Nr 4/2022 Na moment

O tym, co dalej z historiami ludowymi, z Przemysławem Wielgoszem rozmawia Antonina M. Tosiek

 

Antonina M. Tosiek: Czujesz się swego rodzaju szarą eminencją „zwrotu ludowego” w Polsce? Wiele znaczących wydarzeń wokół odławiania tożsamości ludowych rozwijało się w ramach koordynowanych przez Ciebie projektów. Nadałeś kierunek – i ruszyło?

Przemysław Wielgosz: Czyli najtrudniejsze pytanie na sam początek? Nieskromnie przyznam, że zwrot ludowy – w który przez długi czas nie bardzo wierzyłem, a dziś rzeczywiście stał się faktem – pokazuje, że nie trzeba ogromnego zasobu, dużego zespołu ludzi, wielkich grantów i wsparcia instytucji państwowych, żeby rozkręcić całkiem sporą koniunkturę czy nawet modę na temat, który kilka lat wcześniej wydawał się kompletnie niszowy. Niektóre osoby, które są obecnie w ten projekt mocno zaangażowane, kilka lat temu w ogóle nie kojarzyły, o co mi chodzi, kiedy mówiłem: ludowa historia polski. Wszystko to budziło się bardzo powoli, ale kiedy w końcu ruszyło – poszło szybko.

Cykl seminariów w Teatrze Powszechnym „Ludowa historia Polski” rozpoczął się w 2018 roku i faktycznie bardzo dobrze chwycił. Rok wcześniej wydawałem w „Le Monde diplomatique” serię tekstów pod szyldem „Ludowej historii Polski”, co jakoś przygotowało grunt pod dyskusję i dało zarys listy przyszłych gości. Trzeba jednak pamiętać, że kilka lat wcześniej – w grudniu minęła 10. rocznica – miało miejsce ważne wydarzenie: premiera spektaklu „W imię Jakuba S.” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w Teatrze Dramatycznym, który wszystkich nas w pewien sposób obudził. Podobną rolę odegrały płyta zespołu R.U.T.A. „Gore”, film „Niepamięć” Magdy Barteckiej i Piotra Brożka, numer „Przekroju” z 2012 roku jeszcze pod przywództwem Romana Kurkiewicza, w którym opublikowałem tekst o pańszczyźnie. Takie jaskółki pojawiały się zatem już od jakiegoś czasu. Często były bardzo ważne – tak jak właśnie spektakl Strzępki i Demirskiego, który zbierał wszystkie tendencje i nastroje w jednym miejscu, na jednej scenie. Potem było już zdecydowanie łatwiej, rozmowa o ludowej historii mogła być lepiej zrozumiała. A ja pojawiłem się po prostu z określonym pomysłem w odpowiednim miejscu i czasie.

Ale wszystkie wspomniane przez Ciebie projekty nie cieszyły się taką popularnością, jaką dzisiaj zyskują książki Kacpra Pobłockiego, Michała Rauszera czy Adama Leszczyńskiego. Jan Sowa napisał „Fantomowe ciało króla” dekadę temu, „Prześniona rewolucja” Andrzeja Ledera czy prace Daniela Rycharskiego, który stawiał pomniki chłopom i zniesieniu pańszczyzny, także powstały dobrych kilka lat temu. Im jednak nie udało się wyjść poza hermetyczną bańkę środowisk akademickich (do listy „wcześniejszych rzeczy chłopskich” warto dodać monograficzne numery „Tekstów Drugich” i „Czasu Kultury”) czy artystycznych. Co się przez ostatnią dekadę w nas jako społeczeństwie zmieniło, że nagle dyskusja o narodowych mitach zaczęła się tak dobrze czytać?

Po pierwsze, wyczerpaniu uległa – a może po prostu rozsypała się – pewna inteligencko-liberalna wizja polskiej historii i polskiej współczesności. Doskonałym jej przykładem była obowiązująca w latach 90. narracja o rewolucji Solidarności i transformacji. Łączyła mit światłych elit z mitem modernizacji na wzór zachodni, spychając zarazem na margines głównych aktorów tamtych wydarzeń, czyli klasy pracujące z ich aspiracjami, potrzebami i interesami. Poza kadrami z mszy pod bramą stoczni w sierpniu 1980 – robotników w tym obrazku niemal nie było. Chyba że w roli milczącego tła dla głównych bohaterów – Jana Pawła II, Lecha Wałęsy z gronem doradców i prezydenta Reagana (w takiej właśnie kolejności). Co prawda rzeczywistość lat 90. i wczesnych lat dwutysięcznych mocno podważała taką wizję, ale nie odnajdowało to wyrazu w szerszej debacie publicznej – poza paroma wyjątkowymi i ignorowanymi głosami: na przykład Karola Modzelewskiego, który przypominał, że w strajkach sierpniowych nikomu nie chodziło o restaurację kapitalizmu, a on sam nie siedziałby w więzieniu za kapitalizm ani jednego dnia (a w więzieniach PRL przesiedział dziewięć długich lat).

W drugiej dekadzie XXI wieku ten obraz się załamał. Wydarzenia takie jak kryzys światowy 2008 roku czy wcześniejsza „nieograniczona wojna z terroryzmem” podważyły wizję modernizacji, która nowoczesność wiąże z kapitalizmem, a kapitalizm utożsamia z demokracją, tę ostatnią zaś – w wersji formalnej – z końcem historii. Na naszym lokalnym gruncie takie podejście zawężało obraz rzeczywistości społecznej, gubiąc klasowy wymiar zarówno nowoczesności, jak i całej polskiej historii. Dzięki jego kryzysowi możliwe stało się w ogóle otwarcie pola do debaty o tych, którzy znajdują się na dole hierarchii społecznej, są pokrzywdzeni, marginalizowani, wyzyskiwani.

Kontekst drugi dotyczy pojawienia się niemal w tym samym czasie prawicowej polityki historycznej. Stanowiła ona konserwatywno-nacjonalistyczną odpowiedź na liberalną opowieść o Polsce po 1989, czyli od początku była tak naprawdę instrumentem do bicia po głowie przeciwników politycznych. Stąd choćby kult żołnierzy wyklętych, który jest niczym innym, jak próbą podważenia dokonań demokratycznej opozycji w PRL od października 1956 po Okrągły Stół i ukazania jej uczestników jako kolaborantów z „okupantem”. Stąd też agresywny nacjonalizm i wyssana z nacjonalistycznej propagandy ahistoryczna wizja „wiecznego narodu”, która daje monopol na polskość siłom klerykalnej prawicy, a wszystkim innym opcjom odmawia prawa do istnienia, dyskredytując je jako zdradzieckie, obce i zagrażające jedności aksjologicznej wspólnoty prawdziwych Polaków. Ekspansja prawicowej polityki historycznej była możliwa także dlatego, że zarówno liberałowie, jak i socjaldemokracja przez wiele lat trwali w przekonaniu, że należy – słowami Aleksandra Kwaśniewskiego z kampanii prezydenckiej – „wybrać przyszłość”. Odciąć przeszłość, odgrodzić grubą kreską, a grzebanie w historii zostawić prawicowym wariatom. Szybko okazało się, że to była bardzo zła decyzja, ponieważ prawica zaczęła tę przeszłość bardzo skutecznie przejmować i używać w bieżącej walce politycznej, przy okazji manipulując dotyczącymi jej przekazami, językiem historycznej narracji – a tym samym naszą świadomością zbiorową. Przygotowywała sobie grunt do poszerzania i ugruntowania swojej pozycji politycznej.

Prawica na opowieści o doświadczeniach klas robotniczych i chłopskich reaguje agresywnie, bo uderzają one w jej megalomański etos. Liberałowie z kolei mówią: okej, badajcie sobie, ale bez przesady, jako ciekawostkę, nie za głęboko, żeby nie wyszło, że my też zawiniliśmy. Jednym i drugim cała ta sprawa z ludem wydaje się nie na rękę…

Historia ludowa opiera się na odrzuceniu obutych dominujących perspektyw – liberalnej i konserwatywno-narodowej. Bardzo dobrze widać to w spektaklu „W imię Jakuba S.”. Jego twórcy pokazali, że za prawicową hagiografią o szlacheckim narodzie husarzy i Sarmatów kryje się rzeczywistość pańszczyzny i brutalnego systemu pracy niewolniczej, a za liberalną wiarą w niewidzialną rękę rynku i równość szans – pewna kontynuacja historii pańszczyźnianej w dzisiejszych korporacjach, wegetacji na bezrobociu albo prekariackich śmieciowych umowach. Nowoczesną pańszczyznę odrabiamy, spłacając kredyty i odgrywając rolę taniej siły roboczej na polskim rynku pracy. A to jest rynek bardzo restrykcyjny. Tłamsi wszelką podmiotowość pracowniczą, właściwie blokuje możliwość powstania związku zawodowego itp.

Wszystko to przygotowało grunt pod inny sposób myślenia o przeszłości; taki, który nie tylko zapełniałby białe plamy dotyczące dziejów zwykłych ludzi – czyli, jak mówi Adam Leszczyński, jakichś 90% populacji żyjącej na terenach polskich – ale także byłby wsparciem dla bardziej demokratycznego myślenia o naszej teraźniejszości.

A czy tych teraźniejszości nie jest przypadkiem więcej niż jedna? Przecież problem z kreowaniem wielkościowych narracji tożsamościowych widać po każdej ze stron. Po jednej mamy Wielką Lechię, po drugiej neoliberalny kult rynkowej zaradności i przedsiębiorczości. Ta pierwsza symbolicznie się umacnia, sprzedając importowane z Azji koszulki z orłem w koronie, druga udostępniając memy o suwerenie, 500+ i mapie Polski ABC, która po każdych wyborach „pokazuje zabory”. Dialog między tak okopanymi stronami wydaje się niemożliwy…

Mnie się wydaje, że to trzeba po prostu przełamać, a nie budować niepotrzebny dialog. Bo właściwie obie te matryce są złe i wzajemnie się warunkują. Fiksacja na państwie, narodzie, elitach i ich różnych wyobrażeniach zawsze daje efekt konserwatywny. To jest opowiadanie o świecie z perspektywy zadowolonych, tych, co mają więcej, jest im dobrze i najzwyczajniej nie chcą zmian. Co najwyżej bronią swoich przywilejów i status quo. Jak w trylogii Sienkiewicza, która przecież jest opowieścią o obronie wyidealizowanego świata szlacheckich przywilejów przed ukraińskim chłopstwem, szwedzkimi heretykami i osmańskimi muzułmanami. Taka odgórna perspektywa gubi zupełnie wiedzę o tym, że historia jest dziedziną zmiany. Nie tylko tej wynikającej ze zmiennych koniunktur w grach o władzę i zasoby, ale także tej, która czasem zmienia reguły gry. Że tym, co ją posuwa do przodu, są zazwyczaj oddolne aspiracje oraz opór przeciwko niesprawiedliwości. I to opór często traktowany przez elity społeczne, kulturalne czy ekonomiczne jako coś zagrażającego nie tylko panującemu porządkowi, ale wręcz zagrażającego cywilizacji. Tymczasem to właśnie na dole drabiny społecznej zawsze znajdowały się siły, które nas cywilizowały. Można powiedzieć, że kapitalizm został ucywilizowany „od dołu”, a nie za sprawą jakiejś autonomicznej logiki czy autoreformy, bo nic takiego nie miało miejsca. Uczłowieczali go niewolnicy z Haiti i paryska biedota biorący na poważnie hasła o wolności, równości i braterstwie z 1789 roku, polscy chłopi obalający pańszczyznę, „proletariusze wszystkich krajów” strajkujący, by skrócić czas pracy, walczący o prawo do organizowania się i powszechnego głosowania, kobiety domagające się praw wyborczych i reprodukcyjnych. Dobrze widać to dziś, gdy słabość demokracji społecznej (związków zawodowych, kodeksów pracy i innych sił naciskających na system od dołu) otwiera drogę powrotu do standardów rodem z XIX wieku.

Wszystkich nas nauczono utożsamiać historię – a w konsekwencji kolektywną tożsamość – z perspektywą zupełnie innych rozmiarów. Bolesławowie, potem Sobieski pod Wiedniem, Kościuszko (chociaż on się ostatnio nieco prawicy skomplikował), Piłsudski i może Wałęsa albo Gwiazda – tu można sobie wybrać. Do Solidarności należało 10 milionów ludzi, ale długopis z wizerunkiem Maryi był przecież tylko jeden…

Właśnie dlatego historia ludowa, jak można się przekonać z prac wydawanych pod tym szyldem, znaczy też tyle, co niepomnikowa, niemonumentalna i nieheroiczna. I to można jej zapisać na wielki plus, bo dominująca w głównym nurcie opowieść o bohaterach, wodzach i wielkich bitwach jest po prostu martwa. Kwintesencją tej martwoty są rekonstrukcje historyczne, w których odgrywane wydarzenia (niemal zawsze militarne, co już jest straszliwym zawężeniem) redukuje się do zabawy żywymi żołnierzykami, tak jakby nie dotyczyły one żadnego innego aspektu życia poza barwą munduru i rodzajem broni. Dobrym i smutnym przykładem są coroczne rekonstrukcje w rocznicę powstania warszawskiego. Dla ich uczestników i publiczności powstanie istnieje już tylko jako zbiór komiksowych obrazków bez żadnej społecznej treści. Albo, jeszcze gorzej, można je dowolnie zinstrumentalizować politycznie. Cele powstańców niemal nikogo tak naprawdę już nie obchodzą. Przecież gdyby budziły szersze zainteresowanie, to marsz narodowców 1 sierpnia w Warszawie nie miałby prawa się odbywać. Do takiej manipulacji – w gruncie rzeczy można ją nazwać wrogim przejęciem – mogło dojść tylko w odniesieniu do wydarzenia zabetonowanego w pomnikach, gablotach i tożsamościowych mitach.

To samo można pewnie powiedzieć o potopie szwedzkim i powstaniach szlacheckich w XIX wieku. Ale – i to wydaje mi się kluczowe – już nie o walce o prawa kobiet u progu wieku XX albo o strajkach robotniczych w 1905 i w dwudziestoleciu międzywojennym, czy nawet o oporze wobec pańszczyzny. Dlaczego? Bo te ostatnie, choć mało heroiczne, są wciąż tematami gorącymi. Dbają o to i prawicowy rząd odbierający kobietom resztki praw reprodukcyjnych, i związki pracodawców naciskające na dalszą deregulację rynku pracy, i zarządy korporacji wyciskające ze swych pracowników współczesną pańszczyznę w niepłatnych nadgodzinach. Nieheroiczna historia klas plebejskich jest wciąż żywa, bo stawia w centrum zainteresowania kwestie jakoś aktualne. Wiążące się z jak najbardziej współczesnymi walkami o równość, demokrację, prawa mniejszości. I w tym sensie, trochę paradoksalnie, uwalnia nas ona od ciężaru wypranych z życia, uwierających i tłamszących współczesność monumentów ku czci różnych bohaterów wyklętych.

A jakie wskazałbyś możliwe strategie takiego przełamania? Praktycy i praktyczki „zwrotu ludowego” chcą opowiadać o oporze oraz emancypacji, ale stoją przed niebezpieczeństwem zawłaszczenia cudzego doświadczenia z pozycji własnych inteligenckich i wielkomiejskich przywilejów. Dyskurs ludowy powoli przechodzi do mainstreamu, kreuje swoją własną modę, więc jest narażony na wiele potknięć i wykoślawień. Tu wrogie użycie, tam fetyszyzacja. Jak zatem dobrze robić historię ludową? Chociaż może lepiej zapytać: jak jej nie robić?

Na pewno nie pochylać się z zatroskaniem nad ciężką dolą polskiego ludu. Takiego paternalizmu mamy aż nadto w literaturze i kulturze intelektualnej. To stały element inteligenckiej tradycji od XIX wieku. Dlaczego jest on niedobry? Bo, po pierwsze, wiktymizuje zwykłych ludzi, robi z nich bierne ofiary, pozbawione sprawstwa i odpowiedzialności. Zwykle także własnego głosu – i to jest powód drugi, żeby o tym kształcie troski zapomnieć. Zdecydowanie lepiej spróbować oddać głos przedstawicielkom i przedstawicielom owego ludu, usłyszeć ich i je, nawet jeśli mówią rzeczy, które nie do końca nam odpowiadają. A tym samym wreszcie opowiedzieć historię z ich perspektywy.

Bo owszem – na przykład pańszczyzna była czymś okropnym i nieludzkim, ale nie wyjątkowym. To wcale nie przypadek, że powstała w tym samym czasie, co niewolnictwo atlantyckie i ma z nim istotny związek w globalnej perspektywie. Pańszczyzna nie była jednak systemem, który całkowicie pozbawiał ludzi mu podległych jakiejkolwiek możliwości negocjacji swojej pozycji. W najróżniejszych dokumentach znajdujemy ślady takich strategii, czyli praktykowanie podmiotowości. Kiedy przyjrzymy się różnym zapiskom, na przykład zachowanym aktom sądowym czy chłopskim skargom, okaże się także, że ci ludzie bardzo dużo mówili. Mówili o swoim życiu, o swoich społecznościach, o regułach w nich panujących, czasem je krytykowali. Te głosy w wielu miejscach i przy różnych okazjach wybrzmiewały, a dzisiaj możemy z nich sklejać całkiem spójną narrację o ich życiu i sprawstwie.

grafika Marcina Salwina

Skoro wspomniałeś perspektywę ponadnarodową – zostańmy przy niej. Nie jesteśmy wcale tacy wyjątkowi z naszym, dopiero co rozbudzonym, zainteresowaniem historiami mniejszymi, prawda?

Moda na ludową historię ma charakter globalny i utrzymuje się już od kilku lat. Dlatego jej punktu odniesienia nie stanowi jedynie polska tradycja historiograficzna i antropologiczna, ale także światowa. Pojawiają się historie ludowe Europy, Francji, rewolucji październikowej, drugiej wojny światowej. To nie jest ruch związany tylko z polską specyfiką, z rządami PiS-u i prawicową dominacją. Bardziej z tym, że w jakimś momencie w kulturze zachodniej doszło do odejścia od sposobu myślenia o historii jako o przestrzeni, w której budują się i wyrażają różne formy podmiotowości. Jak zauważa włosko-francuski historyk Enzo Traverso, wraz ze zwrotem neoliberalno-konserwatywnym w latach 80. zaczęło dominować nowe podejście do historii – bardziej pesymistyczne, czasem wręcz dystopijne, kulturocentryczne i zwracające się w stronę tradycyjnej historii politycznej, a zarazem mniej krytyczne i mniej zainteresowane dziejami społecznymi. W popularnym obiegu historia narodowa wyparła klasową. Obecne historie ludowe stanowią odpowiedź na tę dominację.

Wracając do Polski, mamy całkiem niezłą tradycję badania klas ludowych. Problem w tym, że najmocniej rozwijała się ona w latach 50. wskutek odgórnej – i to jest największe nieszczęście tego projektu – dyrektywy władz. Stalinowski cień nad historią chłopów sprawił, że po 1956 roku większość historyków się od niej zdystansowała. Traktowano ją co najwyżej jako rodzaj przymusowej nomen omen pańszczyzny, którą trzeba było odrabiać. Niemniej właśnie wtedy powstało wiele bardzo interesujących i ważnych, dzisiaj już klasycznych dzieł, które gdyby ukazywały się równolegle w języku angielskim, z pewnością odegrałyby ważną rolę w debatach historiograficznych na świecie. Na przykład rozprawa Stefana Kieniewicza „Ruch chłopski w Galicji w 1846 roku” – książka właściwie zapowiadająca współczesne studia nad podporządkowanymi.

Niemniej od lat 60. w polskiej historiografii pojawiało się coraz mniej wątków ludowych, robotniczych i chłopskich; praktycznie całkiem zaniknęły w latach 90. Po 1989 roku, jeśli już pisano o chłopach, to głównie po to, by obciążyć ich winą za mordowanie Żydów w czasie Holokaustu – co skądinąd jest prawdą, ale niecałą prawdą, bo ta wina jest przecież w nie mniejszym stopniu inteligencka, mieszczańska czy ziemiańska. Ostało się kilka wyjątków, kilku badaczy i badaczek, którzy reprezentują światowy poziom i zajmują się takimi zagadnieniami, ale ostatecznie ich badania nie odgrywają żadnej w roli w tym, co nazywamy public history, czyli w publicznym obiegu historii. A w konsekwencji – w budowaniu świadomości historycznej oraz tym, w jaki sposób myślimy o sobie i przeszłości.

Wiele autorek i wielu autorów publikacji związanych z historiami ludowymi zwraca przecież uwagę na osobisty pierwiastek swoich badań. Wsłuchują się w historie rodzinne i wadzenie się z własną tożsamością.

Wszyscy jesteśmy dziećmi świata, który jeszcze 150 lat temu był w ponad 90% chłopski albo plebejski. Nasi dziadkowie, pradziadkowie, praprababcie to raczej osoby z niższych klas społecznych. Kiedy zaczynamy szukać swoich korzeni, w drugim pokoleniu lądujemy gdzieś na wsi albo w nie najlepszej dzielnicy miasta. A wtedy następuje kolizja między tym, co oferuje nam opowieść o husarskich skrzydłach i szlacheckich (chyba niesłusznie nazywanych narodowymi) powstaniach, a rzeczywistością. I zaczynamy panicznie szukać jakiegoś szwoleżera, ułana albo chociażby porucznika artylerii – a tu nic. Sami piesi szeregowcy albo cywile. Nic zatem dziwnego, że wiele osób zajmujących się tematem historii ludowych zaczęło zerkać w tę stronę w wyniku spotkania własnej pamięci, opowieści dziadków i babć z tym, co wyczytały w książkach historycznych, podręcznikach czy zobaczyły w popularnych filmach historycznych. A to się kompletnie rozjeżdżało.

Jak ubierać ludową historię w formę popularyzatorską? Seria wydawnicza, którą pod tą nazwą prowadzisz w wydawnictwie RM, przyjmuje taktykę demokratyzacji wiedzy – wydajecie bardziej reportaże historyczne niż rozprawy naukowe. A naukowcy stosują różne taktyki. Kacper Pobłocki w „Chamstwie” zdecydował się na formę quasi-literacką, a Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski” wybrał perspektywę historiograficzną. W efekcie Pobłockiemu dostało się od krytyków za niewystarczająco obiektywną narrację, Leszczyńskiemu za zbyt naukową formę. Obie książki ukazały się nakładem największych wydawnictw – Czarne i W.A.B. Michał Rauszer postawił na jeszcze inne rozwiązanie – napisał dwie książki: naukową i popularyzatorską. Która z tych strategii wydaje Ci się najbardziej skuteczna?

Rauszer to w tym kontekście naukowiec idealny. Potrafi równolegle napisać pracę naukową – skądinąd znakomitą „Siłę podporządkowanych” – i „Bękarty pańszczyzny”: książkę o buntach chłopskich, która jest bardzo przystępna dla czytelnika bez specjalnego przygotowania. Obie pozycje miały ze sobą dialogować i Rauszerowi naprawdę świetnie się to udało.

W Polsce od naukowców wymaga się raczej pisania zawiłych i niezrozumiałych dla szerszej publiczności tekstów. W świecie akademickim – a historycy są tu chyba na czele stawki – istnieje przekonanie, że należy pisać tylko dla tegoż świata, a każdy, kto tego nie robi, dopuszcza się zdrady. Prawdopodobnie pisze gorzej, bo inaczej i być może nie ma nic do powiedzenia. Ta absolutna niezdolność do skomunikowania się z szerszym gronem odbiorców to syndrom oblężonej twierdzy – wygląda to tak, jakby nauka była robiona tylko dla naukowców. A mówimy nie o fizyce kwantowej, tylko o naukach społecznych, o humanistyce! To, co się dzieje teraz w ramach zwrotu ludowego, jest nie tylko zmianą terytorium, zmianą tematu, którym się interesujemy, ale także zmianą sposobu komunikowania się z odbiorcami. Bardzo mnie to cieszy, bo uważam, że dopiero wtedy możemy mówić o spełnionym projekcie badawczym, kiedy dociera on do szerszej publiczności.

Dlatego książki z serii „Ludowa historia Polski” tak bardzo nie przypominają polskiej historiografii głównego nurtu, mieszczą się raczej w tradycji pisania historycznego, która rozwija się w świecie anglosaskim. Dobry historyk anglosaski to także niezły pisarz, tworzący popularne książki-bestsellery z dużymi nakładami, które też wnoszą do historii coś ważnego. Greg Grandin, Jill Lapore albo Geoffrey Parker piszą tak, jakby uznawali, że obowiązkiem uczonych – a historyków to już w sposób wyjątkowy – jest łączenie solidnej merytoryki naukowej z umiejętnością opowiadania historii.

Czyli czekamy na ludową popkulturę?

Biorąc pod uwagę, że historie ludowe wkraczają już na deski teatrów, można sobie też wyobrazić filmy opowiadające o przeszłości w tym duchu. Jakiś czas temu Paweł Demirski odgrażał się pomysłem serialu o Jakubie Szeli, słyszałem też o pomyśle na feministyczny horror rozgrywający się w czasie wielkiej rebelii ludowej w 1038 roku. Ciekaw jestem, jak wyjdzie montowany właśnie film o Kościuszce, bo to jest postać związana i z projektem emancypacji klas ludowych (po obu stronach Atlantyku, bo przecież domagał się zniesienia niewolnictwa w Ameryce), i z bardzo awangardową, jak na swoje czasy, wizją budowy nowoczesnego narodu opartą na tej emancypacji.

A tak na marginesie to myślę, że nie dorobimy się w Polsce zdrowego stosunku do własnej historii, dopóki nie powstanie tu serial w rodzaju „Wielkiej. Historii miejscami prawdziwej” osadzony w realiach dworu Jana Sobieskiego, Władysława IV, Zygmunta Starego czy Henryka Walezego i zamiast wielkiego oburzenia wywoła tylko sporo spontanicznego, oczyszczającego śmiechu.

Z takiej potrzeby oczyszczenia – choć bez śmiechu – wynika chyba popularność Polsce książek reporterskich. W ostatnich latach ukazało się przecież wiele ciekawych reportaży dotyczących historii ludowych, czyli opowieści służby, pracownic seksualnych, włókniarek…

Tak, oczywiście. Reportaże historyczne Olgi Gitkiewicz o polskiej pracy, Marty Madejskiej o łódzkich włókniarkach, Joanny Kuciel-Frydryszak o służących do wszystkiego, Piotra Nestorowicza o powojennym awansie odzyskiwały ludowe wątki naszej historii, zanim jeszcze pojawiło się hasło historii ludowej. W jakimś sensie torowały mu drogę. A zarazem stanowią dobry przykład, jak bardzo opowiadana w nich historia jest aktualna, jak łączy się z otaczającą nas rzeczywistością, jak wiele – dobrego i złego – jej zawdzięczamy.

Właśnie! Większość najgłośniejszych publikacji, o których rozmawialiśmy, nim padło hasło „reportaż”, dotyczy niewoli pańszczyźnianej. Brakuje pośród nich historii klasowych przetasowań z XIX i XX wieku. Gdzie widziałbyś kolejne zagadnienia dla zwrotu ludowego? W którą stronę teraz?

Od pańszczyzny nie uciekniemy, bo jest ona najważniejszym doświadczeniem polskiej historii nowożytnej, które – jak zauważył Andrzej Leder – w jakiś sposób kształtuje także polską nowoczesność. Musi zostać przepracowana i omówiona. Musimy się z tym doświadczeniem skonfrontować. Okres pańszczyźniany jest źródłem większości mitów, którymi żywi się polska historia, polska świadomość i pamięć zbiorowa. To także wszystkie nierozbrojone miny symboliczne, które pozostawił nam po sobie romantyzm, Sienkiewicz, a które potem wyostrzyła socjalistyczno-narodowa polityka historyczna PRL-u. Szczególnie po czystkach antysemickich w 1968 roku filmy Hoffmana, Poręby i Petelskich odegrały ogromną i – żeby nie było wątpliwości – negatywną rolę w budowaniu naszych wyobrażeń o świecie sprzed kilkuset lub kilkudziesięciu lat. To z tego wyrastają demony prawicowej polityki historycznej.

Kluczowe znaczenie dla odnowy sposobu myślenia o naszej przeszłości ma z pewnością historia genderowa, która problematyzuje hierarchie i role płciowe, a tym samym zupełnie zmienia kadr, w jakim oglądamy przeszłość. Ona akurat rozwija się nieźle na uniwersytetach za sprawą grona świetnych badaczek – zarówno historyczek, jak i kulturo- czy literaturoznawczyń. Polskim historyczkom udało się zbudować pewne struktury instytucjonalne i stworzyły najbardziej dynamiczny, chyba najważniejszy dziś nurt w obrębie historiografii akademickiej. Teraz chodzi o spopularyzowanie tego, co one już zrobiły i wciąż robią. Mamy na przykład świetną książkę czworga autorów – Katarzyny Stańczak-Wiślicz, Piotra Perkowskiego, Małgorzaty Fidelis i Barbary Kich-Kluczewskiej „Kobiety w Polsce 1945–1989”, która jest zdecydowanie za mało obecna w szerszym obiegu.

Kila lat wcześniej ukazała się też książka Fidelis „Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce”. Książka polskiej badaczki w przekładzie z języka angielskiego, bo autorka prowadzi przecież badania o historii Europy Środkowo-Wschodniej z perspektywy amerykańskiego uniwersytetu – patrzy i od środka, i z zewnątrz.

Dla mnie to książka zupełnie przełomowa. Pokazała, że można historię PRL-u wywrócić do góry nogami, jeśli się na nią spojrzy z perspektywy, bagatela, trochę więcej niż 51% populacji kraju. Nagle się okazuje, że wszystko, co nam się wydawało, czyli że najpierw była „ciemna noc stalinizmu”, która rozjaśnia się w 1956 roku, a potem rozjaśniało się aż ku demokracji – niekoniecznie odpowiada rzeczywistości. Ta ewolucja wcale nie wyglądała tak prosto. Pod wieloma względami „ciemna noc stalinizmu” była czasem wielkiej emancypacji kobiet. Z drugiej strony przełom roku 1956, który zdawał się jakimś otwarciem, momentem demokratyzacji systemu, poskutkował także ukróceniem tendencji wzmacniania pozycji kobiet, nawrotem genderowego konserwatyzmu i pewną restytucją wpływów kościoła w niektórych sferach życia. Z jeszcze innej strony to przecież po 1956 roku, dzięki poluzowaniu systemu i pod naciskiem organizacji kobiecych, możliwe stało się zalegalizowanie aborcji. Historia tego czasu jest więc bardzo niejednoznaczna. Studia genderowe dobrze wydobywają te niuanse, całe jej skomplikowanie, nie niwelując oczywiście związanych z PRL-em problemów.

Jest jeszcze bardzo dużo tematów do przerobienia. Jednym z nich jest na pewno historia regionalna, która powoli zaczyna się pojawiać za sprawą książek o Śląsku. Śląsk jest najbardziej wyraźnie obecnym autonomicznym regionem w granicach dzisiejszej Polski: kulturowo, historycznie, językowo. Ale takich historii regionalnych jest mnóstwo. To przecież historie ukraińskie, polesko-białoruskie, opowieści z Wielkopolski – regionu z zupełnie inną historią nowoczesności i kształtowania się nowoczesnego, kapitalistycznego społeczeństwa klasowego niż na wschodzie.

A także historia Kaszubów, Mazurów, osadników przyjeżdżających na zachód Polski po 1945 roku.

Właśnie! Z jednej strony mamy liczne historie regionalne, z drugiej bardzo ciekawą historię migracyjną. A Polska jest krajem migrantów. Wliczają się w to chłopi migrujący na wielką skalę w erze nowożytnej (w czasie formalnego przywiązania do ziemi!), potem, po uwłaszczeniu, w czasie rewolucji przemysłowej – ciągnący do miast i za ocean w poszukiwaniu chleba, jeszcze później chłopi migrujący po drugiej wojnie światowej na fali socjalistycznej industrializacji, przymusowe przesiedlenia i czystki etniczne w latach 40. i 50., migracje po otwarciu granic UE, dzisiejsze migracje z małych wsi i miasteczek do metropolii. Do tego dochodzą historie uchodźstwa – masowe i czasem całkiem wyparte jak wydobyte z zapomnienia przez Anetę Prymakę-Oniszk bieżeństwo, czyli ucieczka kilku milionów mieszkańców Podlasia, Lubelszczyzny i Polesia w głąb Rosji w 1915 roku, podczas pierwszej wojny światowej. Historia Polski to właściwie opowieść o braku stabilizacji zarówno w sensie fizycznym, ekonomicznym, terytorialnym, jak i tożsamościowym. Nasze tożsamości były zawsze nieostre, płynne. Być może to jest właśnie źródło dynamiki polskiego nacjonalizmu, ruchu, który w pewnym sensie wyraża potrzebę ustabilizowania tych tożsamości i zbudowania trwałego poczucia przynależności. Naród polski to przecież bardzo świeży pomysł. Tak naprawdę pojawił się na większą skalę dopiero po 1918 roku w efekcie państwowej polityki narodotwórczej prowadzonej przez władze II Rzeczypospolitej, a na dobre został ugruntowany dopiero po drugiej wojnie przez komunistów.

Na opracowanie czeka też historia ekologiczna, transhumanistyczna – to także są nurty, które pozwalają nam inaczej mówić o przeszłości, czyli włączając w nią zwierzęta, mikroby, zmiany zachodzące w szacie roślinnej danego terytorium, które miały przecież olbrzymie znaczenie dla gospodarki, kultury, stosunków ekonomicznych i klasowych. Na przykład młody historyk Michał Narożniak zwrócił uwagę, że praca pańszczyźniana była w istocie pracą opiekuńczą, bo chłop stanowił jedynie dodatek do zwierzęcia pociągowego (podobnie jak później robotnik był – i jest – dodatkiem do maszyny). Albo weźmy historię ziemniaka, która jest historią powstania kapitalizmu w Polsce. Historią przejścia z gospodarki folwarcznej i produkcji głównie zbożowej na produkcję ziemniaczaną, czyli zorientowaną na wytwarzanie alkoholu i handel nim. Gorzelnictwo to sfera, która się w Polsce przedprzemysłowej rozwijała najprężniej, co odegrało znaczną rolę w akumulacji kapitału. Wódka wytwarzana na zbożu była droga, ta z ziemniaków bardzo tania. Dzięki niej szlachta odzyskała zyski stracone w wyniku kryzysu produkcji zbożowej. Skądinąd zapewniła je sobie przez wykorzystanie przywileju propinacyjnego, w myśl którego chłopi zwyczajnie musieli kupować wódkę z gorzelni swoich panów. Prawdziwe perpetuum mobile. Rzecz jasna z rozlicznymi konsekwencjami pod postacią celowego rozpijania chłopów albo kultury wódki, która przecież funkcjonuje tu do dzisiaj.

Zwrot ludowy ma naprawdę wiele do zrobienia. Jesteśmy w zasadzie dopiero na początku tych studiów – na poziomie wprowadzeń do pewnych wątków tematycznych.

Historia warzyw bulwiastych w perspektywie klasowej – piękny temat! Obrazoburczy! A w temacie obrazy majestatu – co z krytyką wysuwaną w stronę badaczy i badaczek zajmujących się zagadnieniami historii ludowej? Najczęściej podnoszony ze strony historyków zarzut dotyczy specyfiki specjalizacji naukowych – jak antropolog, socjolog, kulturoznawca czy literaturoznawca może pisać na nowo polską historię?

Prawdę mówiąc, historycy zaniedbali pewne tematy, wątki i strategie badawcze, więc na to poletko wkroczyły antropolożki, socjolodzy historyczni, a nawet reporterki. I podniósł się wielki lament, bo jak to, przecież my, psy ogrodnika, nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek to nasze poletko uprawiał! Historycy bardzo nie lubią być krytykowani przez przedstawicieli innych nauk społecznych, ale za to najbardziej uwielbiają krytykować przedstawicieli innych nauk społecznych.

Są też gniewne reakcje ideologiczne. Pewien bardzo zasłużony i szanowany historyk liberalny twierdzi na przykład, że historia ludowa to PiS-owska piąta kolumna, której celem jest podważenie zasług polskich elit i inteligencji. Z kolei inny, szanowany w swoim obozie historyk konserwatywny uważa, że historia ludowa to piąta kolumna bolszewii, której celem jest… podważenie zasług polskich elit i inteligencji.

We wstępie do swojej najnowszej książki, „Gra w rasy”, o relacji kapitalizmu z rasizmem i odwrotnie, piszesz także o doświadczeniu pandemicznej codzienności. Pandemia wcale nie zwolniła, ale łączy się z innymi kataklizmami: groźbami wojen, kryzysem humanitarnym na granicy, trwaniem przy węglu w obliczu katastrofy klimatycznej, łamaniem praw kobiet. Linkowanie syntezy historycznej z teraźniejszością ma coraz większą stawkę. Zatem jakie doraźne przełożenie na naszą codzienność w Polsce zimą roku 2022 może mieć zwrot ludowy?

To bardzo ciekawe pytanie. Faktycznie można się zastanawiać, co mają wspólnego jacyś chłopi w XIX wieku czy choćby robotnicy z wieku XX z kryzysem na granicy – co nam to może wzajemnie o sobie opowiedzieć? Wydaje mi się, że bardzo wiele. Na przykład przyglądając się temu, jak ludzie potrafili się organizować, walczyć o swoją podmiotowość, bronić się przed wyzyskiem i pogardą, uciszaniem i kancelowaniem w warunkach ekstremalnie im niesprzyjających, czyli w czasach pańszczyzny czy głębokiego, drapieżnego kapitalizmu z XIX i pierwszej połowy XX wieku. Widzimy pewne wzorce oporu, niezgody i klasowego nieposłuszeństwa, które mogą być dzisiaj bardzo inspirujące. Poznajemy historie ludzi, którzy byli w stanie pomimo ryzyka przesuwać granice niesprawiedliwego prawa, budować wspólnoty oparte na solidarności, a nie wrogości i konkurencji. Dzisiaj takie ryzyko podejmują osoby zaangażowane w działania Grupy Granica, medycy jeżdżący na granicę i wiele innych organizacji. To jest właśnie współczesna historia ludowa.

Jest też przecież olbrzymia grupa mieszkańców strefy przygranicznej, którzy postanowili pomagać w ramach oddolnej samoorganizacji.

To, co się dzieje na granicy, nie jest tylko historią o sytuacji zawinionej przez Łukaszenkę, Kaczyńskiego czy Unię Europejską, która prowadzi restrykcyjną politykę migracyjną, skutkującą tysiącami ofiar na południowo-wschodnich granicach UE. To także historia w pewien sposób optymistyczna: obserwujemy w niej sprawstwo, podmiotowość, zdolność do przeciwstawienia się propagandzie, polityce rozniecania strachu i własnemu lękowi, który spontanicznie pojawia się zawsze wtedy, kiedy nie wiemy, kto puka do drzwi. To jest właśnie wydarzanie się historii, która mnie najbardziej interesuje; historii postępu i modernizacji, która nie polega na generowaniu coraz większych zysków, ale dzieje się za sprawą rozwijania się demokratycznego sprawstwa.

Chyba właśnie po to zajmujemy się historią ludową, żeby odkrywać i umacniać takie postawy; ukazywać, że nie są zawieszone w próżni, że reprezentują być może najlepszą tradycję – działania i myślenia o tym, że świat może być trochę lepszy. A to, czy taki będzie, nie musi zależeć tylko od abstrakcyjnych procesów dziejowych, od państwa i jego przywódców, elit politycznych, kulturalnych i ekonomicznych, ale także od nas samych. Dlatego musimy łamać wyobrażenia, schematy i stereotypy, które betonują przeszłość, a przez to także zamykają naszą zdolność do wyobrażania sobie tego, co może być naszym dzisiaj oraz co czeka nas w przyszłości.