2/2021 Na moment

Ludowa historia po raz pierwszy (albo i nie pierwszy), ważne – by nie ostatni

Kornelia Sobczak
Społeczeństwo Literatura

Trudno o bardziej banalne stwierdzenie niż to, że książki funkcjonują w kontekście społecznym i że w dzisiejszych czasach ten kontekst jest również rynkowym. Mniej czy bardziej umiejętne kształtowanie czytelniczych oczekiwań, podsycanie niecierpliwości, promocyjna maszyneria i wydawnicza polityka, antycypowany rozkład stanowisk w dyskusji, a także aktualna sytuacja polityczna, obecność tematów w debacie publicznej, usytuowanie pośród uprzednich i następnych pozycji na dany temat, ich kształt i liczebność – wszystko to wpływa na to, jak czytamy książki, jak je odbieramy, co i komu o nich mówimy. To oczywiście oczywista oczywistość, czasami jednak trzeba i z banału uczynić punkt wyjścia. Są bowiem dzieła, w przypadku których cały ten kontekst nabiera szczególnej intensywności i bardziej niż w innych ustawia recepcję. Tak właśnie dzieje się, gdy mówimy o książce Adama Leszczyńskiego „Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania”, która ukazała się w wydawnictwie W.A.B. pod koniec zeszłego roku.

Chciałabym wskazać na znaczenie społecznego kontekstu jej pojawienia się oraz zastanowić się, dlaczego rozmawianie o niej może być trudne. Chciałabym jednak także zrobić rzecz najgorszą z możliwych, rzecz, która jest zmorą wszystkich twórców i kompromitacją wszystkich krytyczek, a mianowicie zapytać, dlaczego ta książka jest taka, a nie inna? Czy istniałyby inne możliwości pisania „Ludowej historii Polski”, a może: ludowych historii Polski lub ludowych historii, niekoniecznie Polski? Czy pisanie takiej historii nie mogłoby, nie powinno by się odbywać poprzez szukanie nieortodoksyjnych perspektyw gatunkowych i przywoływanie zapomnianych tradycji pisarstwa historycznego albo historyczno-publicystycznego?

Kontekst, o którym mowa, to oczywiście narastające od kilku lat zainteresowanie tą właśnie „ludową historią Polski” czy raczej historią, którą łatwiej jest chyba zdefiniować negatywnie niż pozytywnie: inną historią Polski. Historią, która nie byłaby skoncentrowana na elitach, nie stanowiła ich afirmacji i potwierdzania ich pozycji jako prawomocnego podmiotu zbiorowego i głównego aktora narodowych dziejów. Elity mogą być definiowane rozmaicie: może to być szlachta będąca, obok magnaterii, głównym aktorem zbiorowym tradycyjnie pojmowanej historii nowożytnej (a na pewno jej podręcznikowej wersji); może to być dziewiętnastowieczna inteligencja z jej etosem walki narodowowyzwoleńczej i protekcjonalnego „podnoszenia” ludu; mogą to być „wielcy ludzie”: wodzowie, dyktatorzy, politycy, dyplomaci, generałowie, sekretarze i prezydenci (zazwyczaj mężczyźni). Tradycyjna historiografia, w kontrze wobec której sytuuje się „inna historia Polski”, to historiografia koncentrująca się na „ważnych wydarzeniach politycznych”, a w przypadku polskim będzie to historia męczeństwa i bohaterstwa narodu polskiego, walki ze zmieniającymi się okupantami, historia zmilitaryzowana, męskocentryczna, zafiksowana na wspólnocie narodowej i lekceważąca inne grupy i zbiorowości, niewrażliwa na przemiany obyczaju, życie codzienne, społeczeństwo cywilne.

To oczywiście wersja uproszczona – ale tak właśnie układa się narracja, w której przychodzi nam rozmawiać o książce Leszczyńskiego. Antonina M. Tosiek, zaczynając swoją propozycję innego spojrzenia na inną historię Polski, nieco żartobliwie dystansuje się od tego kontekstu, pisząc o tytułach, które mogłaby przywołać, ale rezygnuje, bo wyszedłby zupełnie osobny tekst. Kilka lat wcześniej opisywała ten kontekst Małgorzata Litwinowicz w recenzji „Toastu na progu” Andrzeja Mencwela – i rzeczywiście, ta rzetelna rekonstrukcja „konstelacji” zajęła niemal połowę objętości recenzji. Litwinowicz zauważała, że zainteresowanie „inną historią Polski” to nie tylko zainteresowanie badawcze, to także inne sposoby opowiadania, prze-powiadania, pokazywania i działania:

Działania społeczne przeplatają się z pracą badawczą, zaproszenia do składania propozycji wystąpień konferencyjnych przypominają teksty z książeczek dołączonych do płyt, interpretatorzy tekstów literackich słowami deklarują swoje zaangażowanie w prze-powiadanie historii Polski. […] Postać uczonego, który staje się dramaturgiem powstającego spektaklu, sylwetka badacza, który pisze wstęp (bo tak chyba należy powiedzieć) do punkfolkowej płyty, profesorka pracująca jako kuratorka wystawy sztuki – to nie są figury pomieszania i nie-dość-wykształconego profesjonalizmu, tylko figury pokory wobec ograniczeń dyskursu i uznania (chciałoby się powiedzieć: wreszcie!) tego, że język sztuki, język literatury, muzyki, teatru i wszelkich działań performatywnych jest istotny w przepracowywaniu źródeł współczesnej tożsamości Polaków[1].

Powiedzmy od razu, że Leszczyński zdaje się tej postawy pokory nie podzielać, a jego śmiały zamysł syntetyczny nie przejmuje się ograniczeniami dość tradycyjnie pojmowanego „dyskursu naukowego”, mimo że sam autor wiele ma do zarzucenia  tradycyjnej metodologii czy opisywanym przez siebie tradycyjnym praktykom pisarstwa historycznego. (Jeszcze do tego wrócę).

Spróbujmy wreszcie zrekonstruować ten „kontekst”, aby ustanowić wspólnotę czytelniczą w miarę obytych osób, które „wiedzą, o czym to jest”, choć może i nie czytały dokładnie / nie widziały wszystkich pozycji, które wymienimy. Ta wspólnota niedo-czytelników jeszcze powróci, jestem przywiązana do koncepcji książek, które nie muszą być czytane, żeby działać. Wypada zatem wymienić w pierwszej kolejności głośne książki: „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera i „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy (wraz z szeregiem dysput i artykułów publicystycznych, jakie towarzyszyły pojawieniu się ich książek – owe teksty towarzyszące, komentarze i polemiki były może nawet ważniejsze dla „upublicznienia” tezy o wypartej rewolucji i nieodpartej kondycji folwarcznej niż same książki). Trzeba wspomnieć o spektaklach: „W imię Jakuba S.” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, „Słowo o Jakóbie Szeli” Michała Kmiecika i Piotra Morawskiego, „Obywatele 1918” Małgorzaty Litwinowcz, o kilku wystawach (jak np. „Polska – kraj folkloru?” w Zachęcie), kilku płytach (przede wszystkim „GORE – Pieśni buntu” zespołu R.U.T.A), kilku powieściach, z których najgłośniejsza jest ostatnia, nagrodzona Nike „Baśń o wężowym sercu” Radka Raka, o numerach tematycznych czasopism (np. „Małej Kultury Współczesnej” 4/2015: „Wieś”; „Czasu Kultury” 3/2016: „Odzyskać pracę. Ludowa historia Polski”; „Tekstów Drugich” 6/2017: „Chłopskość”).

Oczywiście nie jest tak, że przed Lederem i Sową nikt nie interesował się historią ludową, historią inną, historią wykluczonych i zmarginalizowanych, a już na pewno nie jest tak, że historią chłopstwa, mieszczaństwa, kobiet czy warstw niższych nie interesowali się historycy, nawet polscy (być może problem polega na tym, że mało kto interesuje się, co historycy polscy piszą, jeśli nie są akurat Andrzejem Nowakiem czy Normanem Daviesem). „Od ponad trzydziestu lat, mniej więcej raz na dekadę, piszę – odwołujący się do innych realiów, ale do podobnej idei – ten sam tekst o społecznych wyobrażeniach wsi i chłopa w kulturze polskiej” – żalił się w 2014 roku Roch Sulima, pisząc „ten sam tekst” po raz czwarty[2]. A jednak jest zarazem tak, że od tych kilku – pięciu, siedmiu, dziesięciu? – lat temat jest „modny”, istnieje szerzej w tak zwanej debacie publicznej, że zwraca się uwagę na długie trwanie feudalnych wzorców, na przywiązanie do – być może wyobrażonej – kultury szlacheckiej jako matrycy zbiorowej tożsamości, na anachronizm programu nauczania historii w szkole, a zupełnie niedawna debata Szczepana Twardocha i Adriany Rozwadowskiej z Maciejem Radziwiłłem ukazała: z jednej strony ożywczą śmiałość niekłaniania się wielkim panom, a z drugiej wciąż żywą fascynację arystokratycznymi nazwiskami.

Przedmowa do polskiego wydania „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna (2016) kończy się wezwaniem i wyzwaniem: „Ludowa historia Polski to wciąż Ameryka do odkrycia. Polska historia i polska historiografia czekają na swojego Zinna”[3]. Zwróćmy uwagę na fałszywą niesprawiedliwość tego zdania: dominująca narracja i popularna wizja historii nie oznaczają, że nie było innych badaczy, innych badań i innych narracji: i jego niefortunność – pisanie o „Ameryce do odkrycia” w przedmowie do książki, która owo odkrycie opisuje jako grzech założycielski i pierwszą, powielaną później wielokrotnie, zbrodnię możnych i silnych nad słabszymi, jest albo niezbyt szczęśliwą kliszą językową, albo zupełnie chybioną metaforą. Gdyby chcieć ją wziąć na serio – co by to miało oznaczać? Że ludową historię Polski należy… skolonizować? Cóż, mroczna to wróżba dla polskich Zinnów…

Wyzwanie zostało podjęte, wyścig ruszył, od jakiegoś czasu wiadomo było, że nad „Ludową historią Polski” pracuje co najmniej trzech autorów: Adam Leszczyński, Kacper Pobłocki i Michał Rauszer (który jako rodzaj popularyzatorskiego spin-offu wydał „Bękarty pańszczyzny”). Wydawnictwo Le Monde Diplomatiqe objęło zaś matronat nad cyklem wykładów i debat zatytułowanym „Ludowa historia Polski” (bardzo się ta fraza przyjęła; niewiele osób i instytucji próbowało ją przekroczyć), przybliżającym grupy i tematy marginalizowane. Stało się tak, że właśnie wydawnictwo W.A.B. i Leszczyński wygrali ten, jak określiła go moja koleżanka z zakładu, „wyścig o polskiego Zinna”. Z jednej strony zapewniło im to nagrodę w postaci najbardziej efektownego tytułu (Pobłocki musiał sobie dodać „Chamstwo”), z drugiej wystawiło na ostrzał krytyki i zmusiło do zapłacenia „frycowego”. Zarazem pierwszeństwo – a Leszczyński rzeczywiście kreuje się w swej książce na Kolumba historiografii – zaowocowało rozdaniem głosów w debacie, podziałem ról, trochę przez samego autora antycypowanym: na skostniałych, czepialskich historyków, którzy swoim przyczynkarstwem sami się kompromitują i ledwo maskują pragnienie utrzymania konserwatywnego status quo, czyli dominacji szlachty i elit w każdej wersji historiografii oraz co najmniej bardzo życzliwych kibiców epokowego, precedensowego, trudnego „imponującego” przedsięwzięcia, któremu właśnie ze względu na owe bezprecedensowość, ambicję i rozmach można, a nawet trzeba wybaczyć rozmaite potknięcia, pominięcia, luki, niechlujstwa i nieścisłości. Jako człowiek będący nieustannie za wywracaniem, rewidowaniem, prze-pisywaniem i queerowaniem wszystkiego, a zwłaszcza historii i hierarchii, chciałabym być w obozie postępu. A na pewno nie chciałabym być w obozie czepialstwa. Niestety, nie do końca mogę – nie dlatego, że nie chcę, tylko dlatego, że sam autor na to nie pozwala. Bo mimo śmiałych deklaracji „Ludowa historia Polski” jawi mi się jako projekt paradoksalnie konserwatywny i mało wywrotowy.

Myślę, że pomysł na „Ludową historię Polski” można by nazwać pomysłem interwencyjnym – takie zdawały się zresztą ambicje Adama Leszczyńskiego (i bardzo dobrze). Przywoływany przez niego w wieńczącym dzieło eseju metodologicznym Zinn pisał:

W świecie głodnym rozwiązań powinniśmy przywitać z zadowoleniem pojawienie się historyka jako uczonego aktywisty, który rzuca się wraz ze swoimi pracami w szalone mechanizmy historii w imię wartości, w które głęboko wierzy (s. 565).

Pełna zgoda. Projekt przepisywania historii jest projektem nie tylko poznawczym, ale i etycznym: przywraca pamięć grupom marginalizowanym, może mieć potencjał emancypacyjny, zmusza do krytycznego oglądu własnej kultury, jej wypowiadanych głośno wartości i niewypowiedzianych założeń. Celowo napisałam „przepisywania”, a nie „przepisania” – wydaje się bowiem, że nie jest to zadanie jednorazowe, raczej proces, który powinien kwestionować nie tylko metodologiczne założenia uprawiania badań (w tym przypadku historycznych) i reguły dyskursu, ale także same gatunki twórczości słownych, formy wypowiedzi, media przekazu. Leszczyński zdaje się mieć tego świadomość – a przynajmniej zdaje, w końcowej części książki, sprawę ze znajomości metodologicznych uwikłań wiedzy i władzy. A jednak powtarza gest konserwatywny: na strony przemilczeń i przekłamań „na kartach podręczników” odpowiada sążnistą syntezą, dziełem ujmującym całość dziejów wyzysku i przemocy wobec „klas niższych” i obwołuje się pierwszym historykiem „oddającym sprawiedliwość” ludowi. Na pięciuset stronach mieści tysiąc lat historii ziem polskich, a tytuł, wykoncypowany zapewne marketingowo, sugeruje raczej zamykać sprawę niż ją otwierać.

Zatrzymajmy się więc przy tytule. Czy to jest ludowa historia Polski? Nie. I sam autor wykłada na początku książki, co jest właściwym przedmiotem opisu:

Gdybyśmy mieli jednak użyć języka nauk społecznych, to cel tej książki brzmiałby tak: będzie to historia tego, ile wartości dodatkowej przejmowały elity naszego kraju i za pomocą jakich instytucji społecznych to robiły; jakim ewolucjom te instytucje podlegały; i wreszcie – czym przypominały one bardziej instytucje stosowane w krajach Zachodu, a na ile były peryferyjne i swoiste dla nas. (s. 14)

I dodaje, że drugim tematem książki jest „mitologia panowania” oraz polityczne i ekonomiczne racjonalizacje wyzysku. Wreszcie także: „historia oporu wobec władzy – oporu nie skierowanego przeciwko obcemu etnicznie okupantowi, ale przeciwko społecznemu porządkowi” (s. 15). Otrzymujemy więc napisaną przez historyka i socjologa historię stosunków własności i relacji władzy, historię napisaną z bardzo wysokiego lotu ptaka, z wykorzystaniem tradycyjnych źródeł pisanych i oddającą głos częściej podporządkowującym niż podporządkowanym. Można oczywiście powiedzieć, że podporządkowanym trudniej było o głos i nie pozostawili po sobie pisanych źródeł. To prawda, podporządkowani wyrażali i wyrażają się inaczej niż poprzez gromadzone w archiwach dokumenty. A jednak, po pierwsze prace polskich historyków (do których Adam Leszczyński usposobiony jest wyjątkowo krytycznie) pokazują, że nie jest z tymi źródłami aż tak krucho, zwłaszcza jeśli zamiast syntezy wybierze się przypadek do analizy albo węższy wycinek czasu i przestrzeni. Po drugie metodologia badań historycznych, nad której nieznajomością przez zbiorowość historyków tak utyskuje Leszczyński, nie wyczerpuje się w analizie dokumentów pisanych! Narzędzi dostarczają etnologia i etnografia, od lat już uznane towarzyszki badań historycznych, a także analiza kultury wizualnej. Tu warto zatrzymać się na chwilę nad innymi możliwościami, które można było eksplorować, czy też – specjalnie powiem roboczo – „ćwiczyć” niż przepisywanie Zinna na przypadek polski. Leszczyński odżegnuje się od historyków-antykwariuszy (typologia Nietzschego), pozytywistów-przyczynkarzy, nieświadomych lub udających nieświadomość, że każde „stwierdzenie faktu” jest jednocześnie konserwowaniem (częściej) lub podważaniem (rzadziej) reguł dyskursu, a zatem relacji władzy. Odgradza się od historyków polityczno-wydarzeniowych, głuchych i ślepych na procesy społeczne i grupy podporządkowane i przeciwstawia im świadomego metodologa Haydena White’a, który nie został przez historiografię polską przyswojony. Prześlizguje się przy tym po tradycji szkoły Annales, kompletnie natomiast ignoruje inną „szkołę” uprawiania historii, szkołę mikrohistoryczną. Tymczasem właśnie od niej moglibyśmy uczyć się (jeśli mamy się uczyć od kogoś) pisania historii ludowych – z tym że będą to właśnie „historie”, a nie „historia”, studia przypadków cierpliwie oglądające różnorodne źródła (nie tylko pisane) i poszlaki, posiłkujące się antropologiczną wrażliwością, etnograficzną dociekliwością i ostrożnie ekstrapolujące wnioski. Carlo Ginzburg zrekonstruował „światopogląd” wiejskiego młynarza z XVI wieku, wychodząc od zapisów w aktach procesów inkwizycyjnych, na podstawie podobnych źródeł (akta inkwizycji) Emmanuel Le Roy Ladurie opisał ekologię, wierzenia i sposób życia mieszkańców „wioski heretyków” Montaillou. W obu przypadkach lot ptaka nie był punktem wyjścia, a o nowatorstwie metody zadecydowały nie tyle same źródła, ile sposób ich wykorzystania. Do klasyki gatunku mikrohistorycznego można by dorzucić „Powrót Martina Guerre’a” Natalie Zenon Davies, dla której historia procesu sądowego łączącego troje wieśniaków i jedną wioskę staje się pryzmatem, przez który badać można historię obyczaju, stosunków rodzinnych i pozycję kobiet we wczesnonowożytnej Francji. Na gruncie polskim takim przykładem ludowej historii może być książka Tomasza Wiślicza „Upodobanie. Małżeństwo i związki nieformalne na wsi polskiej XVII–XVIII wieku” albo artykuł „Zły los Zosi Kotówny” Andrzeja Wyczańskiego opisujący losy córki bogatego kmiecia, porwanej (ale ile w tym porwaniu było jej własnej sprawczości? – zapytuje historyk) i porzuconej przez ubogiego szlachcica Piotra.

Tyle że takie studia – naprawdę interesujące się przedstawicielami warstw niższych, konkretnymi reprezentantami grupy nazywanej przez Leszczyńskiego „pozostałymi 90 procentami” – wymagają cierpliwości i często owego niemalże antykwarycznego temperamentu. Nie przynoszą też łatwej i szybkiej gratyfikacji, jaką przyniesie tom pod tytułem „Ludowa historia Polski”. I nie jest to z mojej strony złośliwość pod adresem autora. To raczej melancholijna konstatacja rzeczywistości w jakiej przyszło – z różnych względów – funkcjonować badaczkom i badaczom, którzy chcą „być czytani”, a żeby byli czytani, muszą mieć dobrego wydawcę i dobrą kampanię, „wstrzelić się” w klimat i zrobić coś „chwytliwego”. Jeśli jednak nie ma się temperamentu archiwistki i bierze się udział w dyktowanym regułami rynku wyścigu, to ciągle nie jest tak, że obiektywizująca panorama jest jedyną możliwością. Można było napisać pamflet, choćby i na historyków, esej, reportaż historyczny. Tymczasem upieram się, że właśnie format panoramy, jaki wybrał autor „Ludowej historii…” spłatał mu figla i wystawił na krytykę. Trudno bowiem napisać tysiąc lat historii bez uproszczeń, bez pominięć, bez lekceważenia specyfiki lokalnej. Dziełu Leszczyńskiego brakuje też antropologicznej wrażliwości, w ogóle zdaje się go nie interesować historia kultury, historia przemian obyczajowych i cywilizacyjnych w rozumieniu Eliasowskim, historia kobiet, historia mentalności – zarówno panów, jak i poddanych. Powiedzieć, że cała historia Polski była w istocie historią przemocy i wyzysku, a to, co sobie z niej wybieramy do opowiedzenia, było możliwe tylko ze względu na ten wyzysk i tę przemoc – to bardzo dużo. To ważne zdanie i pisarska zasługa nie do przecenienia. Ale jeśli nie zadamy sobie pytania o to, jak się ta przemoc zmieniała w czasie, co znaczyła, jakie wartości ją usprawiedliwiały i sankcjonowały, jak pielęgnowano kulturę, która żąda nadmiaru i marnotrawstwa, jak racjonalizowano i uświęcano chciwość, jak konstruowano ślepotę na ciało, które pracuje i cierpi – wtedy, mówiąc nieco górnolotnie, jesteśmy skazani na powtarzanie tych samych błędów. U Leszczyńskiego w zasadzie jedynym i głównym wytłumaczeniem trwającej przez wieki relacji wyzysku i oporu jest racjonalność – i to racjonalność konkretna: ekonomiczna. Panowie są racjonalni, więc cisną chłopów, których traktują jak dobra ruchome. Widzą, że tylko eksploatując ich pracę, mogą zwiększyć swoją nadwyżkę dóbr, której pragną, bo… są racjonalni. A każdy racjonalny człowiek pragnie mieć dużo – to teza niewypowiedziana, ale dająca się wyprowadzić z takiego postawienia sprawy. Chłopi też są racjonalni, więc stosują różne strategie i taktyki oporu: przede wszystkim sabotowanie pracy, „lenienie się”, czasem skargi i supliki do wyższych instancji (w których zgrywają pokornych, bo rozsądniej jest nie podważać systemu władzy), w ostateczności – bunty i rabacje. Tu trzeba powiedzieć, że przechwycenie „lenistwa” jako strategii oporu przed wyzyskiem jest niewątpliwie wielką zaletą narracji Leszczyńskiego, jest właśnie owym podważeniem znaturalizowanych i niemal przezroczystych hierarchii wartości, którego oczekiwalibyśmy od historii krytycznej. Ale już uzasadnianie „pańskości” i związanych z nią przemocy i wyzysku racjonalnością ekonomiczną jest co najmniej niewystarczające. Tu znowu gubi Leszczyńskiego brak zaufania do rodzimych badaczy, wystarczyło bowiem sięgnąć po wydany zupełnie niedawno tom przedwojennych szkiców Józefa Obrębskiego poświęconych Polesiu, by zobaczyć, jak pracuje etnologia, etnografia i kulturowa wrażliwość w służbie historii mentalności. W eseju o pańskiej gospodarce wnikliwa lektura źródeł uzupełniona narzędziami etnograficznymi i badaniem pozostałości kultury materialnej pozwala Obrębskiemu stworzyć błyskotliwą, zachwycająco-przerażającą opowieść o zupełnie nieracjonalnej (według klasycznie kapitalistycznych kryteriów racjonalności) kulturze marnotrawstwa:

W rabunkowej eksploatacji lasu i chłopa, w pogoni za zyskiem i dochodem bez troszczenia się już nie o zwiększenie, ale choćby utrzymanie dochodowości własnego gospodarstwa, w beztroskim wyniszczaniu podstaw własnego dobrobytu najsilniej ukazują się istotne rysy pańskiej gospodarki na Polesiu: jej rentierski, niszczycielski i konsumpcyjny charakter – pisał Obrębski w latach trzydziestych XX wieku – Polesko-kresowy pan to mistrz smaku, reżyser zbytku i artysta życia, ale jako gospodarz to kołtun, partacz i rabuś. Nie ze szczególnych cech indywidualnych wywodziła się ta antyteza psychologiczna, ale ze społecznej atmosfery warstwy szlachecko-ziemiańskiej, z jej kształtu życia, jej filozofii klasowej i jej społeczno-moralnych kryteriów wartościowania. Ów pański styl życia był dla szlachcica-ziemianina takim samym obowiązkiem i bezinteresownym posłannictwem, taką samą drogą do wyrażenia swego „ja” i własnej indywidualności, jak dla mieszczańskiego przedstawiciela zachodnioeuropejskiego kapitalizmu praca zawodowa i działalność gospodarcza. I dlatego, podczas gdy ideologia mieszczańska głosiła, iż „człowiek pracowity w swym zawodzie stoi obok królów” w pańskim życiu ziemiaństwa obowiązywało jako naczelne wskazanie życiowe staroszlacheckie „zastaw się, a postaw się”. Wystawna konsumpcja była kwalitatywnym wykładnikiem mocy pańskiej: ilości pańskich włók, folwarków, poddanych[4].

Charakterystyczne jest też to, że „pokazując” wyzysk poddanych przez polskich panów, Leszczyński niemal zawsze używa zewnętrznych oczu, to znaczy posiłkuje się świadectwami zagranicznych podróżników i wizytatorów ziem polskich, ignorując rodzime, lokalne świadectwa wszechobecności przemocy w stosunkach społecznych. Pominięcie takiego źródła, jakim jest „Opis obyczajów…” Jędrzeja Kitowicza, to naprawdę zmarnowanie szansy na odczarowanie spojrzenia na kulturę szlachecką.

Nie po to tak pieczołowicie kreśliłam kontekst, w jakim mierzymy się z książką Leszczyńskiego – niecierpliwie wyczekiwaną, w której lokowano wielkie nadzieje – by teraz do tego nie powrócić. Powiedziałam już, że w projekcie interwencji w historię, w postulacie krytycznego przyglądania się własnej kulturze, które powinno mieć wektor emancypacyjny, nie można zadowolić się przepisaniem, trzeba praktykować przepisywanie. „Ludową historię Polski”, mimo jej totalnych ambicji, można więc potraktować jako jeden z głosów w debacie. I jest to głos ważny, bo głośny. Inaczej rzecz ujmując: można cieszyć się, że mówienie o „Ludowej historii Polski będzie mówieniem o ludowej historii Polski. I to już dużo. Poza tym, jak już sygnalizowałam na wstępie, książki nie muszą być czytane, a z pewnością nie są czytane skrupulatnie, by działać. Książki funkcjonują „w obiegach”, w towarzyskich rozmowach, we fragmentach zasłyszanych audycji radiowych z udziałem autorów, w skrolowanych nad poranną kawą artykułach w periodykach opinii. Książka Leszczyńskiego funkcjonuje także w ten sposób – jako książka, o której się mówi, że przepisuje historię, że oddaje sprawiedliwość wyzyskiwanym, że zrywa z dominacją elity. Dobrze, jeśli będzie się wydobywać aktualność niektórych jej wątków: w tych wypowiedziach radiowych, które mi zdarzyło się słyszeć gdzieś między myciem naczyń a wycieczką do sklepu, wybrzmiewała opowieść o debatach wokół zniesienia pańszczyzny w XIX wieku. Uderzający był powracający w nich argument o „niegotowości”: zarówno chłopów na wolność, jak i szlachty na uwolnienie. I dziwnie się tego słuchało w Polsce w 2021 roku, w kraju, w którym ciągle brakuje nam paru podstawowych praw i wciąż musimy słuchać, że nie daje nam się ich, bo „społeczeństwo nie jest na to gotowe”. Dobrze więc, że o tej książce się mówi. Mam nadzieję, że następna ludowa historia będzie bliżej ziemi i bliżej ludzi i że – podobnie jak ta Leszczyńskiego – nie będzie ostatnia.

Adam Leszczyński, „Ludowa historia Polski. Historia wyzysku i oporu. Mitologia panowania”

W.A.B.
Warszawa 2020

Przypisy:
[1] M. Litwinowicz-Droździel, Wyprawa po skrzynię posażną. Po lekturze Toastu na progu Andrzeja Mencwela, „Teksty Drugie”, nr 6, 2017, s. 265–266.
[2] R. Sulima, Sprawa chłopska i polskie „przeklęte problemy”, „Kultura Współczesna” nr 1, 2015, s. 20–29.
[3] A. Domosławski, Howard Zinn. Historia życiem pisana, w: H. Zinn, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych, Warszawa 2016, s. 25.
[4] J. Obrębski, Polesie archaiczne, w tegoż: Studia etnosocjologiczne, Warszawa 2007, s. 66, 74.