Nr 3/2024 Na teraz

Mięso, masa, maszyna

Marcin Stachowicz
Film

„Wszystko, co tam znalazłam, to cukier i przemoc” – powiedziała Pani Ameryka, wsiadając na pokład sterowca i opuszczając na dobre ziemie, z których uprzednio wyssała cały szpik kostny. Bo o ile nie godzi się zaczynać tekstu od absurdalnego cytatu, o tyle w przypadku recenzji „Biednych istot” Yórgosa Lánthimosa jest to po prostu konieczność. Groteskowość i nadmierność tego filmu same proszą się o barokowe pisanie: gargantuicznych rozmiarów zdania, ledwo czytelne metafory, fantasmagoryczne chimery w miejsce reguł gatunku, a do tego rozwiązłość składniowa. W „Biednych istotach” ważne miejsce zajmują ludzkie ciała i ich organy, ale też cały filmowy koncept to jeden wielki narząd ekscesywny, rozrastający się nadmiernie w stosunku do całości organizmu zbudowanego z dwóch stylów: arthouse’owego i hollywoodzkiego. Może więc ten tekst także nie powinien mieć początku, końca ani żadnych logicznych granic? Może należy wreszcie zrezygnować z recenzji jako rozciągniętego w przestrzeń symboliczną odruchowego sądu smaku, co pozostaje moim wielkim marzeniem, odkąd po raz pierwszy zetknąłem się z systemem gwiazdek na Filmwebie?

Wróćmy jednak na planetę, bo na zegarze mam za pięć minut dwunastą, a w południe zwykle piję czaj z gąsienicą. Fragment kwestii dialogowej otwierający niniejszy tekst naprawdę pojawia się w „Biednych istotach”, wypowiada ją filmowy pępek świata, Bella Baxter we własnej (czyli Emmy Stone) osobie. Jego bardzo trafnej, bardzo kreatywnej i bardzo antyamerykańskiej (Bella jako Ameryka) rekontekstualizacji dokonał anonimowy użytkownik forum internetowego Reddit. Pierwotny kontekst ma jednak fundamentalne znaczenie: Bella właśnie wróciła z pierwszej w życiu samotnej wycieczki po dużym mieście, Lizbonie, gdzie jadła słodkie tartaletki (cukier), obserwowała awanturujących się kochanków (przemoc) oraz słuchała pięknego wykonania fado, a wszystkie te sytuacje, jeśli zapisać je obok siebie, układają się w tytuł słynnej pracy Zygmunta Freuda „Kultura jako źródło cierpień”. Ale to nie koniec rebusów. Zacznijmy od tego, że Lizbona z „Biednych istot” pochodzi z naszego świata tylko do pewnego stopnia: domy przypominają spotworniałe, rozrośnięte wzdłuż i wszerz tumory z marcepanu (albo kamienice Antonia Gaudiego na sterydach; albo zamienione w kamień morskie stwory z opowiadań H.P. Lovecrafta, albo…), tramwaje nie poruszają się po szynach, tylko suną w powietrzu, napędzane maszynami parowymi, a przechodnie łączą stroje typowe dla XIX wieku z jakimś zupełnie surrealistycznym, mechaniczno-rokokowym sznytem.

Nawet sama Bella, jak te sowy u Davida Lyncha, nie jest tym, czym się wydaje – wygląda jak trzydziestoletnia fanatyczka sukni z belle époque, ale powstała w wyniku eksperymentu naukowego w londyńskiej pracowni chirurga Godwina Baxtera (w skrócie „God”, polskie tłumaczenie upiera się przy „Bóg”, więc wszyscy krytycy wyciągają krzyże i kropidła), jako hybryda od dawna zimnej cielesnej skorupy i wciąż ciepłego mózgu (przy wstrząsającym udziale prądu elektrycznego). Sama postać Godwina (Willem Dafoe o patchworkowej, podzielonej na segmenty twarzy) to czytelne nawiązanie do potwora Frankensteina, który poszedł w ślady ojca – swojego największego oprawcy (Godwin senior również był chirurgiem i przeprowadzał na ciele syna liczne „naukowe” doświadczenia) – i został szalonym naukowcem, wytwórcą kaczkopsów, królikokaczek i dzieciokobiet. W odróżnieniu od bohatera powieści Mary Shelley drugie pokolenie Frankensteinów kocha własne stworzenie i chce je chronić przed światem sublimującym dzikie żądze w wyrafinowane obyczaje (i dokładnie w ten sposób temu stworzeniu paternalizuje i je unieszczęśliwia). Bella, której dziewiczy umysł goni ciało w zawrotnym tempie, ma doskonałe warunki do eksperymentowania, natomiast nie wolno jej samodzielnie opuszczać wieży z kości słoniowej. A tam, na zewnątrz, rzeczywistość paruje – dosłownie, bo wszyscy siedzą w pociągach, samobieżnych powozach i insektopodobnych parowcach, oraz w przenośni, ponieważ nad kulturą gorsetu stale unoszą się opary seksu, krwi i luksusu. Czysta przyjemność, wielka przygoda – zew, któremu Bella nie potrafi się oprzeć, jako wehikuł dla własnych obyczajowych ekscesów wykorzystując pierwszego z brzegu amancika z wąsem i pieniędzmi (Mark Ruffalo w roli Duncana Wedderburna); na dwugarbnych plecach człowieka, który myśli, że eksploatuje, a sam jest eksploatowany, bohaterka udaje się w podróż po surrealistycznej Europie. Palcem po wszystkich najgorętszych wypukłościach świata jako wielkiej książeczki-rozkładanki.

Wizualnie Lánthimos umieścił więc swój film w alternatywnej, postwiktoriańskiej wersji historii: technika otaczająca bohaterów jest jakby bardziej zaawansowana niż w historycznym wieku pary, ale przełom technologiczny – jeśli w ogóle do jakiegoś tutaj doszło – musiał się opierać na zasadach mechaniki (albo magii). Jesteśmy zatem w bazie: „Biedne istoty” to steampunk, podgatunek fantastyki, który zarazem fetyszyzuje wiktoriańską kulturę materialną, ujawnia jej demoniczne, skryte pod obyczajowym gorsetem trzewia oraz dekonstruuje współczesne mity cywilizacyjnego postępu. Podgatunek, dodajmy, zyskujący obecnie coraz więcej „cichych” wpływów: mało kto wie, o co dokładnie chodzi z tymi robotami w cylindrach i czarodziejkami rzucającymi kule ognia z pokładów sterowców, ale prawie każdy gdzieś to już widział. W kinie głównego nurtu steampunk – przede wszystkim jako wybór estetyczny – pojawiał się oczywiście wielokrotnie („Edward Nożycoręki” Tima Burtona, ekranizacja komiksu „Liga niezwykłych dżentelmenów” czy „Powrót do przyszłość III” Roberta Zemeckisa to tylko kilka najbardziej znanych przykładów), najmocniej trzyma się na pewno w grach cyfrowych (klasyczne „Arcanum: Of Steamworks and Magick Obscura” z 2001 roku to dzisiaj pozycja otoczona kultem, bez której nie byłoby tak świetnych gier, jak „Dishonored” czy „Disco Elysium”). W literaturze to wciąż nisza nisz i pewnie dlatego mało kto na czytelniczych salonach Warszawy czy Poznania przejmuje się faktem, że Radek Rak – zdobywca Nike za „Baśń o wężowym sercu…” – po medialno-środowiskowym sukcesie wydał dwa tomy „Agli”: bardzo steampunkowej opowieści coming-of-age o alternatywnym Krakowie. Natomiast jedenaście oscarowych nominacji dla – jak przeczytałem w jednej recenzji – „gatunkowego passion project” Lánthimosa to w historii parowego pop-modernizmu rzecz właściwie bez precedensu.

mat. prasowe Disney

Ten nacisk położony na steampunkowe ramy stylistyczne może wam się wydawać dęty, ale chciałem pozwolić wybrzmieć jednej rzeczy: owszem, „Biedne istoty” jak najbardziej powinny być chwalone za to, za co pochwalili (lub zganili) ten film już prawie wszyscy – za feministyczną (z ducha, bo przecież zrobioną przez faceta) opowieść o rozbijaniu patriarchalnej, męskocentrycznej figury „świętej ladacznicy”. Nie powinno się jednak przy tej okazji wylewać drugiego dziecka z kąpielą. Bo „Biedne istoty” to w równym stopniu kino wysokiego artystycznego konceptu, co ekscytująca pulpowa opowiastka wykreowana z pobudek czysto nerdowskich: ktoś tu zwyczajnie dostał wór pieniędzy i przywilejów, a następnie postanowił zmaterializować swoje ulubione uniwersum. Podróż Belli rzeczywiście przypomina – jak to ujął Jakub Socha w swojej mocno krytycznej recenzji – arystokratyczne peregrynacje chłopca-dżentelmena po klasycznych europejskich miejscówkach (Grecja, Aleksandria, Lizbona, Paryż). Tyle że ten wybór – bardzo pragmatyczny – trzyma się zarówno ram ulubionych gatunków piśmienniczych epoki wiktoriańskiej, konwencji „listów z podróży” obecnej we „Frankensteinie” Shelley i książkowym pierwowzorze „Biednych istot” (1992) Szkota Alasdaira Greya, oraz ułatwia wyciśnięcie ostatnich soków z projektu świata przedstawionego. Umówmy się, to właśnie estetyczne osobliwości niby-wiktoriańskiego uniwersum – praca zespołu scenografów, kostiumy Holly Waddington, deformujące perspektywę i stylizowane na niemiecki ekspresjonizm zdjęcia Robbiego Ryana – składają się na rzadki w obecnych czasach przypadek filmu JAKIEGOŚ: widowiska, które nie jest podobne do niczego, co ma nam do zaoferowania współczesne kino głównego nurtu. Możemy nie lubić fabuły, możemy uważać, że Lánthimos zachowuje się jak nadęty „pan mądraliński”, natomiast nie sposób odmówić tej wizji spójności i wyrazistości.

Mając w dłoniach kluczyk do postwiktoriańskiego puzdereczka, możemy z łatwością otworzyć się na kolejne interpretacje. Z perspektywy ukośnej to, co w pierwszej chwili wydawało się infantylnym dąsem młodej dziewczyny objedzonej ciastkami i osłuchanej z rynsztokowym językiem, teraz nabiera kształtów bardzo wyrafinowanej, syntetycznej diagnozy kultury epoki (tamtej oraz naszej). Tak, świat wiktoriański, dużo bardziej niż para, napędzały dwie uzupełniające się siły: po pierwsze przemoc – kierowana do wewnątrz w formie purytańskiej obyczajowości i ultrarygorystycznych konwenansów społecznych, i zarazem delegowana na zewnątrz, do zamorskich kolonii w obu Amerykach, gdzie ciało (wyzyskiwane, mordowane, niewolone) było zarazem absolutnie wszystkim i absolutnie niczym; po drugie cukier – pierwsze nowoczesne „paliwo”, które uzyskiwano z maksymalnego „ucieleśnienia” pracy poza widokiem europejskiej socjety i które dawało społeczeństwu bogactwo pozwalające na utrzymywanie rewersu kolonializmu: maksymalnie „odcieleśnionej” kultury dobrych manier. Pamiętajmy też, że „Biedne istoty” to film powstały z zachodnich pieniędzy, a współczesne społeczeństwa dobrobytu są bezpośrednimi spadkobiercami kolonialnych porządków (idąc jeszcze dalej: czy motyw „nagiej biedoty” żyjącej, dosłownie, w dziurze w ziemi akurat w Aleksandrii może być dzisiaj czytany jako nawiązanie do afrykańskich szlaków migracyjnych? – tak tylko pytam). Historia Belli – kobiety odkrywającej, odwrotnie niż nakazywała wiktoriańska norma, wartość intelektualnego poznania i pracy społecznej nie wbrew, lecz poprzez eksplorację własnego ciała i jego rozkoszy – jest też swego rodzaju testem dla współczesnych widzek i widzów. Ponieważ Lánthimos ostentacyjnie i z lubością łamie reguły dobrego smaku i średnioklasowej „szacowności”, reakcje widowni są doskonałą okazją do obserwacji, które z XIX-wiecznych skamielin moralno-estetycznych wciąż trzymają się mocno i decydują o naszych odruchowych reakcjach na obrazy.

Tak jest choćby z nadmiarem seksu na ekranie: Bella odkrywa masturbację, na jej „rozkwit” stada samców reagują godowym pochrumkiwaniem, ale zarazem – nie posiadając gorsetu kultury z jego wstydem, poczuciem winy i innymi cywilizacyjnymi hamulcami – bohaterka kompletnie nie rozumie, dlaczego samo „robienie sobie przyjemności”, jako czynność fizjologiczną, otacza nienaruszalna ściana tabu. Jej umiłowanie orgazmów otrzymuje w końcu ujście w na poły pornograficznych ujęciach kopulacji, co na moim seansie wywoływało – dość spodziewanie – albo kręcenie głowami, albo nerwowe chichoty. W internecie niektórzy zarzucają „Biednym istotom”, że są za bardzo o męskim pragnieniu, fetyszyzują seks oraz fascynują się patologiczną „lolickością” (motyw dziecka w ciele dorosłej kobiety). Szczególnie ten ostatni zarzut jest dość dziwny, bo w fantastycznym świecie Belli czas płynie inaczej, rzeczy łączą się ze sobą w groteskowy sposób, a humor praktycznie niczym nie różni się od profanacji.

Co do seksu: mało kto zauważył, że pornograficzność bierze się u Lánthimosa z nieco innego niż męskie pragnienie źródła. „Biedne istoty” to przede wszystkim koncept głęboko materialistyczny, rodzaj traktatu o maszynach z mięsa, biorobotach, które dopiero uczą się własnego głosu i ostatecznie odrzucają pętający jestestwo dualizm ciało/umysł. W finale Bella jest już niepodzielną istotą: zarazem „poważną” naukowczynią, jak i poszukiwaczką cielesnych osobliwości z kolorowym drinkiem w ręku i szerokim uśmiechem na gębie. Seks w pierwszej połowie filmu przedstawia się jako czystą mechanikę, zestaw automatyzmów (w scenach z paryskiego burdelu to już natomiast „wyrafinowana” gra pozorów), bo też w tej części „Biednych istot” właściwie wszystko istnieje na zasadzie slapstickowego montażu prostych impulsów (zauważcie, że humor też jest tutaj humorem z tak zwanych cielesnych dołów). Bella uczy się poruszać, mówić i żyć w kulturze, czyli dosłownie „montować” siebie z chaosu otoczenia, w czym przypomina – szczególnie jej „kacze” stawianie kroków – nie tyle robota, ile Charliego Chaplina: wielką figurę nowoczesności, muzę zafascynowanych maszynami awangardowych artystów i ucieleśnienie kubistycznego wyobrażenia o ruchu na srebrnym ekranie.

W tym sensie „Biedne istoty” obnażają nie tylko swoje powinowactwo z korzeniami kina czy „kulisy” filmowej aparatury produkującej iluzję ciągłości ruchu w czasie i przestrzeni. Są także gestem w stronę tytułowych biednych istot – ludzi „zmontowanych” z historycznych rygoryzmów oraz zupełnie współczesnych dążeń do emancypacji ciała. Tak, jest to film o nas, choć jego utopijność może mieszkać w bardzo różnych miejscach: od mądralińskich teorii „gotyckiego materializmu” do sztubackich żartów o kupie. Jeśli jednak ten – jak lubią oceniać filmy i ich recenzje internauci – „pseudointelektualny bełkot” rzeczywiście pozwala na snucie wolnych spekulacji, a zarazem na proste cieszenie się osobliwym widowiskiem, to ja naprawdę nie mam więcej pytań. Nie kończę też barokiem ani rozwiązłym językiem, ale za to mogę dać gwiazdki. I może to być całkiem dużo gwiazdek.

„Biedne istoty”
reż. Yórgos Lánthimos
premiera: 19.01.2024