Nigdy wcześniej nie słyszałam ani o niej, ani o jej historii. Stella Walsh – a właściwie Stanisława Walasiewicz – urodziła się w 1911 roku w Wierzchowni (wsi w dzisiejszym województwie kujawsko-pomorskim), lecz szybko wyemigrowała z rodziną do Cleveland w stanie Ohio. Niemal siedemdziesiąt lat później zginęła od postrzału, ale zanim nadeszła jej śmierć, przeżyła i osiągnęła wiele.
Podobno Walsh od najmłodszych lat interesowała się sportem, a szczególnie lekkoatletyką. Planowała wystartować w igrzyskach olimpijskich w 1928 roku jako reprezentantka Stanów Zjednoczonych, ale nie otrzymała obywatelstwa. Cztery lata później, na olimpiadzie w Los Angeles zdobyła złoty medal w biegu na 100 metrów, występując w barwach biało-czerwonych. W 1936 roku w nazistowskim Berlinie zajęła drugie miejsce. Potem były kolejne medale, tym razem na mistrzostwach Europy (pierwszych, do których dopuszczono kobiety), i kolejne pobite rekordy. A po latach powrót do Ameryki: ślub z bokserem Harrym Olsonem, aktywność trenerska, współpraca z Polskim Komitetem Olimpijskim i działalność polonijna.
Obowiązkowa w przypadku nienaturalnych zgonów sekcja zwłok wykazała, że Stella Walsh była osobą interpłciową (miała zróżnicowane cechy płciowe: niejednoznaczność narządów płciowych – jej ciało nie odpowiadało zbinaryzowanym medycznym definicjom męskości bądź kobiecości). Informacja na ten temat rozbudziła w amerykańskim (i nie tylko) społeczeństwie transfobiczne lęki i wywołała dyskusję o tym, czy wskutek zaistniałej sytuacji nie należałoby pośmiertnie odebrać jej medali i rekordów, a nawet nie wymazać jej z historii sportu. Opowieść o polsko-żydowskiej emigrantce, która pomimo rozlicznych przeszkód zrobiła karierę, osiągnęła sukces i zdobyła międzynarodową sławę, by po śmierci stać się uprzedmiotowioną bohaterką okrutnego skandalu, to materiał na głośny i wzruszający film hollywoodzki z oscarową rolą główną.
Niezależnie od tego, czy ktokolwiek kiedyś taki film zrealizuje, w Bydgoszczy powstał spektakl, którego twórczynie i twórcy opowiadają historię Walsh, świadomie demontując kapitalistyczne mechanizmy przechwytywania historii (zwłaszcza tych biograficznych) oraz zamykania ich w sensacyjno-kontrowersyjnych kliszach i w nacechowanych afektywnie tabloidowych nagłówkach. Zapewne dlatego „Stella Walsh. Najszybsza osoba na świecie” w reżyserii Jana Jelińskiego na podstawie tekstu Anny Mazurek i z jej dramaturgią zaczyna się od końca, a więc od zamarkowania przed kamerą sceny napaści, która doprowadziła do śmierci tytułowej bohaterki.
W prologu zdystansowanej wobec postaci grze aktorskiej towarzyszy próba dokładnego, niemal policyjnego zrekonstruowania i zreferowania przebiegu samego napadu i tego, co mogło się wydarzyć zaraz po nim: jakim samochodem przyjechała Stella? Czy kierowała nim pod wpływem alkoholu? Co znajdowało się w torbie na zakupy? Czy myślała, że uda jej się powstrzymać dwójkę uzbrojonych napastników? Kto zadzwonił po pogotowie?
Akcja spektaklu rozgrywa się w symbolicznej przestrzeni (scenografia: Dorota Nawrot), w której obok ekranu głównym elementem są ruchome makiety wybuchających co jakiś czas czerwonych wulkanów – może odwołują się one do ognia życia, może ognia olimpijskiego; a może jeszcze czegoś innego? Pod sufitem zawieszono okręgi, których układ przypomina olimpijskie kółka, choć brak im charakterystycznych barw symbolizujących kontynenty.
Tekst Mazurek powstał na kanwie biografii „The Forgotten Legacy of Stella Walsh: The Greatest Female Athlete” autorstwa Sheldona Andersona oraz improwizacji osób aktorskich, dzięki czemu jego format nie jest wyłącznie biograficzny, a raczej kontrfaktualny. Powrót do życiorysu autentycznej postaci służy tu więc nie tyle odtworzeniu przyczynowo-skutkowej dynamiki losów konkretnej osoby, ile rozważeniu alternatyw wobec tworzących je faktów. Charakter tego eksperymentu myślowego zachęca do snucia domysłów na temat niewypowiedzianych słów, emocji, pragnień, doświadczeń czy motywów, zwiększając napięcie między znaną nam historią a taką, która mogła – lub mogłaby – się wydarzyć.
Tak pomyślana kontrfaktualność delikatnie nakłuwa i rozmontowuje poszczególne elementy historii Walsh (Zhenia Doliak), tworząc przy okazji nienarzucające się połączenia między przeszłością zamkniętą w archiwum, a ciągle otwartą na interpretacje teraźniejszością. Finałową scenę – trwający kilkanaście minut energiczny, ekstatyczny, emancypujący taniec, przypominający momentami bieg (choreografia: Wojciech Grudziński), w którym udział biorą wszyscy bohaterowie ze Stellą na czele – odebrałam jako fantazję o możliwości zaistnienia innej historii i, być może, innego zakończenia.
Na scenie co jakiś czas pojawia się monologujący Pierre Coubertin (Jerzy Pożarowski), uznawany za ojca nowożytnych igrzysk olimpijskich. To strażnik nacjonalistyczno-mizoginicznego porządku, którego kuriozalnym przekroczeniem jest już samo dopuszczenie kobiet do udziału w sportowych rozgrywkach. W swoich wypowiedziach akcentuje temat kulturowego usankcjonowania kategorii płci w sporcie i wyraża opór wobec jakichkolwiek zmian, a przecież problemem nie są jednostki, które z różnych powodów nie mieszczą się w sztywno zdefiniowanych ramach, lecz same te ramy.
W bydgoskim spektaklu kluczowa okazuje się zatem nie tyle sama narracja historyczna, ile strategie prowadzenia z nią negocjacji. Twórczynie i twórcy skupiają się głównie na tematach relacji międzyludzkich oraz jednostkowej tożsamości, odnoszą się do tych cech, które zwykle są ukrywane lub przedstawiane w sposób najmniej empatyczny z możliwych: „Wszyscy używają słów: hermafrodyta lub obojniak, a mnie to wkurwia. […] Obojnak, kurwa, co to w ogóle za słowo? Nie jestem jakimś ślimakiem” – powie w pewnym momencie Stella.
Skrywana od dzieciństwa interpłciowość czyni z tytułowej postaci bohaterkę dojmująco samotną. Matka (Małgorzata Witkowska) uczy ją, w jaki sposób powinna ukrywać swoją fizyczność i dyscyplinować ciało tak, żeby ich tajemnica nie wyszła na jaw: nie może przebierać się w szatni z innymi dziewczynkami, lecz w zamkniętej kabinie łazienkowej, podczas kąpieli z siostrą (Emilia Piech) powinna wpuszczać do wanny dużo piany, zawsze ma wchodzić do niej pierwsza i siadać z przodu, musi unikać dotyku, a podczas biegania – kontrolować bieliznę.
Stella dorasta w przekonaniu, że jest inna i że tę swoją inność musi zanegować poprzez nieustannie podejmowane próby dopasowania się do tego, co społecznie znaturalizowane i niewymagające dodatkowej legitymizacji. Poczucie alienującego osamotnienia podkreślają wyświetlane na ekranie filmowe wstawki stworzone przez Adama Zduńczyka. Szczególnie na tych ze stadionu postać Stelli znajduje się zawsze w innym rejestrze wizualnym niż pozostali bohaterowie – jest od nich wyraźniejsza albo słabiej widoczna – jej obraz wydaje się wówczas nieco wygaszony, a ona sama jakby tylko częściowo obecna.
W bydgoskim spektaklu kwestie płciowe nieustannie przecinają się z klasowo-emigracyjnymi. Poczucie niedopasowania, bycia nie na swoim miejscu wywołuje w matce Stelli potrzebę nieustannego udawania niewyróżniającej się mieszkanki amerykańskich przedmieść przy jednoczesnym pielęgnowaniu wewnętrznego polskiego patriotyzmu i katolicyzmu. Ta pęknięta tożsamościowa hybrydyczność determinuje jej postępowanie, wywołując lęk przed opuszczeniem pozornie bezpiecznej – choć przecież pełnej przemocy i rygoru – strefy, którą projektuje na swoje córki, zwłaszcza na Stellę jako osobę publiczną. Matka jest postacią wyjątkowo złożoną. Ani warunki, w jakich przyszło jej żyć i wychowywać córki, ani jej doświadczenie – bycia zbyt polską dla Amerykanów i zbyt amerykańską dla Polaków – nie stanowią usprawiedliwienia dla jej postępowania, ale osadzają ją w szerszej i bardziej zniuansowanej perspektywie niełatwego losu emigrantów ze wschodniej Europy.
W kontekście kulturowych różnic znaczenia nabiera fakt obsadzenia w głównej roli Zheni Doliak, aktorki z Odessy, która od niedawna pracuje etatowo w bydgoskim Teatrze Polskim. Tuż przed testem, który musi przejść Stella, aby uzyskać obywatelstwo amerykańskie, polska aktorka uczy ukraińską aktorkę – mówiącą po polsku jedynie z delikatnym akcentem – poprawnej wymowy, nienagannej kobiecej prezencji i historii nieojczystego kraju. Scena ta obnaża absurdalność systemu sankcjonującego zarówno przynależność narodową, jak i płciową. Osoba uznawana przez społeczeństwo i jego instytucje za inną (powody takiego traktowania są różne) musi się wykazywać i starać, aby zatwierdzić zajmowane przez siebie miejsce. A ciekawe, ilu rodowitych Polaków zdałoby egzamin z teoretycznej polskości, wymagany, żeby otrzymać kartę Polaka?
W ciągu jednego miesiąca, na początku, i pod koniec marca, w dwóch polskich miastach stworzono dwa spektakle dotyczące tematu płciowego spektrum – kwestii interpłciowości i transpłciowości. W obu jako przestrzeń prawdziwej wolności – nawet jeśli tylko tymczasowej – wskazane są relacje seksualno-romantyczne. W łódzkim „Dobrze ułożonym młodzieńcu” Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak Eugeniusz Steinbart (Edmund Krempiński), przy urodzeniu oznaczony jako Eugenia, bezgraniczną akceptację, prawdziwą bliskość i wsparcie na przekór prawu i społeczeństwu znajduje w swojej żonie – Czesławie Zaleśnej (Paulina Walendziak). Z kolei w przedstawieniu Jelińskiego i Mazurek Stella Walsh otrzymuje tego rodzaju afirmację od Harry’ego (Michał Surówka), którego poślubia w Las Vegas.
Pojawiającym się w obu tych spektaklach tematem jest – bezwzględnie oceniające ich główne postaci – dyskryminujące spojrzenie dominującej większości, która kwestionuje te związki, doszukując się w nich ukrytych zależności czy oportunizmu. Normatywna grupa nie chce i nie potrafi zaakceptować innego modelu relacji niż ten, który sama – świadomie lub nie do końca świadomie – powiela.
Stella spotyka boksera Harry’ego na imprezie w gejowskim klubie. Ich pierwsza intymna rozmowa – podczas której oboje przesuwają po scenie makiety z wulkanami, ustawiając je w zupełnie nowych konfiguracjach – dotyczy różnych sposobów poszukiwania i osiągania seksualnej satysfakcji. Relacja tych dwojga, mimo że ostatecznie nie przetrwała próby czasu, od początku przedstawiana jest jako szczera, intensywna, oparta na zaufaniu, wzajemnej ciekawości i erotycznej fascynacji. Związek ten zrodził się i funkcjonował poza konwenansami oraz przekraczał granice społecznej akceptacji, przez co wywoływał ogromną konsternację w rodzinie biegaczki. Sceny z Harrym to bodaj jedyne, w których tak wyraźnie są nazywane i obrazowane seksualne poszukiwania, pragnienia i potrzeby samej Stelli, a nie jej matki czy innych osób, a dalej – ukazana zostaje jej emancypacja nie tyle jako atletki, ile po prostu jako człowieka.
Bez wątpienia lekkoatletyka to dziedzina sportu utrwalająca określony wizerunek kobiecości. Patriarchalna rama, w której próbuje się umieszczać sportowczynie, nie wpływa wyłącznie na sposoby ich medialnej reprezentacji (mam tu na myśli zwłaszcza telewizyjne zbliżenia kamery skierowane na biegaczki, a zatrzymujące się na ich biżuterii, paznokciach, makijażach czy fryzurach), ale również na język. Przykład? Polskie biegaczki na 400 metrów od ponad dekady nazywane są „Aniołkami Matusińskiego” od nazwiska trenera, któremu mają zawdzięczać swoje największe sukcesy. W ten sposób żeńska sztafeta na poziomie semantycznym zostaje niejako zawłaszczona przez trenera-mężczyznę, a na poziomie estetycznym podporządkowywana jest męskiemu spojrzeniu. Trudno o podobny proceder w przypadku męskich biegaczy – ich autonomia nie wymaga żadnej dodatkowej legitymizacji.
Nienormatywność płciowa nadal pozostaje w lekkoatletyce kwestią sporną. Cztery lata temu szwajcarski sąd orzekł, że trzykrotna mistrzyni olimpijska w biegu na 800 metrów, Caster Semenya, nie może dłużej występować w zawodach z innymi kobietami, ponieważ poziom testosteronu w jej organizmie jest zbyt duży. Jose Maria Odriozola, członek rady Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF), miał wówczas powiedzieć: „nie chcemy jej odmawiać kobiecości, ale pod względem biologicznym Caster Semenya jest mężczyzną. Ma ogromną przewagę nad kobietami”. Semenya mogłaby ponownie wziąć udział w konkursie tylko pod warunkiem farmakologicznego obniżenia poziomu testosteronu w jej organizmie. Trudno nawet skomentować sytuację, w której płeć staje się przedmiotem uwagi trybunału, a atletce pozostaje wybór pomiędzy rezygnacją z kariery sportowej albo radykalną ingerencją w jej ciało i w zdrowie.
Gdybym miała podsumować spektakl „Stella Walsh” jednym wyrazem, biorąc pod uwagę wspomniane konteksty, posłużyłabym się przymiotnikiem „empatyczny”. Nie mam jednak pewności, czy słowo to, wskutek jego nadużywania w ramach dyskursu krytycznego, nie jest już dzisiaj całkowicie wytarte ze znaczeń. Ale bydgoskie przedstawienie takie właśnie jest: wrażliwe, delikatne, poruszające, zachęcające do współodczuwania z bohaterką, otwierające różne perspektywy, choć przy tym niemoralizujące. A fakt, że zrealizowano je akurat w Bydgoszczy, w mieście nazywanym (mniej więcej od dwudziestolecia międzywojennego) „lekkoatletyczną stolicą Polski”, dodatkowo podbija jego społeczno-polityczny wydźwięk.
„Stellę Walsh. Najszybszą osobę na świecie” można więc potraktować zarówno jako skuteczną próbę otwierania i przepisywania na nowo zapomnianych queerowych historii, herstorii oraz queerowego archiwum, jak i jako sprawną realizacyjnie, subtelną, a momentami także zabawną, teatralną interwencję w społeczną tkankę uprzedzeń, fobii czy nieuzasadnionych lęków podsycanych dodatkowo przez politycznych decydentów. Mam poczucie, że w Teatrze Polskim w Bydgoszczy powstał spektakl, który ma szansę na uwrażliwienie i wzruszenie publiczności – zarówno tej młodszej (dorastającej i poszukającej swojej tożsamości), jak i nieco starszej jej części.