Nr 3/2022 Na moment

Film przez wielu uznawany za klęskę i pomyłkę jest w istocie pierwszym i jedynym blockbusterem samoświadomym, co oznacza: skutecznie niszczącym piątą ścianę kina – tę, która oddziela widza nie od ekranu, ale od świadomości procesu produkcji kulturowej. Procesu, który ukrywa przed publicznością swoje prawdziwe intencje.

Czwarty „Matrix” nie jest filmem łatwym. Jego reżyserka w drastyczny sposób opuszcza utopijny wymiar poprzednich obrazów. A to właśnie dość przejrzysta i baśniowa utopijność, mityczna struktura (dawnej) trylogii czyniła z niej tak dobry popkulturowy produkt. Refleksję nad polityką, systemem społecznym i pragnieniem zniewolenia, które drzemie w samym człowieku, można było pominąć i zwinnie przeskoczyć do zachwytów nad efektami specjalnymi, ciekawym światem przedstawionym lub po prostu emocjonalnie kibicować Neo i jego szlachetnym poczynaniom. I z tego powodu atrakcyjna towarowość „Matrixa” zarazem znosiła jego przekaz polityczny. „Matrix Zmartwychwstania” to już zupełnie inna pigułka. To film gorzki – zbyt gorzki dla widza pragnącego niezobowiązującej rozrywki – ale również bezlitosny wobec siebie samego. Lana Wachowski rozlicza ludzi z naiwności oraz przemysł kulturowy z jego mrocznych intencji i poczynań. Ten film stanowi przykład buntu kolejnego i nowego – buntu w buncie, niczym w szkatułkowej konstrukcji „Rękopisu znalezionego w Saragossie” lub eksplodującym autotematyzmem „Wszystko na sprzedaż”.

Jean Baudrillard, którego dzieła inspirowały pierwszą odsłonę Matrixa, krytykował ten film za handel ideami emancypacyjnymi i za wciąganie widza w wymyśloną rzeczywistość. I chociaż Baudrillard nie przepadał za obrazem duetu Wachowski i – jakby konserwatywnie ignorując znaczenie artystycznych interwencji w kulturę masową – zarzucał mu „sprzedanie się”, to nowy film z tej serii stanowi dowód autentyczności pierwotnego dzieła. „Matrix” nigdy nie był projektem naprawdę komercyjnym, lecz autentycznym świadectwem wyobcowania, którym podzielili się z nami filmowi twórcy, wyposażeni w filozoficzną lekturę i dojrzewający do wiedzy o tym, jak skonstruowany jest panujący nad nami opresyjny kapitalizm. Nowe dzieło zrodzone z poziomu świadomości osaczenia awansowało na kolejny poziom: zyskało samowiedzę na temat własnego usytuowania. „Matrix Zmartwychwstania” jest więc zdecydowanie bliższy życzeniom Baudrillarda: dekonstruuje swoją symbolikę i kwestionuje komercyjność, a nawet zderza widza z teoriami na swój temat – w kinie usłyszymy zdanie, że Matrix jest symbolem wyzysku człowieka przez kapitalizm.

Trylogia „Matrixa” to przecież klasyczna historia ucisku ludu przez kapitał. Kapitał i klasy panujące zastąpiono tam maszynami, ale cała reszta pozostaje książkową, marksowską (wzbogaconą Baudrillardem i Althusserem) wizją egzystencji w świecie totalnej alienacji. Bycie baterią maszyn to w istocie bycie baterią w systemie wyzysku kapitalistycznego. Bycie nieświadomym życia w sztucznym świecie to bycie nieświadomym stosunków władzy, stosunków klasowych i prawdziwej natury relacji międzyludzkich (również zdewastowanych przez kapitał). Kolejne odsłony „Matrixa” były więc tak samo opowieścią, jak i zeznaniem żyjących w hiperkapitalistycznej rzeczywistości. Jeśli „Fight Club” usiłował naruszyć fundamenty kapitalizmu przez autodestrukcję, to „Matrix” wzbudzał nadzieję na głęboko pozytywną rewolucję. Był to przykład filozofii praktyki, która urzekła masy właśnie dlatego, że w sposób przystępny przedstawiła im wiedzę o nich samych, jednocześnie nie podając jej wprost i nie zmuszając do przejścia na niechciane i wypierane pozycje jawnie antysystemowe i rewolucyjne (pozycje rewolucyjne są zresztą wypierane i znacznie chętniej, bo bezpiecznie dla systemu, masowo absorbowane są tendencje autodestrukcyjne).

Szukający chwili zapomnienia człowiek z kubełkiem popcornu nawet jeśli nie skombinował, że „Matrix” opowiada o jego życiu, to po seansie wiedział już, że system, jego agenci, a nawet opinia publiczna najpewniej nie są miarodajnymi źródłami informacji; wiedział, że można być niewolnikiem w świecie, który sam przedstawia się jako demokratyczny sen i korona wszelkiej cywilizacji. Tą koroną postępu była zresztą symulacja amerykańskiego prosperity późnych lat 90., przed wojnami i kryzysami. W przyjęciu wizji, jaką proponował „Matrix”, pomagało też jego – krytykowane przez Baudrillarda – odrealnienie świata przedstawionego, jego kompletna fantazyjność-sprzedawalność. Czasami to właśnie baśń, a nie dokument, najskuteczniej zrywa łańcuchy i obnaża prawdę o naturze świata prawdziwego.

„Matrix” był niczym wielki demaskator świata masowego, świata kapitalistycznej utopii, który dla nieuświadomionych i wyobcowanych jest pułapką bez wyjaśnienia i bez wyjścia. Tym bardziej groźne wydawały się zapędy świata korporacyjnej produkcji, by koniecznie stworzyć sequel i sprzedawać ten film niczym kurczaki z KFC: miło, łatwo i przyjemnie, z zabawką w zestawie dla dziecka. Reżyserka, postawiona w takiej właśnie sytuacji, z nowego filmu stworzyła jednak autotematyczne zeznanie, rozkładając „Matrixy” na czynniki pierwsze i poddając je analizie w kontrze wobec świata orgiastycznej popkultury.

„Matrix Zmartwychwstania” opowiada o procesie kapitalistycznej produkcji kulturowej. Ukazuje pułapkę kapitalistycznego planowania (bo przemysł filmowy to centralne planowanie właścicieli kulturowych środków produkcji) sztuki. Widzimy nie artystów, lecz twórców korporacyjnych treści przykrawanych na miarę badań statystycznych na temat grup docelowych, słyszymy toksycznych coachów wzywających producentów do „oryginalności” i „świeżości”. Jesteśmy świadkami tego, jak upada treść i przekaz, złożone na ołtarzu zysków, w konsumpcyjnych młynach, które zmielą i zniweczą wszystko. W nowej odsłonie uniwersum, w świecie wyobcowanym, w którym żyją uwięzieni główni bohaterowie, Matrix jest po prostu grą komputerową, a zbawca Neo to uciskany przez kierownictwo firmy i kompletnie wypalony projektant. Jedyną manifestacją i aktem wolności bohatera była nieudana próba samobójcza – ale i w tym przypadku system skutecznie wmówił mu, że była ona elementem jego zmyślonego życia.

Rzeczywistość, w której rewolucję sprzedano, a antysystemowość zamieniono w bezpieczny dla systemu „temat”, to nasza rzeczywistość. Ubiegłoroczna część „Matrixa” ukazuje nowe piętro naszej alienacji: likwidację politycznego przesłania dzieł oryginalnie politycznych. Ucisk w „Matrixie Zmartwychwstaniach” ma zresztą zupełnie nowe oblicze: głównym złym jest tu już nie korporacyjny agent-policjant (nawet nowy Morfeusz dowodzi, że sami agenci są do odzyskania), lecz prosystemowy i pacyfikujący wszelkie wątpliwości co do natury świata psycholog, Analityk. Ten grany przez Neila Patricka Harrisa terapeuta to reżyser zniewolenia, pacyfikator społecznej wiedzy, który niszczy bohatera, gasząc w jego świadomości ostatnie przebłyski prawdy. Jest to bezpośredni zarzut i atak na współczesną, prosystemową psychologię, która nad wyraz często, zgodnie z patokapitalistycznymi doktrynami, wszelkich win i źródeł odkupienia nakazuje człowiekowi szukać w sobie samym oraz ukrywa przed jednostką (sprowadzoną do roli pacjenta-problemu) toksyczny charakter systemu, niszczycielstwo kapitalizmu stojącego za znaczną częścią problemów natury psychologicznej.

W zaktualizowanej wersji „Matrixa” zmienili się też sami agenci. W trylogii agenci wyglądali jak agenci i mieli ich osobowość. Byli głęboko widzialni. Lana Wachowski nie przejawia już takiego optymizmu: w „Matrixie Zmartwychwstaniach” agentami, czyli od teraz „botami”, stają się wszyscy, których system spontanicznie powołuje do walki w swojej obronie. Każdy uczestnik Matrixa jest żywą bronią, wręcz żywym mięsem systemu, gotowym zginąć w imię interesów swoich niewidzialnych panów. Najskuteczniejszym sposobem kryzysowego zarządzania populacją w nowej wersji Matrixa jest „tryb botów”. W trybie tym uwięzieni natychmiastowo linczują wyzwolonych. Ludzie są też jeszcze bardziej pognębieni, lecz głównie przez samych siebie. Karmieni emocjonalną sieczką działają tym wydajniej, im gorszy jest ich ucisk – mówi nam o tym sam Analityk, który odkrywa przed nami, że cierpiący ludzie są bardziej produktywni. Czyż nie jest to prawdą naszego świata i odpowiedzią na pytanie o sens samego wyzysku?

Dojrzały pesymizm reżyserki widoczny jest też w sposobie, w jaki przedstawiła ona świat po „wyzwoleniu”. Przez sześć dekad od czasu zwycięstwa ukazanego w zamknięciu trylogii część ludzkości żyła w prawdziwym świecie, lecz zamknęła się w sobie, porzuciła ideały emancypacji i rewolucji, zajęła się sobą; cała reszta jest zaś szczęśliwie zadowolona z uwięzienia w starym systemie. Dar wolności, dar emancypacji okazał się dla większości nieprzyswajalny, niechciany. Jest to koncepcja eskapistyczna, ale i brutalnie realistyczna. Wolność została odrzucona niczym przeszczepiony narząd, obcy i niechciany przez organizm. Tak samo współczesne społeczeństwo odrzuca zieloną i niekapitalistyczną alternatywę w hedonistycznej pogoni za korzyścią z kapitalistycznych koncesji, aż do ostatniej ryby, drzewa i kawałka węgla.

Para głównych bohaterów – Neo i Trinity – w nowej wersji systemu stała się więźniami zwykłego, przeciętnego życia. Bohaterów rewolucji zamieniono w całkowicie bezpiecznych dla systemu ludzi w średnim wieku, obarczonych pospolitymi obowiązkami, zniszczonych przykrymi doświadczeniami codzienności. Dzielą oni los większości ludzi pracy, których marzenia giną wraz z dojrzewaniem do życia w kapitalistycznej fabryce. „Matrix Zmartwychwstania” przedstawia koncepcję uwolnienia, ma ona jednak wybitnie „nieidealistyczny” charakter. Nie ma tu już buntowniczego Syjonu i mas społecznych czekających na wolność i zbawcę. Jest tylko para bohaterów i garstka przekonanych o tym, że lepszy świat jest możliwy i konieczny dla wszystkich, nawet niechętnych (!). W ostatniej przemowie zły Analityk powtarza argumenty Agenta Smitha i Projektanta, przekonując Neo i Trinity, że ludzie nie chcą wolności, niewola jest ich mrocznym pragnieniem, a on tylko je realizuje. Odpowiedzią bohaterów jest obojętność. Neo i Trinity urządzą lepszy, własny świat, nie patrząc na innych i bez czekania na „samowyzwolenie” większości, które zwyczajnie nie nadchodzi. Taki jest też morał filmu: prawdziwym zwycięstwem jest odnalezienie siebie, utrzymanie indywidualnie rewolucyjnej świadomości, samo przeżycie wyobcowania i przetrwanie. To wolność rewolucjonistów, których istnienie samo w sobie stanowi już klęskę dla systemu.

 

mat. prasowe Warner Bros.

 

Wbrew chybionej krytyce Slavoja Žižka, który zarzuca najnowszej odsłonie Matrixa „postmodernizm”, zniesienie poczucia rzeczywistości i żonglerkę fantazjami, mamy w tym filmie do czynienia z przekroczeniem liberalno-kapitalistycznych fantazji i utopii. Ludzie są tu nie tylko ofiarami maszyn, które wymagają ludzkiego cierpienia i utraty wiary społeczeństwa w rewolucję po to, aby ulepszać swą produkcję i doskonalić swój system. Ludzkość została tu zaprezentowana również jako całkowicie odarta z płaszczyka niewinności; jest heglowskim niewolnikiem, który czerpie głęboką satysfakcję i przyjemność z kontroli i podległości. Istnienie nie ma już także charakteru jakościowego (maszyny także mogą stać się wolne), jest jedynie konkretne. Niczym w myśli Sartre’a: wolność określają jedynie czyny, to nasze nagie działania są konieczne, aby ją uzyskać. Prawdziwym zniewoleniem jest zaś wypieranie ze świadomości własnej zdolności do działania lub oddanie swego talentu i działania na rzecz innych i potężniejszych sił, ukrytych manipulatorów lub władców świata korpobiznesu. W matriksowym świecie kapitał jest bardziej konkretny niż w prawdziwym, ponieważ posiada konkretną personifikację. Ale w prawdziwym świecie kapitał również reprezentują żywi ludzie. Są po prostu mniej otwarci, nieszczerzy i skryci. Na społeczeństwie w świecie niewidzialnym cały czas pasożytują maszyny (ale nie wszystkie, a więc mamy tu zerwanie z totalizującą technofobią), kiedy w matriksowym i widzialnym wymiarze to samo robią firmy pasożytujące na talencie i pracy swoich pracowników.

„Matrix Zmartwychwstania” przekracza „postmodernizm”, to znaczy relatywizm późnego kapitalizmu, gdyż staje po stronie rewolucjonistów i odmawia kapitalistycznemu klientowi racji. Jest to prawdopodobnie największy możliwy heroizm naszej epoki, bo współczesny kapitalizm wyszkolił ludzi pracy na konsumentów i przyzwyczaił ich do myślenia, że wszelkie konsumpcyjne pragnienia należy natychmiastowo zaspokoić i eskalować. Film Wachowski nie reprezentuje wielkich korporacji czekających na lekkostrawną franczyzę ani nie karmi fanów sztucznych światów pragnących uciechy z produkcji rozrywkowej oderwanej od życia, wolnej od głębokiego uwikłania w rzeczywiste problemy. By to dostrzec, należy jednak go obejrzeć wbrew niewyszukanej oraz anachronicznej krytyce cynicznego komentariatu, zafiksowanego na „postmodernistycznym” dekonstruowaniu wszelkich mainstreamowych treści.

Najlepszą stroną „Matrixa Zmartwychwstań” jest właśnie to, jak głęboko przegląda się on w zwierciadle, po którego drugiej stronie znajdują się bierni i czekający na dobrą rozrywkę konsumenci. Dzieło to nie daje konsumentom satysfakcji, lecz oferuje im niepokój lub co najwyżej lekkie pokrzepienie. Wszelkie kanony z zachodniej mitologii są tu bowiem obalone: wolność nie jest zbiorowym żądaniem, dobre zakończenie dla wszystkich nie jest możliwe, a wróg nie jest bezrozumnym złem, które da się zniszczyć magiczną siłą czystego dobra. Bohater również nie jest już szlachetnym wybrańcem-zbawcą ludu, lecz czystą dysfunkcją i w pełni samodzielnym decydentem. Z tego powodu nie jest to film, który może zostać łatwo skonsumowany i przetrawiony, zamieniony w chwilę rekreacyjnego czasu. Wachowski robi z nas świadków tego, co z „Matrixem” zrobiła popkultura. Jedna z głównych bohaterek na własne oczy ogląda, jak sceny z „oryginalnego »Matrixa«” stają się częścią komputerowej symulacji. Pacyfikacja rewolucjonistów dodaje systemowi paliwa. Więzienie dla symboli rewolucji – Neo i Trinity – staje się dlań dopalaczem.

Odbiciem wydarzeń w filmie jest przetopienie buntu w towar, które obserwujemy w prawdziwym świecie, a przed którym przestrzegał Baudrillard. Wchłonięcie „Matrixów” przez popkulturę prawdopodobnie nie byłoby niczym złym, gdyby nie fakt, że nie nastąpiły przy tym żadne zmiany na lepsze dla społeczeństwa. Postawa reżyserki jest w tym kontekście nieomalże bohaterska. Wachowski odmawia sprzedaży swego filmu, robiąc z nas świadków bojkotu własnego dzieła. Uczynienie z „Matrixa” komentarza na temat „Matrixa” to pogłębienie pierwotnej intencji, która przyświecała starym filmom, a którą jest głęboka, troskliwa próba pobudzenia społecznej samoświadomości. Pierwotne działanie poprzez medium, jakim jest film, poniosło klęskę, bo zostało przetrawione i przeobrażone w rozrywkę, w kolejną wersję dochodowej franczyzy, obok uniwersów „Gwiezdnych wojen”, DC czy Marvela. Nowy „Matrix” jest więc gorzką i ciężkostrawną pigułką, która nie przynosi widzowi ulgi. Z tego powodu film odbierany jest jako klęska. Bo i istotnie nią jest. Lecz jedynie, gdy sąd wydajemy w kategoriach i wedle kryterium filmowego popsukcesu i skoku na kasę.

W kawiarni Simulatte rozgrywa się ostateczna walka, która w „Matriksie Zmartwychwstania” ma na celu ocalenie resztek siebie. Najważniejsza nie jest tu już walka o wyzwolenie społeczeństwa. Stawką dla Neo jest odzyskanie miłości. Do normalności prowadzi bowiem prawdziwe, szczere i wierne uczucie. To miłość daje szansę na odnalezienie siebie. Jak mówił Che Guevara: rewolucjonista kieruje się miłością. Bez niej rewolucjoniści przestają żyć, umierają za życia. Dlatego walka o niechętną wyzwoleniu ludzkość początkowo schodzi na dalszy plan wobec konieczności ratowania Trinity. Prawdziwą wybrańczynią, apostołką przebudzenia okazuje się zresztą finalnie właśnie ona. I tak jak wcześniej ona nadawała Neo prawdziwą moc, tak teraz ona okazuje się posiadać moc największą.

„Matrix Zmartwychwstania” to kopia, która nie chce być kopią. To symbol, który ucieka przed utratą znaczenia. Takie jest też przesłanie od Lany Wachowski dla widza: nie dać się, budować samego siebie, wchłonąć i zaakceptować swoją nienawiść, niechęć do systemu i poczucie wyobcowania, jako coś całkowicie normalnego, szukać wolności w poczuciu wyobcowania i w „nienormalności”, ale i w miłości. Nie wszystko bowiem może zostać bezpiecznie przetrawione na poczet maksymalizacji zysku – chociaż dzieła Wachowskich nie są w stanie przyspieszyć emancypacji, to mogą przynajmniej stać się pokrzepieniem dla tych, którzy już jej zaznali bądź jej pragną. By nie tracili odwagi i robili swoje – nawet w obliczu wściekłych ataków „botów” – i żyjąc w kompletnym osaczeniu. Robić swoje – z maszynami i ludźmi lub bez. Otwierać umysł na istnienie systemu i nie dawać sobie wmówić depresji, choroby psychicznej, odklejenia od świętej normalności i tak dalej.

Tej normalności nigdy nie było. A system naprawdę karmi się cierpieniem, żywi zabijaniem ducha i materii rewolucji. Dlatego trzeba dalej walczyć – a walka zaczyna się od stworzenia więzi odpornej na wyobcowanie i przywracającej nas sobie samym, od powrotu do najmniejszej komórki prawdziwej samoświadomości: do relacji z drugą osobą.

Czy system, który jest w nas wpatrzony i który sprawuje nad nami kontrolę, unieważnia starania nas, osaczonych? Nie i jeszcze raz nie.