Mickey 6 wymiotuje krwią, od ciśnienia w czaszce gałki oczne już mu praktycznie wyleciały, dyszy i wyje. Choć jest w kosmosie, to bardzo wyraźnie go słyszymy. Przez jego głowę mogą w tym czasie przelatywać różne myśli, zapewne jest to coś w stylu: another day in the office albo „byle do pierwszego”, ewentualnie „przynajmniej nie jest to call center”. Bohater jest mieszkańcem kolonii na obcej planecie – pełni na niej prostą, ale kluczową funkcję: jego praca polega na umieraniu i odradzaniu się w ciele klona stworzonego przy pomocy drukarki 3D. Dzięki temu, że jego pamięć została zapisana na twardym dysku, a cały proces jest dobrze zoptymalizowany, Mickey może umierać nawet raz na kilka godzin. Okazji do śmierci jest mnóstwo, bo obca planeta pełna jest wirusów i niebezpieczeństw, na które narażeni są ludzie. Główny bohater najnowszego filmu Joon-ho Bonga jest więc myszą laboratoryjną i testerem, królikiem doświadczalnym i mięsem armatnim zarazem. Gdzie nauka nie daje rady, tam wysyła Mickeya. Gdy widz go poznaje, jest siedemnastą wersją tego samego człowieka. Protagonista zdaje się mieć do całej sytuacji dosyć ambiwalentny stosunek. Praca nawet ciekawa, potrzebna, z ludźmi – tylko to umieranie…
Po oscarowym sukcesie „Parasite” reżyser powraca do jednego ze swoich ulubionych tematów, czyli motywu człowieka styranizowanego przez współczesną rzeczywistość ekonomiczno-społeczną. Kręci więc antykapitalistyczny blockbuster za 120 milionów dolarów dla Warner Brothers. Dołącza przy tym do chóru krytykujących neoliberalne marzenia o awansie społecznym i samodeterminacji jednostki. Zniecierpliwienie i utratę wiary w te wartości widać wszędzie, już nie tylko na peryferiach kultury, ale jak tutaj, w mainstreamie. O naszej niezdrowej relacji z pracą świadczą coraz liczniejsze opracowania antropologiczne, które cieszą się dobrą recepcją czytelniczą: zaczynając od „Pracy bez sensu” Davida Graebera, a kończąc na „Cześć pracy. O kulturze zap***dolu” Zofii Smełki-Leszczyńskiej. Wszystkie te publikacje kwestionują dogmatyczne założenie, że nasza tożsamość musi być ściśle sprzężona z wykonywaną przez nas pracą, że produktywność to klucz do dobrej samooceny, a praca, niezależnie jaka, „nigdy nie hańbi i zawsze uszlachetnia”. Z tego powodu coraz częściej mówimy o społeczeństwie wypalenia czy buncie lub roszczeniowości pokolenia Z. Koreańczyk testuje te hasła w najbardziej ekstremalnym wydaniu, rozciągając dictum o „umieraniu za swojego pracodawcę” do absurdu.
Główny wątek przyćmiewany jest przez dużo ciekawsze zagadnienie dotyczące samej tożsamości i konstrukcji głównego bohatera. Mickey nie pracuje nawet na śmieciówce, on po prostu jest śmieciem. Intryguje tutaj zwłaszcza debata wokół protagonisty i zawodowych cyrkumstancji, w których się znajduje. W jednej scenie koledzy z kolonii podchodzą nieśmiało do Mickeya na stołówce i pytają go skrępowani: „jak to jest… no wiesz… umierać?”. Okazuje się, że niektórzy mają wątpliwości co do tego, czy takie replikanctwo jest etyczne. Dylematy moralne zostają jednak szybko zamiecione pod dywan, gdy korporacje zobowiązują się do przestrzegania zasad w tej materii i nienadużywania kontrowersyjnej technologii. Klonowanie zostaje jednak dopuszczone jako eksperyment w kosmicznych koloniach. W tym sensie film dotyka debat, które dziś towarzyszą nam w kontekście sztucznej inteligencji i często leseferystycznego podejścia względem niej. Dzieło Bonga wpisuje się w antykapitalistyczny nurt w kinie science fiction, który w ostatnich latach kwitnie w najlepsze. Równolegle na Apple TV możemy oglądać drugi sezon „Rozdzielenia”, serialu w dużo bardziej zmyślny sposób pochylającego się nad tym, co z naszymi głowami dzieje się poprzez zbyt bliskie tarcie pomiędzy pracą i identyfikacją z nią. Życie w biurze i poza nim prowadzi w serialu dosłownie do rozdwojenia jaźni i funkcjonowania pracowników w dwóch rzeczywistościach. Co ciekawe, w „Mickey 17” też pojawia się motyw duplikacji, który okazuje się dla głównego bohatera punktem zapalnym, motywującym go do buntu.
A jest się przeciw komu buntować. Na czele kolonii zamieszkiwanej przez Mickeya stoi grany przez Marka Ruffalo Hieronymus Marshall – trochę Elon Musk, trochę kaznodzieja z amerykańskiego megakościoła, a trochę Lord Farquad ze „Shreka”. Postać wodza kolonii jest totalnie karykaturalna i jednowymiarowa. Ta subtelność pociągu towarowego wpisuje się w Bongowską strategię, w ramach której to właśnie nie na realizmie czy naturalizmie, lecz na przesadzie buduje się świat przedstawiony. Wszystko jest więc przegięte, ustawione na 200%, krzykliwe i odjechane, komiksowo kontrastowe. Na drugim planie demoniczna Ylfa (Toni Colette), partnerka Marshalla, stanowi dobry kontrapunktem do szarżującej postaci Ruffalo. Choć ona w zasadzie też szarżuje, jak wszyscy w „Mickey 17”, każdy jednak czyni to na swój sposób. Kunszt reżyserski Bonga polega na tym, że z tych zderzeń i przejaskrawień udało się stworzyć coś spójnego. Koronnym przykładem jest tu oczywiście odtwórca głównej roli, Robert Pattinson, który przyznawał, że kreując Mickeya, inspirował się postacią Carla Showaltera, graną przez Steve’a Buscemiego w „Fargo” braci Coen. To dobrze tłumaczy, dlaczego jego bohater, jak na rewolucjonistę, jest tak przekonująco dupowaty.
W postaci tyranicznego Marshalla z kolei jak w soczewce skupia się wszystko, co najgorsze w establishmencie rządzącym dzisiejszym światem. Mężczyzna swoją pozycję zdobywa prostactwem, które bardziej podatni na autorytet siły mogą pomylić z charyzmą. Z drugiego rzędu wspiera go tajemnicza organizacja religijna zapewniająca finanse dla całej kosmicznej eskapady. Ucieczka poza orbitę Ziemi wynika z kryzysu, który ma miejsce na naszej rodzimej planecie. W takim punkcie wyjścia jest też film Bonga, który w ekspresowym tempie rozprawia się z tym, co jest zaczynem fabuły – końcem świata.
Łatwo o tym zapomnieć, bo szybko ten wątek zostaje przerzucony na czwarty plan. Z kontekstu można się domyślić, że jest źle. Może niedługo będzie nawet tak źle jak w „Snowpiercerze”, wcześniejszym filmie Bonga. I żeby przetrwać, będzie trzeba chować się po bunkrach i sarkofagach. W wizji Koreańczyka podbój planetarny okazuje się jednak wątpliwym remedium dla apokalipsy. Rzeczywistość kolonii daleka jest od utopii, przypomina bardziej jakiś neofeudalny horror. To motyw typowy dla filmografii tego autora. Jest to wizja tak rozpaczliwie ponura że, za Mickeyem, widz staje przed klasycznym dylematem: śmiać się, czy umierać.
Bonga można zaliczyć do grona reżyserów-migrantów, których dziwaczna stylistyka była w stanie łokciami wywalczyć sobie miejsce na prestiżowym przecięciu anglojęzycznego arthouse’u z mainstreamem. Dziś, obok Yorgosa Lanthimosa i Rubena Östlunda, Koreańczyk zdaje się najlepiej wyczuwać i ujeżdżać fale widzowskich preferencji. To kino progresywne i wywrotowe, ale dla kogoś, kto ideologicznie utknął w latach 90. Filmy tych twórców („W trójkącie” Östlunda, „Biedne istoty” Lanthimosa, „Parasite” Bonga) były w pierwszej kolejności zarówno świetną rozrywką, beczką śmiechu, jak i „celną diagnozą naszego współczesnego świata”. Z tym pierwszym nie mam problemu, z drugim już trochę tak. We wszystkich wymienionych filmach twórcy obierają sobie za cel zjawiska wielkości kontynentu, by następnie wypalić w ich stronę z gigantycznej kolubryny. W coś na pewno zawsze trafią. Diagnozowanie i krytykowanie konsekwentnie przebiegają według pewnego schematu: najpierw ogólna identyfikacja problemów, o których wszyscy wiemy, że istnieją, a następnie przymilanie się do centrowego elektoratu. Stosowana tu jest zawsze ta sama strategia „śmiechu przez łzy”.
Problem w parodiowaniu szeroko rozumianego kapitalizmu i patriarchatu (grono produkcji z tego nurtu można rozszerzyć o ostatnie mniej namaszczone przez krytyków tytuły, jak „Menu” czy „Na noże 2: Glass Onion”) polega na pomieszaniu wektorów, w ramach którego obiektem krytyki filmu jest ten, kto prawdopodobnie jest również jego widzem. Jest to sytuacja wymarzona w kontekście dzieł awangardowych, ale niezręczna, jeśli mówimy o kinie mainstreamowym, które w swym założeniu ma nie brać nas pod włos. Ma to robić w taki sposób, żeby nam dalej było miło. Tak, by widz mógł się z tym filmowym dyskursem przytulnie identyfikować, i nie musiał go w zniuansowany sposób analizować. Dlatego twórcy współcześnie muszą wykonywać pewien ideologiczny szpagat. Wytykać, ale z uśmiechem na ustach; demaskować, ale jednocześnie nie burzyć fasady; krytykować celnie, ale nie dotkliwie. Zauważać, ale nie zadawać bólu. A przynajmniej nie za bardzo.
Ta konwencja bierze w zbyt duży nawias lęki, z którymi żyjemy obecnie. Bong w pośpieszny sposób rozprawia się z aspektem czekającej za rogiem zagłady. Ludziom udaje się po tej interplanetarnej ucieczce zreplikować świat, Hobbesowskiego Lewiatana, w ramach którego jedynym sposobem na utrzymanie ładu okazuje się totalitaryzm z ludzką twarzą. Pod tym kątem jest to produkcja ideologicznie zbliżona do „W trójkącie”, w której także pojawia się konieczność nowej organizacji społeczeństwa. Tamta opowieść stanowiła pewną apologię zepsucia elit. Trochę trywializując, z filmu Östlunda wyciągnąć można było między innymi takie wnioski jak te, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” i „wszyscy jesteśmy tacy sami”. Gdy dochodzi do pewnej wywrotki, i ci, którzy byli na dole, znajdują się teraz na górnej grzędzie, ma miejsce powielenie wcześniejszych schematów. U Szweda, gdy człowiek ma okazję stworzyć nowy układ społeczny, okazuje się, że stać go co najwyżej na kolejną wariację na temat feudalizmu. W filmie Bonga pojawia się nadzieja na wyjście z tego impasu. Fabuła „Mickey 17” przybiera dosyć przewidywalną trajektorię. W pewnym momencie w filmie nadchodzi czas na przewrót i poukładanie świata na nowo.
Odkąd obejrzałem „Mickey 17” i parę dni później „Pamięć absolutną” z 1990 roku nie daje mi spokoju podobieństwo pomiędzy nimi. Film Paula Verhoevena mierzy się z podobnym, kartezjańskim podziałem na ciało i duszę człowieka. Z obu filmów wynika jednoznacznie, że to pamięć czyni nas ludźmi. Okazuje się, że ciało jest replikowalne, a naszą istotą pozostaje właśnie dusza. To, że film pochodzący z lat 90., a de facto będący adaptacją opowiadania Philipa K. Dicka z 1966 roku, mierzy się w futurystycznym kontekście z tymi samymi zagadnieniami co „Mickey 17” (notabene również adaptacja powieści – „Mickey7” Edwarda Ashtona), mówi moim zdaniem coś o stagnacji myślowej naszych czasów. Mainstream kina spekulatywnego już dawno temu zaczął się rozprawiać z naczelnymi dylematami naszej cywilizacji, czyli konfliktu na linii człowiek–kapitał. Sięgając wstecz, robili to już Terry Gilliam w „Brazil”, Verhoeven w „Robocopie” czy dużo wcześniej Fritz Lang w „Metropolis”. Konwencja science fiction pasuje do krytykowania teraźniejszości. Gdy nasze tu i teraz przytłacza swoją beznadzieją, chciałoby się spojrzeć w dal, zastanowić nad tym, co czeka na nas w przyszłości. Na tej perwersyjnej fantazji, że będzie tylko gorzej, świetnie się dziś buduje satyry o tym, iż dotarliśmy do ideologicznie martwego punktu – który diagnozowany bywa jako krańce wyobraźni.
W filmie Bonga główny bohater jest dosłownie rozrywany na kawałki i co rusz unicestwiany w imię postępu. W tej historii postęp jest zdradliwy. Nowe nie zawsze znaczy lepsze; technologia w jednym zakresie nasz los ułatwia, ale w innym go komplikuje, generując nowe problemy; wzrost to nie to samo co rozwój: w pewnym sensie to komunały, powiązane hasłowo z ruchami ekologicznymi i antyglobalistycznymi. Wymuszają one na nas refleksję, która jest bardzo à propos „Mickey 17” i w ogóle naszych horyzontów na przyszłość. Myślenie utopijne i fantazjowanie o pozytywnej przyszłości miały swój czas w kinie sci-fi, jest to jednak czas miniony. Poza idealistycznym ruchem solarpunkowym, który wydaje się życzeniowym podejściem do tematu, w kinie dominują dystopie. Dlatego dziwnie prosty wydaje się finał filmu, dosyć banalnie optymistyczny jak na kogoś, kto kiedyś nakręcił „Zagadkę zbrodni”. W jego ramach okazuje się, że jeśli ryba psuje się od głowy, to wystarczy uciąć głowę i reszta ryby będzie po wsze czasy zdrowa. Jak pisał Mark Fisher w kontekście swojej teorii realizmu kapitalistycznego, filmy prezentujące scenariusze wywrotowe, krytykujące elity i władzę pieniądza „wykonują antykapitalizm za nas”. Po seansie filmu Bonga możemy więc beztrosko wychodzić z kina, spełniwszy obywatelski obowiązek kręcenia głową na absurdy neoliberalnej logiki rządzącej światem, i wrócić do swojej codzienności.