Nr 1/2023 Na moment

Fantazje na miarę

Jerzy Franczak
Film Środowisko

„Avatar” Jamesa Camerona pobił wszystkie rekordy frekwencyjne i finansowe: miał największy budżet w historii kina i najdroższą promocję, w przeciągu kilku miesięcy od premiery (10 grudnia 2009) zyskał miano najbardziej dochodowego filmu wszech czasów, które zresztą utrzymał do dziś. Od początku zbierał pochwały za zdjęcia i efekty specjalne, równocześnie rozwijała się dyskusja na temat jego idei i politycznego przesłania.

John Podhoretz wyznaczył linię krytyki konserwatywnej: zarzucił filmowi antyamerykański wydźwięk, nazwał go prymitywną propagandą antywojenną i tańcem kontrkulturowych stereotypów. Ciekawsza debata toczyła się w publicystyce lewicowej. Jedni chwalili obraz Camerona za sugestywne sportretowanie amerykańskiego imperializmu, który przejawiał się zarówno w działaniach militarnych, jak i w dyskursach prawnych oraz ekonomicznych („niesienie demokracji i dobrobytu”). Widzieli w nim „zuchwałą krytykę korporacyjnej chciwości oraz inspirującą opowieść o solidarności i oporze przeciwko okupacji” (Nagesh Rao), chwalili za wykorzystanie magii kina do wyjścia z eskapizmu i zbudowania „amerykańskiej samowiedzy” (Naomi Wolf). Drudzy narzekali, iż wątki antyimperialistyczne są banalne, a obrazy obcych tak infantylne i protekcjonalne, że nie mogą stymulować żadnej prawdziwej krytyki. Stwierdzali, że antykolonialny i proekologiczny przekaz tonie w banałach i konformistycznych wyobrażeniach (David Walsh). Jeszcze inni – wśród nich Slavoj Žižek[1] – punktowali symulowany radykalizm w podejściu do kwestii klasowych oraz skrywane pod idealizmem i poprawnością polityczną rasistowskie klisze.

Słoweński filozof przestrzegał równocześnie przed bagatelizowaniem filmu jako „jedynie fantazji”, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością: „Jeśli od rzeczywistości odejmiemy fantazję, to sama rzeczywistość traci swoją spójność i rozpada się. Wybór między »akceptacją rzeczywistości a wyborem fantazji« jest zły”[2]. Chciałbym podążyć za tą sugestią i przyjrzeć się dwóm zrealizowanym częściom planowanego cyklu (producent zapowiada ich pięć) jako fantazjom o relacjach międzyludzkich i międzygatunkowych, które rozpadają się z powodu wewnętrznych sprzeczności. Oba filmy bowiem równocześnie namawiają nas do zmieniania świata i reprodukują jego strukturę symboliczną, uzasadniającą dominację i przemoc.

Istota zdrady

Akcja pierwszego filmu rozgrywa się w odległej przyszłości (w 2154 roku), na księżycu gazowego giganta w układzie Alfa Centauri, ale od początku wiemy, że to dekoracje, w których odgrywane będą nasze współczesne konflikty. Zresztą księżyc nosi nazwę Pandora; Cameron otwarcie namawia nas do zajrzenia pod przykrywkę i odkrycia prawdy, nawet za cenę konfrontacji ze złem. I od samego początku kreśli linię frontu: z jednej strony ludzie – wojskowi i przedsiębiorcy, wydobywający cenny surowiec zwany unobtanium, z drugiej Na’avi (co brzmi trochę jak natives), czyli wysokie, niebieskoskóre, humanoidalne istoty żyjące w dziewiczej puszczy. Chodzi zatem o konflikt wspieranego przez prywatną armię wielkiego biznesu z autochtonami, a zarazem o konflikt różnych dążeń (perspektywa bogacenia się vs. wola dobrego życia „u siebie”), logik działania (bezwzględna eksploatacja vs. życie w harmonii z naturą) i kultur (racjonalizm i technika vs. duchowość i pierwotność).

Choć znamy z historii różne odsłony tego starcia, Cameron sugeruje najprostszą aktualizację – choćby przez fakt, że na Pandorze stacjonują wyłącznie Amerykanie. Na polityczny kontekst złożyły się trzy wydarzenia: trwająca od 2001 roku interwencja w Afganistanie, tak zwana wojna z terrorem, czyli atak na Irak z 2003 roku, i masakra na placu Nisour w 2007 roku, kiedy prywatna kompania wojskowa Blackwater Security Consulting zabiła siedemnastu cywilów podczas ochrony konwoju ambasady USA. Operując fantastycznonaukowym sztafażem, film formułuje mocne oskarżenie pod adresem administracji George’a Busha, która pod płaszczykiem humanitarnych idei (zapewnienie bezpieczeństwa, utrwalenie międzynarodowego ładu, szerzenie demokracji, świeckiej edukacji i praw człowieka) załatwia wielkie interesy (biznes wojskowy, kontrakty dla firm, wydobycie ropy). Ten przekaz jest oczywisty i nieco łopatologiczny – a jednak zdarzały się inne aktualizacje polityczne i nieoczywiste zbiorowe utożsamienia grup prześladowanych z Na’avi, jak choćby te wymyślone przez aktywistów palestyńskich (wyburzenia na Zachodnim Brzegu) czy brazylijskich (wycinka Puszczy Amazońskiej). Najbardziej burzliwa recepcja „Avatara” miała miejsce w Chinach, gdzie tak wielu widzów skojarzyło brutalną pacyfikację kosmitów z okupacją Tybetu i deweloperskimi wyburzeniami, że film został na wiele lat zakazany[3]. Świadczy to o powszechności konfliktu i o powtarzającym się schemacie konfrontacji, a zarazem o sile filmowej metafory.

W centrum fabuły mamy jeszcze inną grupę społeczną, uwikłaną w konflikt, a zarazem niebędącą jego stroną: to naukowcy kierujący się bezinteresowną wolą poznania, dążący do porozumienia i dialogu, promujący edukację i rozwiązania dyplomatyczne. Przypominają oni współczesnych misjonarzy (grana przez Sigourney Weaver profesorka nazywa się Grace Augustine), mają przy tym świadomość, że znaleźli się w potrzasku i dysponują słabą kartą przetargową. Ich zbiorowy portret można uznać za rodzaj autorefleksji reżysera, wszak w podobnej sytuacji znajdują się mainstreamowi artyści, usiłujący zmieniać świat i pozostający w kłopotliwym sojuszu z show-biznesem. Nieprzypadkowo wielu recenzentów i recenzentek[4] sięgało do biografii Camerona; kontekstem interpretacyjnym była w nich opowieść o ludowym pochodzeniu reżysera, porzuconych studiach, prozaicznych zatrudnieniach (kierowca trucka, nocny stróż itd.), wreszcie o nabywaniu lewicowej wrażliwości wprost z życia, a nie z lektur. To próby uwiarygodnienia postaci „legendarnego twórcy” i argumentowania na rzecz czystości intencji, trochę przypominające szantaż: czy w tej sytuacji wypada krytykować „Avatara”?

Nie wszyscy poddali się temu szantażowi. W krytycznych ujęciach podkreślano sprzeczność pomiędzy pseudouniwersalistycznym przesłaniem a rasistowską matrycą. Kreując wygląd i zwyczaje Na’avi, twórcy filmu odwołali się do różnorodnych, mocno umownych znaków (ozdoby Masajów, rytuały Maorysów, rastafariańskie dredy, strój pierwszych narodów Ameryki plus akcenty z archaicznych kultur wietnamskich i arabskich[5]) – mieszanka ta doszczętnie ich egzotyzuje, wtłacza w wizerunek nobles sauvages. Ich tężyzna fizyczna i naturalne piękno, animistyczne wierzenia i tajemne ryty, analfabetyzm i zaufanie do instynktów składają się na znajomy zestaw orientalistycznych stereotypów, powielany bezrefleksyjnie przez główny nurt popkultury – nic dziwnego, że Dominic Alessio nazwał „Avatar” technologicznie odnowioną wersją „Pocahontas”[6]. Widz obserwuje półnagie ciała „dzikusów” na tle dziewiczej przyrody i oddaje się fantazji o edenicznym świecie preindustrialnym, w którym językowa mediacja zostaje zniesiona na rzecz bezpośredniego połączenia dusz (via ogon), w którym nie ma ani pieniędzy, ani jurysdykcji, ani klas, a małe leśne wspólnoty żyją według przykazań starszyzny. Zgodny z „prawem natury” okazuje się patriarchat, dlatego plemionami dowodzą mężczyźni, kobiety zaś przypisane zostają wychowaniu i duchowości. Orientalistycznych klisz dopełnia romans; Pandora to kraina kuszenia i obietnicy seksualnej, a główny bohater penetruje obcą planetę, dążąc do zdobycia kobiety. Oczywiście łatwo zrekonstruować antyimperialistyczny i antykolonialny przekaz filmu, nie zmienia to jednak faktu, że oferuje on typową białą konsumpcję nie-białości (non-whiteness) oraz otwiera problematyczną możliwość przepracowania poczucia winy związanego z ludobójstwem „Indian” i innych pierwszych narodów na terytoriach kolonizowanych przez Zachód. Widz może poczuć się „oświecony” w kwestii przeszłych zbrodni i zachować dobre samopoczucie.

To ostatnie możliwe jest głównie przez utożsamienie z protagonistą, Jakiem Sullym (to sully oznacza „kalać, hańbić”). Były marine i brat bliźniak zabitego naukowca reprezentuje jedną z dwóch twarzy zdobywczego Zachodu. Jako inwalida wojenny staje się zakładnikiem marzenia o pełnosprawności: ulega złemu dowódcy prywatnej armii, który obiecuje mu powrót na Ziemię i najlepsze protezy, a potem powierza się avatarowej przygodzie i funkcjonuje w ciele Na’avi. Inicjacja w świat Pandory oznacza wielokrotną zdradę – układu z wojskiem, umowy z naukowcami, a także ludzkiej rasy. Najważniejszym impulsem pozostają jednak miłość i fascynacja erotyczna; dopiero po konwencjonalnej scenie miłosnej w rodzaju „seks w wielkim lesie” Jake przyjmuje rolę bojownika i wstępuje na ścieżkę, którą wyznacza mit bohaterski. To, rzecz jasna, kolejny popkulturowy schemat, znany dobrze z „Ostatniego samuraja” czy „Tańczącego z wilkami”: uciskane ludy prowadzi do ostatecznego boju Biały Mesjasz. W tym przypadku dzieje się to tyleż za przyzwoleniem autochtonów, co dzięki namaszczeniu Eywy, Drzewa Dusz. Co więcej, twórcy „Avatara” rozwijają fantazję o tym, by przestać być białym i dołączyć do niebieskich ludzi, nie tracąc przywilejów białego człowieka (Jake zawsze może wrócić do swojej dawnej cielesnej postaci)[7].

Fabuła układa się również w bajkę o rewolucji społecznej: oto „wyklęty lud ziemi” powstaje przeciwko sojuszowi biznesu i wojska. Z tego względu nazywano „Avatar” kinowym manifestem marksizmu[8] lub argumentowano, że przerysowany obraz prymitywnych istot i zjadliwy portret bezdusznej korporacji budują antytechnologiczną, proekologiczną dramaturgię, obliczoną na wywołanie efektu emocjonalnego[9]. Problem w tym, że na pierwszym planie mamy reakcyjny schemat – zgodnie z którym pogrążony w kryzysie bohater odzyskuje witalizm poprzez kontakt ze zdominowanymi – w swej istocie wampiryczny (co Žižek wyłożył w swojej analizie „Titanica”). Trudno uznać Na’avi za maskę proletariatu czy współczesnego prekariatu. Ich ucharakteryzowanie na lud pierwotny, łowiecko-zbieracki, a więc wymykający się logice kapitału, przypomina raczej ucieczkę przed problemem wyzysku. Fałszywie wybrzmiewa zakończenie: poprzez syntezę tubylczego i ludzkiego DNA dochodzi do zniesienia sprzeczności, a Jake rodzi się na nowo w świecie wolnym od walki klasowej.

Mamy wreszcie, las but not least, wątek ekologiczny. W odróżnieniu od dawnych mrocznych fantazji o wyczerpaniu się zasobów naturalnych (które rozkwitały od roku 1972, po raporcie Klubu Rzymskiego o granicach wzrostu) tutaj niepokój budzi niedobór surowców wynikający z kapitalistycznej nadprodukcji. Fantazję o kolonizacji kosmosu jako odpowiedzi na postępującą degradację Ziemi maskuje troska o zaburzenie ekosystemu przez wolny rynek, również na obcej planecie. Metaforyczny obraz globalnej sieci tworzonej przez synapsy roślin i zwierząt na Pandorze oraz finałowa scena buntującej się natury – choć uznać je można za obraz niedawno odkrytych przez naukę sieci mikoryzowych – nie tyle problematyzują kwestie ekologiczne, ile forsują magiczne zniesienie wszystkich problemów. Obrońcy tego rozwiązania fabularnego[10] twierdzą, że „Avatar” projektuje nową wrażliwość polityczną; powtarzana fraza „widzę cię” oznacza odejście od powierzchownego widzenia na rzecz pełnego rozpoznania relacyjnej całości, którą współtworzą ludzcy i nieludzcy aktorzy. Ja jednak zamiast radykalnego wezwania do nowej polityki, w której uznane zostaną prawa różnych podmiotów tej samej sieci, widzę typowy scenariusz ucieczkowy. Rzeczywiste walki są znacznie bardziej skomplikowane; nie jesteśmy w sytuacji pierwszej kolonizacji i pierwotnej akumulacji, mamy do dyspozycji prawa oraz technologie informacyjne i komunikacyjne, a opresor nie musi być ani przybyszem, ani nawet białym człowiekiem[11]. Rozziew między fantazją o oporze a rzeczywistym oporem świetnie obrazuje akcja plemienia Dongria Kondh, które z wykorzystaniem YouTube’a (film „The Real Avatar”) prowadziło walkę o własne tereny z gigantem wydobywczym Vedanta Resources. Zmagania te skończyły się ostatecznie zwycięstwem „Avatar tribe” – po pierwszym w historii „referendum środowiskowym”. Fantazja o wspólnym froncie uczciwych ludzi, dobrych kosmitów i rozzłoszczonej Matki Natury mówi jedynie o nas samych – o naszej niechęci do komplikacji i potrzebie odwrócenia wzroku.

W klasycznej SF kosmita pozostawał wrogiem absolutnym, obiektem szlachetnej wojowniczości; w epoce ONZ, gdy nie wolno było mówić o wojnach sprawiedliwych, fantastyka karmiła wojenną fantazję człowieka i oferowała stary, dobry epicki manicheizm. Od jakiegoś czasu – dość przypomnieć „Grę Endera”, „Metro 2033” czy „Dystrykt 9” – dominuje samooskarżanie homo sapiens, empatia wobec obcego, otwarcie na inność. Problem w tym, że w „Avatarze” środki nie służą zakładanym celom. W tym sensie możemy mówić o potrójnej zdradzie. Pierwsza to zdrada humanistycznych i ekologicznych ideałów przez Zachód, czy szerzej – przez nowoczesną cywilizację, będąca punktem wyjścia filmu. Druga to zdrada przedstawiona: obywatelskie nieposłuszeństwo Jake’a, bunt w imię zaprzepaszczonych wartości. Trzeciej zdrady dopuszcza się sam film, gdy na wiele różnych sposobów sprzeniewierza się idei, której miał służyć.

© The Walt Disney Company Polska | materiały prasowe

Istota wody

Druga część sagi to spektakularna (także dosłownie) powtórka z rozrywki; odtworzony zostaje podstawowy schemat fabularny, a w wyniku prostego triku (hodowla klonów z backupu pamięci) powraca większość bohaterów, w tym uśmierceni w finale pierwszej części. Reżyser próbuje tę wtórność zamaskować przy pomocy motywów nowych lub podmienionych: mamy więc rafę koralową zamiast puszczy, wygibasy w morzu zamiast skakania po drzewach, wodne smoki i wielkie ryby w miejsce leśnych bestii itd.

W moim odczuciu „Avatar: Istota wody” jest długi, nużący i infantylny, przypomina program National Geographic o bogactwach oceanów albo remake „Gdzie jest Nemo”; panuje w nim irytujący klimat produkcji Disneya dla nastolatków (na pierwszym planie mamy rodzeństwo mówiące do siebie per „bro” albo „cuz”). Nie rozumiem zachwytów nad filmem, zgadzam się natomiast z tymi, którzy piszą, że to obraz „przewidywalny, płytki i bombastyczny”, „skromny film akcji ubrany w olśniewające atrybuty dobrego filmu science fiction”, a nawet „rozwodniony, fikuśny wygaszacz ekranu za bilion dolarów”.

Natłok nowych elementów (krain, plemion, postaci, stworów, roślin itp.) wskazuje na główny wysiłek twórców i targetowanie produktu. Pełne rozmachu światotwórstwo ma rozbudzać naszą ciekawość i stymulować potrzebę uporządkowania (która spełnia się w internetowych Pandorapediach), a zaplanowany cykl tworzy coraz mocniejszą franczyzę kulturową, aspirującą do miana kultowej i obliczoną na powtórzenie sukcesu „Gwiezdnych wojen”. Mam wrażenie, że idealnym odbiorcą pozostaje tutaj fan, czyli widz (a także czytelnik i gracz – mamy bowiem do czynienia z wielomedialnym uniwersum), który dąży do pełnego zanurzenia w fantazyjnym świecie i zminimalizowania gry interpretacji (wymagających pewnego oddalenia i poszukiwania niebanalnej perspektywy). Podczas gdy sprawnie działający fandom tka gęstą sieć faktów, imion i genealogii, krytycy się nie kwapią, by stawiać temu filmowi poważne pytania. Ich rolę przejmują aktywiści nawołujący do bojkotu filmu, oskarżający Camerona o dalsze zawłaszczanie rdzennych kultur i podporządkowanie ich „kompleksowi białego mesjasza”, o reprodukowanie rasistowskich i imperialistycznych klisz, a także podtrzymywanie hierarchii przywilejów – wszak Na’avi grani są przez białych aktorów. Pojawiają się też głosy dyskredytujące film jako fikcję i błahostkę; młoda badaczka postkolonialno-queerowa Autumn Asher BlackDeer zapytuje retorycznie: „Po co oglądać absurdalny film o niebieskich kosmitach, skoro można po prostu wesprzeć prawdziwych rdzennych mieszkańców i naszą walkę o czystą wodę tutaj, na Ziemi? Tak, my istniejemy”. Upieram się jednak, że fantazje mają wiele wspólnego z rzeczywistością, oddają jej sprzeczności, a nawet ją współkształtują; spróbuję spojrzeć z boku na ciąg dalszy tej historii.

Rozmnożenie nowych elementów w „Avatar: Istota wody” osłabia dramaturgię filmu, podobnie jak zatarcie mocnych opozycji. System antynomii (natura–cywilizacja, intuicja–rozum, czucie–widzenie itd.) zostaje tutaj – nomen omen – rozmyty. Dzieje się tak za sprawą metysażu: wśród protagonistów mamy dziecko Grace (pół człowiek, pół Na’avi) adoptowane przez Sullych; Spidera, czyli syna pułkownika wychowanego w lesie pośród autochtonów; klony, czyli zreplikowanych marines w ciele Na’avi (co wydaje się niezłym pomysłem). Milesa Quaritcha – złego żołnierza, szefa prywatnej armii – uznać by można za metaforę kapitalizmu, który odradza się po największych katastrofach, by się zregenerować i zaadaptować do nowych warunków. Potencjał tej metafory zostaje jednak zaprzepaszczony; historia rodzenia się ojcowskich sentymentów, usynowienia Spidera i podwójnego cudownego ocalenia ma ewidentnie wyciskać łzy, a nie skłaniać do myślenia.

To samo dotyczy zresztą wszystkich multiplikacji i komplikacji. Z krzyżowania się ras nic zupełnie – w sensie zmian społecznych, politycznych, psychologicznych – nie wynika, podobnie jak z faktu, że Na’avi obsługują zaawansowane technologie. Ostatnia scena pierwszej części budziła pewien niepokój; Ziemianie powrócili na swoją ginącą planetę, ale garstce ludzi pozwolono zostać, o czym dowiadywaliśmy się z offu, obserwując uzbrojonych Na’avi nadzorujących ewakuację. Rodziły się pytania: czy to początek jakiejś formy neokolonializmu? Czy to wejście w nową fazę kapitalizmu? Jaki układ będzie regulował międzyplanetarne relacje? Czy szlachetne dzikusy wychodzą ze stanu natury? Skoro niektórzy zyskują dostęp do technologii, czy to zalążek społecznego rozwarstwienia? Wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi w obrazie, który zdominowała logika show w 3D.

Weźmy inny przykład: pojawia się nareszcie zły naukowiec – oceanolog asystujący podczas okrutnego polowania – ale nie jest mu dane odegrać swoją rolę w osłabieniu czarno-białej aksjologii. Scenarzyści po prostu o nim zapomnieli, porzucając tę postać na którymś z licznych wiraży. Reszta przesuwa się na plan psychiki: są istoty z natury dobre i te do spodu złe, co nie ma związku z warunkami życia czy kulturą. Osłabienie dramaturgii również mogło być szansą otwarcia na bardziej zniuansowany obraz świata – ta jednak została zmarnowana, a raczej poświęcona na rzecz New Age’owych banałów o tym, że wszystko płynie, że „woda łączy wszystkie rzeczy, życie i śmierć, ciemność i światło” oraz że „morze daje i odbiera”. Rozmycie opozycji przechodzi w ogólne rozwodnienie, nagle trafiamy do świata pogodzonych sprzeczności, jakby wreszcie odpalono tak długo reklamowaną Erę Wodnika.

Wszystkie problemy zmieniły konsystencję, upłynniły się i rozpuściły w ekumeniczno-ekologicznym bełkocie. Spory zostały wygaszone, kłopotliwe tematy utopione w mętnych dywagacjach na tematy odwieczne. Archetypy powróciły i powiedziały: tak było od zawsze i na wieki wieków. Egzystencjalne prawdy stanęły na straży fatum i zakazały fantazjowania o jakiejkolwiek zmianie. Oczywiście wciąż mamy generujące fabułę konflikty – te zostały podmienione i wyciszone. Po pierwsze, nie idzie już o wydobycie cennego surowca, lecz o osiedlanie się na Pandorze ludzkości, która ucieka z umierającej Ziemi, a także o pozyskiwanie z tulkunów – czyli ogromnych, hiperinteligentnych niby-waleni – substancji hamującej starzenie się. Zdublowany problem wymierania gatunków (homo sapiens zagraża i tulkunom, i samemu sobie) nie jest wcale przemyślany; nieetyczne polowania na morskie potwory są bezmyślnie zestawione z polowaniami dobrymi, jak w idyllicznych scenach, w których Jake łowi z synem ryby w stawie; widzimy rosnące miasto ludzkie, ale odcięte od reszty planety, niewpływające na jej ekosystem. To w ogóle nie są problemy – to fabularne preteksty, generatory akcji. Ostatecznie chodzi o to, żeby działo się jak najwięcej – stąd, niczym w dobrym blockbusterze, niekończące się pościgi i strzelaniny – i żeby ten pozorny ruch maskował nieruchome centrum, w którym rezyduje mityczna prawda. Chodzi o to, żeby zgodzić się na „odwieczne” i „nieuchronne”, przestać kombinować i powtórzyć za reżyserem: wszyscy rodzimy się i umieramy, w życiu różnie bywa, a najważniejsza jest rodzina.

To kolejna wielka zmiana; stawką walk nie jest już trwanie gatunku, współistnienie ras czy powrót do dawnych form życia duchowego, lecz ochrona rodziny. Rodzina ta jest różnorodna i patchworkowa, a jednocześnie (znowu) patriarchalna i zorganizowana niczym oddział bojowy. Dylematy związane z przywódczą funkcją ojca i wymuszonym posłuszeństwem dzieci nijak nie wpływają na tradycyjny podział ról. Do tego w sposób konieczny, jak niezbędne dopowiedzenie, pojawia się drugi, równie konserwatywny topos – oblężonej twierdzy. To opowieść o wykorzenieniu, poszukiwaniu schronienia i oswajaniu nowego miejsca, o kreśleniu granic i budowaniu strefy obronnej. „Sully’s stick together” – oto zdanie powtarzane przez bliskich Jake’a podczas rodzinnych zebrań. Oto dzisiejsza nerwica natręctw, magia na miarę współczesnego świata. Wszystko wokół się rozpada, a my zaklinamy ten mały, najbardziej własny kawałek rzeczywistości.

W filmie nie dochodzi do konfrontacji, do starcia sił dobra i zła. Nie ma w nim zagrożenia, które wywoływałoby reakcję, zmuszało do przebudzenia i metamorfozy. Nie ma marzenia, które prowadziłoby ku innej przyszłości. Nawet zauroczenie młodych nie przekształca się w romans. Nikt nie odchodzi, nikt nie zmienia obozu, nie przemieszczają się linie frontów. Jeżeli ktoś z rodziny zginie, to jedynie po to, by Sully trzymali się jeszcze bardziej razem. „Avatar: Istota wody” przypomina akwarium pełne pstrokatych, półpłynnych form, których malownicze splątanie przesłania światoobraz dotknięty martwotą i bezruchem. Ten film jako całość wydaje się symptomem: to smutne science fiction epoki panicznej, zafiksowane na wszechobecnym zagrożeniu i utracie bezpieczeństwa, rojące o pełnej rodzinie i warownym domu, odwracające się od konfliktów społecznych i odcinające drogę do wspólnotowych utopii. Bez względu na dobre intencje twórców bajęda o „istocie wody” sufluje nam akceptację status quo, koncentrację na sferze prywatnej i intymnej. Film Camerona to fantazja na miarę naszej epoki, ale zupełnie nie na miarę wyzwań, które ona przed nami stawia.

„Avatar: Istota wody”
reż. James Cameron
premiera: 16.12.2022


Przypisy:
[1] S. Žižek, Return of the natives, „New Statesman”, 4.03.2010.
[2] Ibidem.
[3] Y. Tang, Avatar: A Marxist Saga on the Far Distant Planet, „tripleC” 2011, nr 9(2), s. 657–667.
[4] Zob. np. D. Goodyear, Man of Extremes. The return of James Cameron, „The New Yorker”, 19.10.2009.
[5] N. Wolf, Avatar and Empire, „Project Syndicate”, 20.01.2010.
[6] D. Alessio, Decolonising James Cameron’s Pandora: Imperial history and science fiction, „Journal of Colonialism and Colonial History” 2012, nr 13.
[7] A. Newitz, When Will White People Stop Making Movies Like „Avatar”?, „Gizmodo”, 18.12.2009.
[8] S.G.A. Thomas, Avatar: Cinematographic manifesto of Marxism, „tripleC” 2011, nr 9(2), s. 657–667.
[9] P. Goldstein, „Avatar” arouses conservatives’ ire, „Los Angeles Times”, 5.01.2010.
[10] J. Adamson, Indigenous Literatures, Multinaturalism, and „Avatar”: The Emergence of Indigenous Cosmopolitics, „American Literary History”, January 2012,
[11] R. Hensman, Avatar: A Parable About The Encounter Between Capitalism And Indigenous Peoples, Countercurrents.org, 29.01.2010.