Archiwum
27.08.2019

Niezbyt Odjazdowe Dzieciaki Śmierci

Mateusz Witkowski
Literatura Muzyka

Rok 2002. Adam Małysz zdobywa dwa medale podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Salt Lake City. Papież Jan Paweł II odwiedza Polskę po raz ósmy. Wałbrzych oraz okoliczne miejscowości zmagają się z powodzią. W katastrofie górniczej w Jastrzębiu-Zdroju ginie dziesięć osób. Wybucha afera Rywina. Na liście najważniejszych wydarzeń próżno szukać premiery debiutanckiego albumu Cool Kids of Death. Rok 2019. O części z wymienionych wydarzeń zdążyliśmy zapomnieć. Ukazała się natomiast biografia zespołu Cool Kids of Death autorstwa Kazimierza Rajnerowicza zatytułowana „Nie będzie żadnej rewolucji”.

Z początku mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z klasyczną popkulturową historią. Oto grupa młodych gniewnych chwyta za instrumenty i – wbrew warsztatowym niedostatkom – szturmem wdziera się do głównego nurtu, wymierzając siarczysty policzek powszechnemu smakowi. Pruderyjni mieszczanie są oburzeni, z ich ust sączą się epitety, takie jak „barbarzyński jazgot”, „kakofonia” (ci mniej subordynowani wspominają nawet o „darciu ryja”). Młodzież jest natomiast zachwycona. Wreszcie mają swoich reprezentantów, którzy z odwagą patrzą w oczy establishmentowi, wyłuszczając przy tym trudną prawdę na jego temat. Młodzi gniewni przetaczają się przez polską scenę niczym huragan, niszcząc wszystko wokół i porywając młode serca do buntu. Zasiany w nastoletnich duszach nonkonformizm zostanie ze słuchaczami na zawsze – gdy w przyszłości, wystrojeni w białe koszule, poświęcą swoje wysiłki obowiązkom sales managera, wspominać będą o butelkach i kamieniach ciskanych w wyobraźni w swoich adwersarzy.

Problem z Cool Kids of Death (a może cały jego urok) polega na tym, że powyższy przebieg wypadków jest w najlepszym razie połowicznie prawdziwy. Nie ulega wątpliwości, że Łódź przełomu wieków spełniała wszelkie warunki, by stać się scenerią spektaklu o wszechobecnej beznadziei i wkurzonych dzieciakach, które egzorcyzmują ją przy pomocy gitar i bębnów. W roku 2002 o potransformacyjnym entuzjazmie nie było już mowy. Wraz z kolejnymi zamykanymi zakładami oraz słyszalnym wokoło refrenem o „redukcji kosztów” społeczeństwo uświadamiało sobie, że dołączenie do wspólnoty dynamicznych, zachodnich państw to marzenie równie odległe jak to, że zawodnicy Widzewa lub ŁKS-u zdobędą w przyszłym sezonie puchar Ligi Mistrzów. Rajnerowicz sporo miejsca poświęca ówczesnej sytuacji gospodarczo-społecznej, która wpłynęła na ukształtowanie się łódzkiej sceny alternatywnej:

To miasto mutant. Miasto z charakterem i ciężkim bagażem. Piekielny moloch zbudowany na przemyśle włókienniczym, ciężko doświadczony podczas wojny, odarty ze swojej wielokulturowej tożsamości, który ostatecznie upadł pod ciosem wolności i transformacji. Ów koniec świata jest jednocześnie początkiem czegoś nowego– Łódź tonie, a jednak w dyskotece zagłady wciąż trwa impreza. Lokalni muzycy „w oku cyklonu klaszczą w dłonie” i śpiewają hymny na cześć miasta rozrywanego na kawałki przez wiatry historii. Im jest brzydsze, tym bardziej ich zachwyca, zaspokajając turpistyczne upodobania.

„Kulki” nie były zespołem znikąd. Choć od powstania grupy do fonograficznego debiutu minęło zaledwie kilkanaście miesięcy, muzycy udzielali się wcześniej w wielu istotnych dla łódzkiej sceny projektach (by wymienić tylko grupy Jude i NOT). CKOD miało jednak zapowiadać zmianę warty. Zarówno pod względem stylistycznym – wszak na polskiej scenie wciąż niełatwo było znaleźć artystów powołujących się na twórczość Joy Division, Pulp czy My Bloody Valentine – jak i lirycznym. Awangardowość i artystowskość, cechy związane nieodłącznie z muzycznym podziemiem, miały zostać wyparte przez bezpośredni przekaz przeplatany nieco sztambuchową, histeryczno-brutalną poezją. Do tego rysu charakterystycznego doszedł jeszcze skandujący Krzysztof Ostrowski, obdarzony dość oryginalnym, nosowym wokalem. Przy wsparciu ze strony wytwórni (grupa trafiła pod skrzydła Sissy Records, oddziału BMG Poland) – mamy murowany sukces.

A przynajmniej takie można było początkowo odnieść wrażenie. Debiutancka płyta zespołu – zawierająca alt-hity „Butelki z benzyną i kamienie”, „Uważaj” czy „Radio Miłość” – z miejsca przykuła uwagę mediów oraz, ekhm, decydentów. Zespół szybko namaszczono na zbawców muzyki rockowej, którzy połączą bezpośredniość i „rockowy pazur” (#wychowanynatrójce) z umiejętnością pisania nośnych numerów. Wyróżnienia można wymieniać jednym tchem: „Nadzieja 2002 roku” w plebiscycie czytelników „Tylko Rocka”, „Debiut 2002 Roku” według słuchaczy „Trójkowego Ekspresu”, nominacje do Fryderyków 2002 i 2003 oraz wiele, wiele innych. Uwagę przykuwała nie tylko treść muzyczna, będąca tak naprawdę dość przewidywalnym amalgamatem brytyjskiego post-punka, amerykańskiej alternatywy spod znaku Sonic Youth, polskiej nowej fali i punk rocka oraz piosenkowości Myslovitz – chodziło również o wizerunek. Obdarzeni niewyparzoną gębą członkowie zespołu w trakcie wywiadów nie sprawiali może wrażenia tytanów intelektu, zawsze jednak mogli rzucić kilka nieuprzejmych słów na temat tzw. kultury dominującej i rozpoznawalnych wykonawców. W parze z zainteresowaniem ze strony mediów szła również przychylność środowiska okołoniezalowego, o czym świadczą choćby związki grupy z magazynem „Lampa” (Masłowska była zadeklarowaną fanką zespołu!) czy pozytywne recenzje w portalach takich jak Porcys. Pytanie, czy można sobie wyobrazić lepszy start, należy uznać za czysto retoryczne.

***

Pytanie, które należałoby tak naprawdę zadać, brzmi: co poszło nie tak? Mimo niewyobrażalnego, jak na młode grupy rockowe tamtej doby, rozgłosu, album (w ciągu dwunastu miesięcy od premiery) rozszedł się w liczbie dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Z uwagi na szeroko zakrojoną promocję wynik ten należy najzwyczajniej w świecie uznać za słaby – o czym w książce Rajnerowicza informują sami zainteresowani. Być może winy należy upatrywać w fakcie, że cały projekt był tak niezborny, jak tylko było to możliwe? Panowie z jednej strony hołdowali jabolpunkowej z ducha degrengoladzie, wchodzili w słowne utarczki z publicznością i straszyli dziennikarzy wulgaryzmami, z drugiej zdradzali – nieco pretensjonalne z dzisiejszej perspektywy – intelektualne ambicje. O wspomnianych świadczy najlepiej opublikowany w „Gazecie Wyborczej” artykuł-manifest basisty zespołu, Kuby Wandachowicza. W tekście „Generacja Nic” (tytuł ten nosi również jeden z utworów z debiutanckiego albumu) czytamy:

Myśleliśmy, że rzeczywistość nowej Polski pozwoli nam 20-latkom jakoś spektakularnie zaistnieć. Myliliśmy się bardzo. Ci z nas, którzy powinni dbać o intelektualne i duchowe zaplecze, uczestniczą dzisiaj w nachalnym urabianiu najniższych społecznych gustów, bo tylko w ten sposób mogą zarobić na życie.

CKOD pogrywali sobie z mitem punkowej rewolty, próbując równocześnie zapracować na miano trybunów pokolenia – rozczarowanego transformacją, pozbawionego szans na rynku pracy (wszak wszystkie atrakcyjne stanowiska zostały obsadzone już kilka lat wcześniej), rozczarowanego nowym wspaniałym światem kapitalizmu, który jest w stanie urynkowić i zmonetyzować wszystko: również stosunki międzyludzkie. Choć tekst Wandachowicza odbił się sporym echem, jego siła rażenia wydawała się mizerna. Problem poruszany przez muzyka był w gruncie rzeczy niszowy, dotyczył młodej inteligencji i absolwentów uczelni artystycznych rozpoczynających dopiero karierę zawodową, skazanych na wybór między pracą w agencji reklamowej a zasiłkiem dla bezrobotnych. Tymczasem jasne stawało się, że o bolączkach nastolatków/dwudziestolatków przełomu mileniów w dużo bardziej przekonujący sposób opowiadają artyści hip-hopowi – i to do nich przez długie lata będzie należeć rząd dusz. Na ich tle łodzianie wypadali jak Myslovitz dla uczniów, którzy nie mogą zdać do następnej klasy. Takie połączenie nie pachnie sukcesem komercyjnym.

Kolejne pozycje w dyskografii CKOD, czyli „2” (ze świetną „Armią zbawienia”) oraz „2006” (z hitowym „Hej chłopcze”) zdołały jeszcze przykuć uwagę części publiczności i krytyków, o czym świadczyć mogą kolejne wyróżnienia w postaci nominacji do Fryderyka i European Music Awards. Coraz wyraźniej było jednak widać, że CKOD to tak naprawdę zespół dla… nikogo. Młodzi mieli już bowiem swoich nowych bohaterów, natomiast Trójkowi wyjadacze podchodzili do zespołu z niechęcią, wytykając mu wtórność, nachalne powtarzanie punkowego gestu, wpisaną w całe przedsięwzięcie blagę. Wandachowicz i spółka być może byli trybunami pokolenia – problem w tym, że pokolenie, do którego adresowali swoje utwory, nigdy nie istniało.

***

Wraz ze zmianą kierunku muzycznego, który zapowiadało podbarwione elektroniką „Afterparty” (2008), coraz mocniej dawały o sobie znać fandomowe deficyty. Czarę goryczy przelała trasa promująca płytę „Plan ewakuacji” (2011) – udokumentowana w filmie Piotra Szczepańskiego pod tym samym tytułem (2014; był to drugi dokument reżysera na temat CKOD, do czego jeszcze wrócę), swego rodzaju epitafium dla zespołu. Ostrowski, Wandachowicz i spółka, rozdrażnieni już nieco swoim towarzystwem, przemierzają kolejne miejscowości, w których występują dla garstki mniej lub bardziej przypadkowych słuchaczy. Spiker zapowiadający występ podczas Dni Pogorzeli zwraca uwagę na teksty ich piosenek, które „nawiązują do sytuacji, która ma miejsce dzisiaj w naszym kraju i w całym świecie, do ruchu oburzonych”. W trakcie seansu wiemy już jednak, że panowie nie są specjalnie zainteresowani kulturalno-społeczną rewolucją: myślą raczej o swoich potomkach lub o innych obowiązkach zawodowych (każdy z nich od dawna miał przecież plan B; np. Ostrowski związany był z branżą komiksową).

***

Celowo pominąłem powyżej kwestie metrykalne. Teraz na nie czas – otóż w momencie debiutu Ostrowski i Wandachowicz mieli już 26 lat, a trzecia najważniejsza osoba w zespole, gitarzysta Marcin „Cinass” Kowalski, był dwa lata młodszy. Ten z pozoru nieistotny, biograficzny detal wydaje się przydatny w kontekście interpretacji dokonań zespołu. Rajnerowicz, skupiając się na genezie nazwy grupy, pisze:

Cool kids najlepiej przetłumaczyć jako „klasowe łobuzy”: to dzieciaki, które za nic mają autorytety i robią niebezpieczne rzeczy, by udowodnić innym, jacy są zbuntowani i zajebiści. Używa się tego idiomu również w podobnych sytuacjach w świecie dorosłych– kiedy ktoś ma opory przed zrobieniem czegoś idiotycznego, do czego jest namawiany (najczęściej wzięcia narkotyku/włamania się gdzieś/zniszczenia czegoś), to wtedy najłatwiej zachęcić taką osobę słowami: „Don’t you wanna be one of the cool kids?”. Jednocześnie cool kids mogą być szkolną śmietanką – bogatą i dobrze się uczącą. Ważne, żeby byli bezczelni. Z kolei dodanie końcówki death sprawia, że tej ich „zajebistości” robi się aż nadmiar.

Przyjmując nastoletnią optykę, należałoby stwierdzić, że zbliżający się do trzydziestki panowie, korzystający z odchodzącej już do lamusa konwencji, zasługiwali raczej na miano uncool. Członkowie CKOD musieli mieć świadomość, że to ostatnia szansa, aby wyrwać się ze szponów statecznego mieszczańskiego życia lub znoju bezrobocia (niepotrzebne skreślić), pewnie dlatego ich wczesna działalność naznaczona była dezynwolturą, nieskrępowaną zabawą i agresją. Film Piotra Szczepańskiego „Generacja CKOD” z 2004 roku – moim skromnym zdaniem najlepszy rockument w historii rodzimego kina – ukazuje muzyków, którzy (jeśli tylko nie piszą akurat manifestów) prowadzą wojnę przeciw wszelkiej powadze i stabilizacji. Wyłączając fragmenty, w których Kuba Wandachowicz czyta swój słynny artykuł, brak tu wielkich słów i pomnikowych póz, dominuje mocno zaprawiona alkoholem sztubackość – jak wówczas, gdy Krzysztof Ostrowski dyscyplinuje gości hotelowej restauracji lub wspólnie z kolegami kpi z traktującego swą twórczość śmiertelnie serio zespołu Sweet Noise. To przecież ostatnia szansa, żeby przedłużyć dzieciństwo i uciec przed rzeczywistością, która nie ma do zaoferowania zbyt wiele poza „rozmowami bez żadnych rachunków z komórki na kartę POP” czy rzeczoną posadą w agencji reklamowej. Albo, parafrazując Tuwima, skok barbarzyńcy, który nie poczuł Boga, więc musiał wypić przed koncertem osiem browarów.

***

Można też jeszcze inaczej. Sam Rajnerowicz proponuje, aby traktować CKOD jako tekst kultury, który sporo mówi o Polsce (i nie tylko) przełomu wieków. To przecież wykapane dzieci postmodernizmu, zespół niezborny, zlepiony z popkulturowych klisz, nieco komiksowy, wyczerpany estetycznie, bawiący się jedynie konwencją – nie zawsze świadomie. Taki, który wymaga zawieszenia niewiary i unieważnia pytania dotyczące autentyczności. Skoro była mowa o wojnie, muszą być i ofiary. CKOD było przecież w gruncie rzeczy projektem niemożliwym do zrealizowania: zakotwiczeni w punkowej spuściźnie nie mogli uciec od faktu, że poruszają się obrębie spetryfikowanej retoryki, która wydaje się już raczej zjawiskiem historycznym, by nie powiedzieć: muzealnym. We wciąż niedojrzałym, ale już wszechmocnym kapitalizmie bunt można zmienić w kapitał lub w groteskę, nigdy jednak w realny, perswazyjny gest.

Książka Rajnerowicza – stanowiąca w wypadku niniejszego tekstu jedynie pretekst, aby wrócić do fenomenu, jakim był bez wątpienia zespół Wandachowicza i Ostrowskiego – ciekawie problematyzuje wspomniane wątki. Choć nie brak tu stylistycznych niezręczności (dają o sobie również znać pewne niedostatki warsztatowe w zakresie prowadzenia narracji), warto sięgnąć po tę biografię. Jest to bowiem przykład pisarstwa muzycznego, dla jakiego do tej pory nie było na naszym rynku miejsca – poprzedzonego obszernym researchem i obudowanego licznymi kontekstami społeczno-kulturowymi.

Najlepszy komentarz do samych Cool Kids of Death stanowi w tym wypadku poniższe wideo. Oto etatowi „alternatywni” artyści, uzbrojeni w wielotysięczne kontrakty, wykrzykują słowa o butelkach i kamieniach wymierzonych w obowiązującą modę i establishment – akcja toczy się podczas jednego z koncertów organizowanych przez wielką kompanię browarniczą:

 

 

Kazimierz Rajnerowicz, „Nie będzie żadnej rewolucji”
Wydawnictwo Krytyka Polityczna

Warszawa 2019

Kazimierz Rajnerowicz, „Nie będzie żadnej rewolucji”, fragment okładki