Ilekroć siadam do pisania „Odsłuchów”, zadaję sobie pytanie: a może by napisać tym razem wyłącznie o rzeczach dobrych i bardzo dobrych? Muzyczny mainstream (i okolice) ma jednak to do siebie, że „nas nie rozpieszcza, co dzień coś zmienia, co dzień coś miesza”. Koniec końców stawiam więc na balans – a skoro zacytowałem już piosenkę z czołówki jednej polskiej telenoweli, dorzucę drugą i zapewnię, że w najnowszym odcinku czeka na was „szczypta zachwytu, łyk cierpienia”. Zapraszam wraz z Coldplay, Stachurskym, Soccer Mommy i Cool Kids of Death. Najlepszego w nowym roku!
Kto oglądał „Peep Show”, ten zna dwa najistotniejsze powody, dla których nie można ufać ludziom. To jednak koniec terroru, „Moon Music” ma być ostatnią płytą Coldplay.
No dobra, nie bądźmy dziecinni. Po pierwsze: to nie koniec – być może Chris Martin i koledzy zakończą działalność, ale pozostali bohaterowie podlinkowanego zdania mają się coraz lepiej. A poza tym: rety, „niech każdy sobie słucha, czego tam chce” i inne tego typu (słuszne) banały. A jednak jest w Coldplay coś szczególnie uwierającego. Przypomnijmy: obiecujący debiut, potem kilka płyt stanowiących kwintesencję muzycznego beżu (pozdrowienia dla Olgi Drendy), wreszcie pozorne odświeżenie konwencji, elektronizacja i niebywały sukces w głównym nurcie. Czy tego chcemy, czy nie, Coldplay stał się w ostatnich latach maszyną do zapełniania stadionów, wyprzedzając o kilka długości pewien znany irlandzki zespół, w który byli zapatrzeni. To grupa żyjąca w pełnej symbiozie z internetowymi prądami (patrz: fragmenty ich hitów/remiksy tychże jako ścieżka dźwiękowa tiktoków i shortsów), a przy tym na tyle bezpieczna, że sprawdzi się podczas samochodowej wyprawy z rodziną. I dobrze, i na zdrowie, nie mam nic przeciwko takim mariażom. „Moon Music” przypomina jednak, na czym polega problem: jak coś tak chwytliwego może być jednocześnie tak nieznośne, wyzute z treści i z substancji, tak kunktatorskie. Trudno się oprzeć wrażeniu, że modus operandi związany z pracą nad tym albumem brzmi: „sprawdźmy, co tam ludzie lubią i nagrajmy to z tekstem o tym, że miłość jest jedna, ale miłość jest też ważna”. Mamy więc wyobrażenia Martina o muzyce elektronicznej, jest też disco-funkowe „Good Feelings” z gościnnym udziałem Ayri Starr. Są ambientowe miniaturki, które krzyczą do nas „wiecie, to jest jednak ważny album”, oraz momenty akustyczne, które mówią „wiecie, to album różnorodny, my z niejednego pieca…” itd. A jakieś sing-alongi? Obecne, weźmy takie „feelslikeimfallinginlove”, które świetnie sprawdzi się na wspomnianych stadionach. I à propos stadionów: wracamy do kompleksu Bono. Całość zamyka bowiem „ONE WORLD” z podniosłym finałem i tekstem „Oh, one world, only one world / In the end, it’s just love, in the end it’s just love”. „Wszystkich nie zadowolisz” – mówili Twoi rodzice, moi rodzice, nasi dziadkowie. A jednak Martin robi wszystko, by się to udało – dawno nie słyszałem płyty tak wykalkulowanej. „Moon Music” odsuwa wszelkie obawy dotyczące sztucznej inteligencji: sami się załatwimy.
Wspominałem o tym, że to ostatnia płyta Coldplay – tak wynika bowiem ze słów lidera grupy. Martin wielokrotnie składał jednak tego typu deklaracje. A poza tym: ludziom nie można ufać.
Jak często macie okazję użyć słowa „piękne”? Tak po prostu, bez obaw, że popadacie w patos i że używacie tego słowa na wyrost? Ja mam właśnie taką okazję.
Nawiążmy jednak najpierw do starej tradycji, jako że artystka gościła już w tej rubryce parokrotnie (na przykład tu i tu). Liczba dni od ostatniego momentu wydania przez Soccer Mommy piosenki, która nie byłaby przynajmniej dobra: licznik ciągle bije. „Evergreen” nie ma w sobie jednak nic z eksperymentalności „Sometimes, Forever” (choć „Anchor” zahacza nieco o tamte rejony) czy ekstatycznego, ciemnego romantyzmu „Shotgun”. Sophie Allison stawia tu zazwyczaj na dużo surowsze, bardziej ascetyczne formy, które przywodzą na myśl jej wczesne nagrania, pod względem lirycznym natomiast: godzi się ze stratą. I znów: nie mamy tu do czynienia z „breakup albumem”, tylko… A zresztą, posłuchajcie tego: „I’ve got her name, I’ve got her face and all these things / But I don’t know what’s in her dreams / It’s lost to me” („Lost”). Albo tego: „I miss you / Like a loyal dog / Waiting by the door to hear the lock turn” („M”). I tego: „Abigail, it isn’t fair / I’m drowning in your purple hair / And all the pretty clothes you wear / And all that’s underneath”. Album-epitafium na cześć zmarłej matki? Brzmi nieco pretensjonalnie, nijak nie przystaje do kompozytorskiej i tekściarskiej zręczności Allison. Może album pożegnalny, „closure album”? Też pudło, bo wokalistka raczej trwa tu w żegnaniu i poczuciu straty niż otwiera nowy etap. Wszystko to zostało zamknięte w pozornie zwartych, nierzadko akustycznych kompozycjach, wzbogaconych pewną pastoralnością („M”) czy jangle’owaniem à la REM, choć pojawia się tu również, między innymi w utworze „Driver”, dawna Soccer Mommy – ta, którą słusznie porównywano od dawna do Liz Phair (patrz Chrisie Martinie, tak się nagrywa różnorodne płyty). Wszystko to niewymuszone, pozbawione pretensji, a przy tym bardzo intensywne.
A: i piękne.
Dziambo, dziambo, dziambo-le (?).
Czy ktoś pamięta banieczkowy hype związany ze współpracą między Stachurskym i alternatywnym labelem Trzy Szóstki? Cały ten zachwyt związany z wszechstronnością i dziwacznością Jacka Łaszczoka oraz ekscytację związaną z tym, jaki będzie jego następny krok? Wszyscy, którzy oczekiwali, że od teraz Stachursky będzie nagrywał wyłącznie muzykę z gatunku „chore gówno”, musieli obejść się (przepraszam) smakiem. I chyba na tym polega siła tego artysty: na zamiłowaniu do przypału, miłości do kuriozów i absolutnym wywaleniu na to, co pomyśli sobie zarówno głównonurtowy normik, jak i otrzaskany, alternatywny odbiorca. „Chcę nagrać coś w stylu X, Y lub Z? To nagram”, bo – jak mawiał inny, zdecydowanie bardziej przykry artysta-przypałowiec – „muzyka to tylko zabawka”. Oczywiście „Wyluuuzuj” to pod względem muzycznym kompletne kasztanicho pozbawione wartości odżywczych – jakiś retrosampel żywcem wyjęty z twórczości Kasi Klich, boysbandowe „hej ho” w tle i teksty w rodzaju „Nawet jeżeli bejbe cię rzuci, to niech się twoje serce nie smuci”. Muzyka absolutnie okropna, ale wykonawca wspaniały, jak nie mawiał marszałek Piłsudski. Jestem pod wrażeniem braku filtrów i lekce sobie ważenia jakiejkolwiek kontroli jakości, serio.
Dziambo, dziambo, dziambo-le (?).
Zamiast wstępu: cytat z recenzji Mirosława Pęczaka, który udowadnia, że tytuł króla przestrzelonych (pop)kulturowych diagnoz wciąż należy mu się jak psu kość:
„Łódzka kapela postpunkowa straciła wszelkie złudzenia ideologiczne i poszła – ni mniej, ni więcej – ku nihilizmowi. […] Utrzymała się w pogardzie dla wszelakiego konsumpcjonizmu, karierowiczostwa, wbijania się w owcze pędy i wyścigi szczurów, tyle że słuszne anarchistyczne hasła nie mają już oparcia w żadnym realnym kontekście”.
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że kontekstów dla wyżej wymienionych postaw znaleźlibyśmy dziś więcej niż w ubożuchnej Polsce lat zerowych. Zaryzykuję również drugie stwierdzenie, że program pozytywny to nigdy nie była domena Cool Kids of Death. Na temat zespołu napisałem już sporo, między innymi na łamach „Czasu Kultury”, więc w skrócie, by się nie powtarzać: cały ten ich radykalizm, wściekłość, uciążliwą nosowość frontmana Krzysztofa Ostrowskiego oraz image traktuję jako pewnego rodzaju koncept artystyczny, konstrukt, performance czy tam jakieś inne mądre słowo. CKOD byli zespołem-komiksem, tworzyli jedną wielką opowieść o buncie niemożliwym, o wyczerpaniu pewnej konwencji, zawłaszczeniu jej przez późny kapitalizm. Tyle tylko, że nawet opowieść o wyczerpaniu może się wyczerpać. Łodzianie zdecydowanie najsłabiej wypadają na „Origami” wtedy, gdy (jak w „Bez kasku” i „Człowieku”) ubierają stare szaty i raczą nas, a jakże, nihilistycznym skandowaniem, motorycznym basem, alt-rockową, gitarową jazdą. Nieumyślnie popadają w śmieszność, nie przekonują nawet, gdy przyjmiemy proponowaną przeze mnie wyżej optykę. Tymczasem jeszcze w trakcie pierwszego, zasadniczego etapu swojej kariery zdecydowali się odejść od dobrze przyswojonej konwencji i zaproponować nam coś więcej, czego dowodem było „Afterparty” z 2008 roku. Na szczęście w sukurs przychodzą nam utwory „Ciągle” i omawiany już w tej rubryce „Żart” – dość odświeżająco wypada też utwór tytułowy z gościnnym udziałem Belmondziaka. (Skandowane przez Ostrowskiego słowa „Tak jak śpiewał Jarvis Cocker – światem nadal rządzą cwele” oznaczam smutnym serduszkiem).
I tak sobie czekam na longplay, nie czekam na longplay, zależy o których Cool Kids of Death z „Origami” pomyślę. Wymyślą się na nowo?