Cóż, chwilę „Odsłuchów” nie było (za co pokornie przepraszam), czas więc nadrobić zaległości, trzymając się klucza singlowo-epkowego. Zapraszam wraz ze Snail Mail, Wczasami, sanah, The Libertines i Cool Kids of Death. Przy okazji: życzę Czytelniczkom i Czytelnikom wszystkiego, co miłe i dobre z okazji zmiany daty. W 2024 roku „Odsłuchy” będą pojawiać się rzadziej – w częstotliwości kwartalnej – ale staną się nieco obszerniejsze, nie odchodźcie od ekranów.
[Tu powinien być jakiś żart na temat focaccii z różą i szynką, ale nie bądźmy małostkowi, dopiero co były święta].
Jakie są najmocniejsze strony „Pożegnania z bajką”, piosenki z „Akademii Pana Kleksa” wykonywanej przez Zdzisławę Sośnicką? Na pewno należałoby do nich zaliczyć pomysłowy tekst spod znaku coming of age, w którym podmiotka – personifikacja naszych dziecięcych fantazji o życiu, które jest gdzie indziej – na przemian koi i pozbawia nas złudzeń. Do tego można by dorzucić groove basu Arkadiusza Żaka i oczywiście piękną melodię, która wyszła spod ręki kompozytora Andrzeja Korzyńskiego. NO WIĘC ZGADNIJCIE, ILE Z TYCH ELEMENTÓW ZOSTAŁO W NOWEJ WERSJI PROMUJĄCEJ „KLEKSA”? Nie, to nie jest lament pod tytułem „o rety, ktoś zniszczył moje dzieciństwo”, zresztą „Kleksy” w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego to nie do końca część mojego dziecięcego uniwersum. „Jestem Twoją Bajką” nie jest też przecież pełnoprawnym coverem – nie zmienia to jednak faktu, że popowa magia została tu przy pomocy męskograniowego antyzaklęcia zamieniona w bolesną przeciętność, w patenciarstwo podszywające się pod eksperyment. Dziecięce chóry i stechnicyzowane synthy, żywcem wyjęte z 2012 roku z dyskografii grup w rodzaju The Naked and Famous, wystarczą przecież, żeby przekonać średnioklasową publiczność, że oto mamy do czynienia z czymś odważnym i współczesnym.
Wykapana ścieżka dźwiękowa do „Akademii Pana Kleksa” ery NFT i blockchaina. „Pożegnanie z bajką” sugerowało, że fantazja wróci, gdy zamkniemy oczy. „Jestem Twoją Bajką” nie pozostawia złudzeń: są tylko halucynacje z przejedzenia i kredyt hipoteczny.
Dla odmiany: niektórzy nie muszą się wysilać, po prostu „to” mają.
Cytaty z „Jeziora łabędziego” zagrane na tereminie, trochę retrobondowskiego sznytu à la dawni The Last Shadow Puppets, gitara akustyczna i opowieść o człowieku żyjącym na granicy prawa – brzmi, zależnie od perspektywy, nazbyt pretensjonalnie lub chłopacko. Tymczasem mijają lata (od premiery ostatniego albumu The Libertines minęło ich ponad osiem), zmieniają się zainteresowania (na przykład Pete Doherty zamienił heroinę na ser – to żadna złośliwość, sam podkreślał to parokrotnie), a dwugłos Doherty’ego i Carla Barata wciąż działa i elektryzuje. Numer zainspirowany filmem z 1955 roku pod tym samym tytułem to rzecz skrajnie nieskomplikowana – jeśli okroimy go z nawiązań do klasyki i orkiestracji oraz szeroko rozumianego „nastroju”, zostanie nam bubble gumowa melodia z refrenu i parę ogniskowych akordów. The Libertines wygrywają charyzmą liderów, ich żarliwością – trudno zresztą nie skojarzyć tej niby-łotrzykowskiej opowieści z walką z nałogiem toczoną przez muzyków. Doherty’ego i Barata chce się słuchać, bo po prostu się im ufa.
Wspomniany wyżej album „Anthems for Doomed Youth” z 2015 roku raczej skłania mnie dziś do wzruszania ramionami. Przy „All Quiet on the Eastern Esplanade”, którego zapowiedź stanowi „Night of the Hunter”, mam zamiar się natomiast powzruszać.
Weźmy takie „Zabiorę brata na koniec świata” Fasolek, dorzućmy „Lubię latem z aparatem” T-raperów znad Wisły, „Ceremony” New Order oraz świadomość życia w Europie Środkowo-Wschodniej w późnym kapitalizmie – i mamy nowe nagrania Wczasów.
A tam, nieprawda (a raczej: prawda, ale na tym nie koniec). Może to wynik poświątecznych problemów z trawieniem, ale stoję na straży przekonania, że poznański duet nosi najlepszą nazwę na świecie (zagrażają im jedynie krajanie z zespołu pies) i mógłby tak naprawdę grać cokolwiek. A ci, jakby tego było mało, nie grają czegokolwiek i robią to wspaniale. Najnowszy singiel Wczasów utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z zespołem niedopasowanym, niewystarczająco tanecznym dla tych, którzy chcą potupać, zbyt autoironicznym i popowym dla ortodoksyjnych fanów post-punka, zbyt hermetycznym dla legendarnego „przeciętnego odbiorcy”. Duchologicznym z ducha, ale przy tym twórczo rozwijającym sprawdzone konwencje. Wreszcie: nieprzeźroczystym pod względem liryki, uprawiającym pewien rodzaj pogodnego pesymizmu lub chmurnego optymizmu. Jak w leniwych, malignowych wręcz „Parawanach”, w których rozmyte zwrotki rozrywa synthowy wybuch obiecujący powrót zarówno ciepłych, jak i chłodnych dni. Albo w „Chwili”, w której postdiscopolowy żart z tropików (see what I did there?) towarzyszy przepięknej deklaracji „podnieś do góry ręce, nie przejmuj się, problemów będzie jeszcze więcej”. Gitarowe „Patrzenie”, przywodzące na myśl debiut zespołu z 2018 roku, kontrastowo łączy natomiast dynamikę automatu perkusyjnego i „ogólną wesołość” z gorzkim: „nikt nas nigdy nie nauczy, nikt nam nie powiedział jak nie zmoknąć”.
Całość jest więc niejednoznaczna, nieprzetłumaczalna, a przy tym znajoma: słuchamy, kiwamy głowami, patrzymy na siebie porozumiewawczo. „Czy wobec tego zespół Wczasy jest jak Polska?” – pyta pan Marek z Lidzbarka Warmińskiego. „Trochę tak, a trochę nie” – odpowiadam (wiemy przecież, o co chodzi).
Jak sama nazwa wskazuje, ostatnia EP-ka Lindsey Jordan aka Snail Mail to zbiór demówek z jej ciepło przyjętego albumu „Valentine” z 2021 roku. A komu to potrzebne? A dlaczego?
Zasadniczo są dwie szkoły (falenicka i otwocka). Niektórzy twierdzą, że należy wypuszczać tylko te utwory, które są już doszlifowane, kompletne: w końcu z jakiegoś powodu nazywamy je szkicami lub demówkami – nie przez przypadek na ostateczną tracklistę trafiają nagrania o nieco innym kształcie. Inni uważają natomiast, że prezentowanie szerokiemu audytorium utworów w nieco surowej wersji daje nam głębszy wgląd w osobowość twórczą, tworzy intymną relację z artystą, pozwala zakosztować swego rodzaju „work in progress”. Wszyscy mają oczywiście rację (albo, jak kto woli, oba zespoły przegrały). Jak przyznała sama Jordan, niektóre z demówek podobają się jej znacznie bardziej od wersji finalnych, które trafiły na płytę – właśnie ze względu na ich bardziej bezpośredni, intymny charakter. Najciekawiej wypadają oczywiście te, które pod względem aranżacji znacznie różnią się od nagrań z „Valentine”: całkowicie akustyczne „Automate” robi zdecydowanie większe wrażenie niż „c. et. al.”, podobnie jest z „Headlock”, ograniczonym do szklankowatego brzmienia gitary elektrycznej i syntezatora. Dostaliśmy też premierowe „Easy Thing”, pozornie pogodny walczyk-dobranockę, a na wypadek gdyby w naszej głowie pojawiła się myśl: ciekawe, jak brzmiały te najbardziej przesterowe rzeczy z „Valentine?”, z pomocą przychodzi „Adore You”, czyli wczesna wersja tytułowego utworu ze wspomnianego albumu.
To coś więcej niż „ciekawostka tylko dla fanów”, ale znacznie mniej od „dobra propozycja dla wszystkich, którzy chcieliby zacząć przygodę ze Snail Mail”. Na początek zalecam dwa longplaye artystki, ale potem: czemu nie?
Nikt nie czekał, niejeden potrzebował. Cool Kids of Death wrócili po dwunastu latach z premierowym nagraniem.
O problemach z CKOD pisałem już przy innej okazji na łamach „Czaskultury.pl”. To dla mnie zespół buntu niemożliwego, rewolucyjna eskadra z góry skazana na porażkę, wszak w późnym kapitalizmie nawet sprzeciw wobec tegoż to tylko kolejny z rekwizytów wspierających status quo. Świadczyła o tym cała ich historia, zwieńczona „Planem ewakuacji”, chłodno przyjętym przez gitarowych ortodoksów, oraz filmem dokumentalnym Piotra Szczepańskiego o tym samym tytule. Urodziłem się i wychowałem w Polsce, nie mogę więc nie zauważyć, że wściekłość i desperacja Cool Kids of Death ma w sobie coś romantycznego. A gdy do tego dojdzie jeszcze pewna doza samoświadomości, wynikająca z życiowych doświadczeń, to robi się naprawdę interesująco. Singlowy „Żart” wydaje się początkowo typowym numerem CKOD: przesterowany, chłodnofalowy bas jest tu kontrowany ścigającymi się gdzieś wysoko gitarami, do tego tekst o tym, że jest, hm, nie najlepiej – milenijny syf został zastąpiony syfem galeryjno-deweloperskim („Centra handlowe z pancernego szkła / Wysokie ściany przyciemnianych luster”). I tutaj następuje zwrot akcji. Refren ze słowami „Życie to taki hermetyczny żart / Zwieńczony źle opowiedzianą puentą” to pod względem muzycznym wariacja na temat discopolowej melodyki lub „Tin Pan Alley” („Pogody dla bogaczy”) Haliny Frąckowiak. Żart (nomen omen)? Metakomentarz? Błyskotliwa konstrukcja? Po co decydować – ważne, że intryguje i po prostu „bierze”. Wracając do desperacji CKOD: była to desperacja opatrzona przynajmniej kilkoma znakomitymi numerami, o czym przypomina nam zawarte na singlu koncertowe wykonanie „Butelek z benzyną i kamieni”, z gościnnym udziałem WalusiaKraksyKryzysu. O flirtach obozu Cool Kids of Death z męskograniową alternatywą wiedzieliśmy już wcześniej – być może należy je traktować jako kolejny element całej tej historii o niemożliwości sprzeciwu (cytując Barbarę Białowąs: „inaczej już się teraz nie da”)?
Jeśli to nadinterpretacja, to przyznam, że jest mi z nią całkiem dobrze. Ostatecznie jedyne, co zostaje, to dobre numery – a tych, mam nadzieję, CKOD mają jeszcze kilka do zagrania („czas pokaże, czas pokaże”).