Z najnowszymi „Odsłuchami” jest jak z pogodą w minionym miesiącu: zachmurzenie i spadki temperatury przeplatają się z nieco jaśniejszymi momentami. Zapraszam wraz z Carly Rae Jepsen, Johnem Porterem i Agatą Karczewską, Orkiestrą Męskiego Grania i Noelem Gallagherem.
„Mam supermoce”, nie jestem w stanie zajarać się Męskim Graniem.
Naprawdę nie chcę wyjść na hejtera, który powinien dostać sądowy zakaz zbliżania się do produkcji spod znaku MG. Poza tym wszystkiemu i wszystkim należy dać szansę. No więc dałem – „Supermoce” to pop-funkowa KULA POZYTYWNEJ ENERGII, gromkie, bujające „i wszyscy razem” ubarwione w refrenie syntezatorowymi wypełniaczami. Po raz kolejny nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w całej tej „pozytywności prosto z serducha” emitowanej z pomocą kompanii browarniczej, jest coś wysilonego i „dystopijnego” zarazem. Jakoś nie jestem w stanie zaufać wszystkim tym okrągłościom lirycznym w postaci „wbijaj ze mną na groove, kiedy wbijam na osiedle” (CO?), o zawartości lirycznej pisano już zresztą szerzej w innych miejscach. A muzycznie? Poza wspomnianymi wyżej cechami: mam wrażenie, że „Supermoce” bardziej walczą o to, żebyś się bujał, niż w istocie bujają, natomiast melodię ze zwrotki Mroza słyszałem już jakieś sto pięćdziesiąt razy w różnych wariantach.
To wszystko nie ma oczywiście znaczenia. Wystarczy spojrzeć na statystyki airplayowe – „Supermoce” od kilku tygodni utrzymują się w czołówce. Widocznie na takich superbohaterów zasługujemy.
Kategoria: zupełnie nie moje, ale szanuję.
I właściwie tę samą etykietkę mógłbym przykleić całej twórczości Johna Portera z ostatnich dwudziestu paru lat – albumom nagrywanym z Anitą Lipnicką albo płytom Me and… Nie, stop. Wszystko wskazuje na to, że skory do duetów Porter najlepiej wypada w towarzystwie utalentowanych pań – lub panów, którzy w przeciwieństwie do Nergala potrafią bez wysiłku śpiewać bel canto. „On the Wrong Planet” nie ma w sobie na szczęście nic z wymuszonej męskości Me and that Man, a na dodatek wokal Karczewskiej świetnie współbrzmi z matowym głosem Portera. No właśnie: Karczewska. Wielu z nas kojarzy ją być może co najwyżej z późnej inkarnacji polsatowskiego „Idola” lub… nie kojarzy w ogóle. Tymczasem mamy do czynienia z artystką, która przez ostatnie lata z powodzeniem kształciła się w bluesowo-folkowo-country’owym rzemiośle (jej debiutancki longplay „I’m Not Good at Having Fun” był nominowany do Fryderyka w 2020 roku w kategorii Album Roku Blues), a proponowana przez duet stylistyka wydaje się dla niej po prostu naturalna. Znalazło się tu miejsce dla rzeczy mrocznawych i psychodelizujących (np. „Breathing Fire”), jak i dla bardziej prostolinijnego i klasycznego country („News, This World Isn’t Crazy About Me Today”) – i oba wcielenia duetu wypadają przekonująco.
A że to płyta retromańska? Owszem, nikt nie zamierza zresztą tego ukrywać (weźmy choćby tytuły w rodzaju „Summer ’70”) – ale przynajmniej robią to dobrze.
Istnieje muzyka nieharmoniczna. Oraz muzyka harmoniczna, która intryguje niektórymi rozwiązaniami. A także muzyka harmoniczna, której jedyną cechą jest to, że akordy i melodie funkcjonują w jednej tonacji. No, nie zgadniecie…
W udzielonym niedawno BBB Radio wywiadzie Matty Healy z The 1975 przejechał się po braciach Gallagher, zarzucając im infantylizm. Jak stwierdził, żaden ze słuchaczy, mając do wyboru nowy album Oasis oraz solowe wydawnictwa Noela i Liama, nie postawiłby na te drugie. Na nic jadowite riposty twitterowe: jest w tym dużo racji. Zarówno Liamowe Beady Eye czy płyty sygnowane własnym imieniem i nazwiskiem, jak i Wysoko Latające Ptaki (przepraszam, musiałem) starszego z rodzeństwa to przecież substytut, wyciąg z brzmienia, muzyka pozbawiona iskry – brzmiąca „prawie tak jak”. Council Skies, czwarta solowa płyta w dorobku Noela Gallaghera, również wpisuje się w tę tendencję. Całość wydaje się bezbolesna („no, ładna piosenka”), a przy tym niemożebnie nudna i płaska oraz nieco przeterminowana. Zaraz, czy to jakiś nowy zespół z 2005 roku? A, nie, to „Pretty Boy”. Czekaj, wczesne Coldplay? Nieee, „Dead to the World” itd. itp. Trochę postbritpopu i orkiestracji, sporo akustycznego grania: w sam raz, abyśmy po przesłuchaniu nie byli w stanie wskazać ani jednego interesującego momentu (no, może poza singlowym „Easy Now”). Nie chce się zżymać na doświadczonego muzyka tylko dlatego, że gdzieś po drodze zgubił melodyczną zręczność, „czutkę”, niewymuszoną hymniczność. Dziwi mnie jednak czołobitność recenzentów, którzy w obliczu tak miałkich płyt wydawanych przez uznanych songwriterów niezmiennie piszą rzeczy w rodzaju „stary dobry Noel wrócił i nigdzie się nie wybiera”.
I coś mi mówi, że z powrotem Oasis byłoby podobnie. Dlatego też, w przeciwieństwie do Healy’ego, nie czekam.
Carly Rae Jepsen zaś naprawdę wróciła (z nowym singlem) i nigdzie się nie wybiera (mam nadzieję).
Nie będę kłamał: są we mnie dwa wilki. Z jednej strony jestem już nieco znużony całym tym disco revivalem, który wraz z pandemicznym rokiem 2020 na dobre zawitał do naszych domów. Z drugiej: niemal wszystko, czego dotknie Carly Rae Jepsen, zamienia się w złoto. „Shy Boy” nie jest oczywiście pierwszą wycieczką amerykańskiej wokalistki na parkiet – wystarczy przypomnieć zeszłoroczny album „The Loneliest Time”. I podobnie jak wcześniej, Jepsen jest w swoich dyskotekowych zapędach wybitnie bezpretensjonalna i urokliwa.
Jakoś tak wyszło, że najnowsze „Odsłuchy” upływają pod znakiem „try hardu” i „niewymuszoności” – w tym przypadku mamy do czynienia z drugą z postaw. „Shy Boy” to rzecz wspaniale wyprodukowana (James Ford, więc sprawa jest jasna) i zaaranżowana, a przy tym naszpikowana hookami i sprawnie owiniętą wokół groove’ującego basu melodią (moment ze słowami „I put you on my list, so come downtown / if you’re around / I hope you do” – ach!). A do tego refren, który brzmi jak wyrwany z jakiegoś niesłusznie zapomnianego klasyka z wiadomej epoki.
Niech więc sobie ten disco revival trwa dalej. Oczywiście pod warunkiem, że kierunek będzie nadawała Carly Rae Jepsen, jedna z najjaśniejszych postaci we współczesnym popie.