Nr 15/2022 NA TERAZ

Odsłuchy lipca

Mateusz Witkowski
Cykl Muzyka

Tak to już w życiu bywa: tylko Billie Eilish można w miarę zaufać. Poza jej świeżą EP-ką przyjrzymy się jeszcze nowemu singlowi The 1975 oraz albumom Interpolu i (UWAGA, nowa jakość w „Odsłuchach”!) Kwiatu Jabłoni. Zapraszam, pełen obaw.

Interpol
„The Other Side of Make-Believe”
Matador

Do tych z państwa, którzy raz na jakiś czas decydują się pójść na koncert Interpolu, bo kochają „Antics” i/lub „Turn On the Bright Lights”: wasze motywacje prawdopodobnie nie ulegną zmianie.

Co tu kryć, Paul Banks i spółka mniej więcej od czasów „Our Love to Admire” (2007) wypuszczają na rynek produkty interpolopodobne. Są charakterystyczne gitarowe przebiegi, jest dominujący nad całością głos frontmana, ale nie ma piosenek. Zatwardziali fani grupy muszą mi jednak wybaczyć: to nigdy nie był zespół od wielkich longplayów. Chodziło raczej o kilka – dziś możemy to już śmiało powiedzieć – epokowych singli i kilka tracków albumowych, które pomogą zbudować nastrój. Problem z siódmym albumem nowojorczyków (dziś rozlokowanych raczej na Zachodnim Wybrzeżu Stanów) polega na tym, że (ponownie) single nie są w stanie unieść nas w stronę szczęśliwego zakończenia. „The Other Side of Make-Believe”, jeśli chodzi o płyty wydane po 2007 roku, jest najbliżej esencji interpolowatości (wyobrażam sobie te recenzje, w których wspomina się o signature sound i o tym, jak dobrze zrobiła im współpraca z Floodem), przy tym jednak nuży, przelatuje nad/przez słuchacza. Są oczywiście momenty – jak w „Passenger”, w którym nastrój nareszcie idzie w parze z muzyką, ale to nie wystarczy, by określić ten album jakimś bardziej adekwatnym epitetem niż „przyzwoity”.

Ale może to całkiem sporo jak na Interpol AD 2022? Fani powinni poczuć się przy „The Other Side of Make-Believe” jak w domu. Reszta (w tym wyżej podpisany) śmiało może ruszyć w swoim kierunku.

Billie Eilish
„Guitar Songs” (EP)
Darkroom/Interscope

Kobiety przeszły w muzycznym show-biznesie długą i wyboistą drogę. Na szczęście, było warto.

Zdaję sobie sprawę, że na polu walki ze zmaskulinizowanym światem wielkich wytwórni jest jeszcze sporo do zrobienia – i w ogóle: że łatwo mi mówić. Nie ma jednak wątpliwości: gdyby standardy od lat zerowych nie uległy żadnej zmianie, ukazanie się wydawnictwa takiego jak to byłoby niemożliwe. Oto multiplatynowa artystka (nie należy oczywiście zapominać o stojącym w cieniu Finneasie), jedna z najpopularniejszych wokalistek na globie, wypuszcza w ekspresowym tempie nową, intymną EP-kę nawiązującą do aktualnych wydarzeń. Chciałoby się powiedzieć: to przywilej, którym do niedawna cieszyli się głównie raperzy. I tak, tak, czytałem Fishera: w realizmie kapitalistycznym antykapitalistyczny gest również przynależy do dominującej narracji. A jednak w takim „TV” jest coś dojmująco ludzkiego. Eilish śpiewa tu między innymi o zatapianiu się w popkulturze, gdy świat płonie (zestawia tu m.in. proces Johnny’ego Deppa i Amber Heard z amerykańskim skandalem antyaborcyjnym). Nie ma tu jednak ani grama dydaktyzmu, a powtarzane przez nią „Maybe I’m the problem”, przeplatane głosami manchesterskiej publiczności, która słyszy „TV” po raz pierwszy, sprawia, że całość wypada bardzo wieloznacznie. „The 30th” to z kolei bardzo intymny i bezpośredni numer dotyczący wypadku samochodowego, któremu uległa bliska wokalistce osoba. Dobrze koresponduje to z muzyką: oba utwory zostały oparte na brzmieniu gitary akustycznej i lawirują gdzieś między amerykańską tradycją folkową i retromusicalową (Eilish odwiedzała te rejony już wcześniej, na swoim poprzednim longplayu).

Może to ty jesteś problemem / może problem jest w tobie, ale spoko, że jesteś, Billie!

Pexels

The 1975
„Part of the Band” (singiel)
Dirty Hit

Hmm.

Mam z nowym singlem The 1975 pewien problem. Cenię bezpośredniość Marty’ego Healy’ego i kolegów, nawet jeśli drażni mnie nieco rozmach ich ostatnich dokonań i skok na wielkość, który wykonują. Podoba mi się konfesyjność tekstów frontmana, choć momentami brzmią dość nieporadnie, by nie powiedzieć (pardon le mot) krindżowo. „Part of the Band” pełne jest intymnych retrospekcji i nawiązań do współczesności, często całkowicie literalnych, naszpikowanych internetowymi hashtagami – a to wymaga jednak pewnej odwagi. A jeśli do tego trafi się jeszcze kilka zręcznych obserwacji i naprawdę wyrazistych wersów (np. „Am I ironically woke? The butt of my joke? / Or am I just some post-coke, average, skinny bloke / calling his ego imagination”), to mamy sukces. I znów: a co z muzyką? „Part of the Band” brzmi raczej jak „filler”, który został oddelegowany na siłę do bycia singlem. Jest w tym wszystkim duch amerykańskiego folku w ujęciu Ezry Koeniga, trochę yachtrockowego, saksofonowego muśnięcia, cała kompozycja wypada jednak dość przeciętnie (podzielam tu wątpliwości Kuby Ambrożewskiego). „O czym” zanadto dominuje nad „w jaki sposób”, co pozostawia niedosyt.

Jedną z najbardziej irytujących, a zarazem najbardziej intrygujących rzeczy związanych z The 1975 jest jednak to, że nowy singiel nie odkrywa przed nami prawdopodobnie niczego o tym, jak będzie brzmiało ich nadchodzące wydawnictwo. Czekam.

Kwiat Jabłoni
„Kwiat Jabłoni i goście: Wolne serca”
Agora S.A., Muzeum Powstania Warszawskiego

Ej, wiedzieliście, że jest taki gatunek muzyczny jak „ścieżka dźwiękowa do prezentacji nowej ramówki TVN”?

Ja nie wiedziałem, ale się domyślałem. Teraz już wiem, jak to smakuje i jest to smak naprawdę niewyraźny, momentami gorzkawy. Przepraszam za złośliwości, ale cóż poradzę, że uniwersum Męskiego Grania nie należy do moich ulubionych i uważam je za z lekka szkodliwe. A gdy doda się do tego kolejne z moich ulubionych zjawisk – płyty z coverami (czytaj: Empikowe TOP 10 już w momencie wydania) – to efekt może być tylko jeden. Co my tutaj mamy? Plejadę gości i sporo znanych (często znakomitych) piosenek uwikłanych w beżową estetykę Kwiatu Jabłoni. Jest trochę Beirutowego world music („Nie, nie, nie” T.Love i wiele innych), trochę indie folku sprzed dekady („Wolne ptaki” Varius Manx nagrane z Natalią Kukulską cytują w końcówce wiadomy hit The Lumineers), nieco bossa novy („Mówię ci, że” Tiltu). Pojawiają się też wykonania będące jak gdyby realizacją stonerskich marzeń – „eeej, a jakby gość z Happysad nagrał coś Obywatela G.C.?”; „A weź sobie wyobraź, że Budka Suflera coveruje Klaus Mitffoch” (tu z pomocą przychodzi akurat Igo, a nie Cugowski) i tak dalej. Wszystko to oczywiście bardzo przyjemne / boleśnie nijakie, w zależności od podniebienia.

„Eeeeej, a gdyby Kwiat Jabłoni nagrał coś fajnego? Przecież ładnie grają i śpiewają” – pyta mój wewnętrzny stoner.