Nr 25/2023 Na teraz

Kiedy dwa miesiące temu Netflix wypuścił zwiastun polskiego serialu komediowego o sarmatach, nie musiałem robić nic – nawet oglądać – żeby nakreślić sobie jasny obraz sytuacji. Kody kulturowe same poszły w ruch jak w tej zabawie z kostkami domina: kościół, dworek i kontusz popychają heroizm pana Wołodyjowskiego i karczemny żart pana Zagłoby, które z kolei uderzają w najwyższe nuty narodowego sentymentu. Jeśli śmiać się ze „złotej wolności szlacheckiej”, to tylko w dozwolonych proporcjach – dużo czerstwego dowcipu, może odrobinę krytyki w duchu „Fantomowego ciała króla”, jeszcze więcej patosu i wymachiwania szabelką. Mamy rok 2023, a ja najwyraźniej wciąż tkwię w okowach polskiego systemu edukacji i dziejów oręża zakuwanych do matury z historii.

Opory skruszały dopiero, kiedy serial zaczął być bingowany i komentowany w internetowych bańkach. Sympatie i antypatie rozdzielono sprawiedliwie, choć tak jak się można było spodziewać: jedni zobaczyli w „1670” kontynuację najgorszych tradycji polskiego kabaretu, inni – wyczekiwany pojazd po postszlachetczyźnie, terapię rozkurczającą napięty mięsień bogoojczyźnianości oraz dowód na to, że narodowy terapeuta, dr Netflix, odrobił lekcję ze zwrotu ludowego w humanistyce. Jeden pisarz przyrównał produkcję do „Flintstonów” i „Norsmenów”, drugi wyznał, że śmiał się do rana i wciąż ma zakwasy. Na laur najbardziej krawędziowej krytyki zasłużył chyba publicysta Kamil Fejfer, który po obejrzeniu czterech odcinków złapał szkło powiększające, na ramię zarzucił pelerynę Akademii i pobiegł tropić dystynkcje społeczne na popcornowo zorientowanej platformie streamingowej („Produkcja sprytnie omija nabijanie się z cech własnego wielkomiejskiego odbiorcy!”). Doprawdy, łatwy to cel i trochę bez sensu bicie aż tak gęstej piany, szczególnie odkąd wiemy lepiej, w jak prekaryjnych warunkach odbywa się praca dla Netfliksa oraz jaki stosunek do własnej oferty ma gigant, któremu Wall Street wybatożyła plecy i zmusiła do zaciskania pasa.

Mierzmy więc produkcje Netfliksa proporcjonalnie do kondycji pacjenta: w sytuacji inflacji oryginalnych scenariuszy oraz bana na łamanie schematów „1670” rzeczywiście wjechało na narodowe łącza w złotym kontuszu i dało nam spore powody do radości. Jasne, sytuacja ma wiele wspólnego z efektem pierwszej podróży na Księżyc – od wielu lat mówiło się o potrzebie odbrązowienia polskiego dyskursu historycznego i konieczności popkulturowego przetworzenia historii zgodnie z ideą postmodernistycznej umowności. Są to gdybania tak stare, że ktoś mógłby, pewnie słusznie, zbesztać mnie (oraz serial) za bycie anachronicznym – w końcu jesteśmy w rzeczywistości po serii książek o ludowych korzeniach naszej tożsamości oraz po festiwalowej premierze „Kosa” Pawła Maślony. A jednak popkulturowy mord na historii jako uświęconym fakcie na dobrą sprawę nigdy nie zaistniał w polskim kinie i telewizji, a przynajmniej – nigdy w takim natężeniu, na jakie zasługiwałaby polska historia. Scenariusz Jakuba Rużyłło wylądował więc na planecie, którą od dawna obserwowano przez teleskop, dość precyzyjnie zmierzono i opisano, ale mieszkańcom Ziemi (Polski!) brakowało paliwa, żeby tam dolecieć i sprawdzić, czy teoria jakkolwiek przystaje do praktyki.

Jest oczywiście rzeczą wielce symptomatyczną, że paliwa dostarczyły nie telewizja publiczna czy ministerstwo kultury, lecz korporacja z Doliny Krzemowej. Trudno się też dziwić, że Rużyłło i ekipa – przede wszystkim dwaj reżyserzy: Maciej Buchwald (epizody 1–4) oraz Kordian Kądziela (5–8) – zdecydowali się wyzyskać sytuację tymczasowego dostępu do rogu obfitości i zbudować laboratorium humoru opartego na wyobraźni historycznej, a następnie wrzucić doń tyle pomysłów, ile dadzą radę udźwignąć wątłe ramy trzydziestominutowych mockumentalnych błahostek. Efekt okazał się brawurowy i to przynajmniej z dwóch powodów.

Po pierwsze, „1670” pod względem rzemieślniczym – scenografii, aktorstwa (cała obsada z Bartłomiejem Topą, Katarzyną Herman i Dobromirem Dymeckim na czele), zdjęć, montażu, udźwiękowienia (wreszcie słychać kwestie dialogowe, a nie typowe dla polskich produkcji mamrotanie!) – to światowy poziom, rzecz właściwie nieodróżnialna od innych seriali z kostiumem historycznym i łamaniem czwartej ściany jako fundamentem dobrej zabawy. Porównaniami do „The Office” wybrukowano już wszystkie krytyki i zachwyty (Rużyłło pracował nad polską wersją „Biura” oraz „Sexify”), choć dla mnie bardziej pasują tu Taika Waititi jako pomysłodawca „Co robimy w ukryciu?” i David Jenkins od „Nasza bandera znaczy śmierć” z ich progresywnym podejściem do tematyki społeczno-obyczajowej i szacunkiem dla krawędziowego dowcipu. Druga przyczyna brawurowości – zdecydowanie ważniejsza – wiąże się ze skalą tego, nie przymierzając, atomowego testu na bekę: warstwy egzaminowanego humoru są w „1670” naprawdę liczne i gęste, dlatego liczne i gęste muszą być niewypały i wpadki (a nawet nie tyle wpadki, ile sytuacje niedopasowania do indywidualnych czy pokoleniowych wrażliwości). Zarazem komediowość ma tutaj wyraźny wspólny (choć kilkurdzeniowy) reaktor: jest nim wyobraźnia kulturowa – fantazje odnoszące się do historii i współczesności, „charakterów” narodowych, polskiej peryferyjności i modernizacji, nowoczesnych dyskursów społecznych oraz kanonów popkultury.

mat. prasowe Netflix

Sam format narracyjny jest prosty – dostajemy konkretne miejsce, grupę sąsiedzko-zawodową i rodzinę z jej perypetiami i konfliktem o schedę po ojcach – i można go oblec w zasadzie dowolną światotwórczą i komediową tkaniną. Jan Paweł Adamczewski to stereotypowy „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”: megaloman, zwolennik „końca historii” (bo przecież żyjemy w najlepszych czasach i w najlepszym możliwym systemie politycznym!) oraz właściciel połowy (tej mniejszej połowy!) wsi Adamczycha, na której uwijają się chłopi pańszczyźniani („Wszystko to powstało z ciężkiej pracy moich własnych chamów”). Przez scenę folwarcznej mentalności przelatują najróżniejsze figury polskiego snu: gołota szlachecka, ekonomicznie bezsilna, ucieka w przemoc i ksenofobię; Żyd karczmarz marzy o spisku, ale jego jedyną mocą jest utrzymywanie w ryzach pijanych weselników; chłopi stosują taktykę sabotażu, obrabiając pańskie pole za pomocą członków rodziny („orał teściem”), a własne – konno; dziedzic w pocie czoła egzekwuje przymus propinacyjny, przychodząc do niepijącego kmiecia z wódką i absurdalną pogadanką o korzyściach z nadmiernego spożycia; kobiety chcą się kształcić i decydować, choć nikt tu przecież nie zna koncepcji zgody innej niż boska i ojcowska. To prawdopodobnie pierwsze tak inteligentne i pozbawione pretensji wykorzystanie wątków ze zdekanonizowanej (i zdekolonizowanej) „ludowej historii Polski” w fabule obliczonej na czystą zabawę i czysty zysk. Balon zostaje przebity w pozaakademickiej formule totalnego przesytu i przegięcia – nabijamy się i z liberum veto, i z mitologizowanej przez prawicę „tolerancji szlacheckiej”, i z modelu modernizacji, który sprowadzał się – i wciąż sprowadza – do budowania własnej konkurencyjności za pomocą wyzysku taniej siły roboczej.

I właśnie to rozliczenie z projektem polskiej „spóźnionej” czy „prześnionej” nowoczesności jest dla mnie sednem „1670”, a służy temu wymieszanie porządków przeszłego z teraźniejszym. Może się nam oczywiście nie podobać „flintstonizacja” i ahistoryczność świata przedstawionego – wszystkie te smartfony zrobione z pergaminu, pop i rock grane na lutniach, korporacyjny żargon w ustach XVII-wiecznego kleru czy nachalne aluzje do innych produkcji (sam Jan Paweł Adamczewski – papież Adamczyka – oraz detektyw ks. Żmija z Sandomierza to tylko kilka grubszych przykładów). Cała reszta – choćby umieszczenie współczesnych dyskursów w sarmackim sztafażu – ma jednak dużo głębsze uzasadnienie. Bo jeśli Fejfer może zobaczyć w głównym bohaterze „wuja z wesela”, który „nie może was skrzywdzić”, gdyż ma niski kapitał kulturowy i małomiasteczkowy dochód, to ja mogę zobaczyć w tym samym wuju narodową chimerę: figurę zszytą z samozadowolonej „Polski uśmiechniętej” oraz z PIS-owskiego konformizmu, która za maską wszędobylskości – z każdym mogę, byle było normalnie (dla mnie)! – skrywa libka-wyzyskiwacza i jego świtę. A ten, umówmy się, skrzywdzić jak najbardziej może i po prostu to robi – krzywdzi zarówno w Polsce powiatowej, jak i w mieście stołecznym Warszawa.

A jeśli mało wam tych analogii, to „1670” jest także serialem o długim trwaniu polskiego prześlepiania – w metafikcyjnej, słomiano-drewnianej Adamczysze nie widzi się ani własnej folwarczności, ani nawet losu sąsiada, którego ciało wymodelowało doświadczenie zupełnie odmienne od naszego. Lewica salonowa prześlepia, bo organizuje marsz równości dla „innowierców”, na który pańszczyźniani chłopi i chłopki patrzą spode łbów, gdyż właśnie zapieprzają na dworskim. Dominująca bogoojczyźniana prawica prześlepia, bo ma swoje bitwy i Boga, ale nie widzi, że zarazem jest goła i wciąż mieszka w stodole. Wielkomiejska klasa średnia prześlepia, bo interesują ją wyłącznie zawody w „doganianiu Europy”. Prześlepia w końcu sam Stworzyciel Polski (no nie mówcie, że w niego nie wierzycie?!), który umieścił Najjaśniejszą w pętli czasowej, a przecież miał ją wywyższyć i rozszerzyć boskim cyrklem tak, żeby sięgała od morza do morza. Rok 1670 to nasza docelowa rzeczywistości i pewna dyskursywna stała w wizjach polskiego rozwoju: tu zawsze wszystko jest w ruinie – jakby potop szwedzki skończył się przedwczoraj – i czeka na odbudowę, chociaż nadal nikt nie zdecydował, czy lepiej budować z kamienia, czy może jednak wrócić do drewna. Szlachta się pobiła, zwyzywała królową i, w ramach zadośćuczynienia, powiesiła kilku chłopów – na takiej między innymi fantazji oparta jest nasza wspólnota narodowa. I, jak w każdej fantazji, w tej także mieści się całkiem sporo niewygodnej prawdy. A że jakaś inteligencka głowa zaraz prychnie, że to oczywiste i w ogóle nie subtelne? Cóż, komedia sfinansowana przez Dolinę Krzemową raczej nie będzie odrabiała pańszczyzny na polu pańskich gustów. Ani tym bardziej brała udziału w odwiecznych zawodach na najwłaściwszy polski śmiech.

„1670”
reż. Maciej Buchwałd, Kordian Kadziela
2023