Nr 14/2022 Na teraz

Król powrócił!

Mateusz Żebrowski
Film

Popkultura opiera się na postaciach, których spuścizna stanowi nieskończone źródło inspiracji i fascynacji dla kolejnych pokoleń artystów i fanów – za jedną z takich ikon bez wątpienia uchodzi Elvis. Trudno wyobrazić sobie historię muzyki i rozrywki bez chłopaka z Memphis. Kiedy myślimy o nim, przed oczami w mig stają: show z Las Vegas z królem rock’n’rolla ubranym w swój słynny biały kostium; urocze role w filmach pokroju „Błękitnych Hawajów”; dziesiątki lepszych lub gorszych naśladowców i epigonów; hasła „Elvis opuścił budynek” i „Elvis wiecznie żywy” (to drugie wiąże się zresztą z niesłabnącą wiarą, że idol milionów nigdy nie umarł). O najważniejszych i przełomowych postaciach opowiada się jednak niezwykle trudno, dlatego do tej pory brakowało obrazów, które w wiarygodny sposób przedstawiałyby fenomen Presleya na srebrnym ekranie. Tematowi podołał dopiero twórca „Moulin Rouge”, Baz Luhrmann.

Nie mam wątpliwości, że australijskiemu reżyserowi udało się stworzyć angażujący, spektakularny, sexy film. Być może jednak istotniejszą kwestią od tego, jak się „Elvisa” ogląda – a ogląda się go wybornie – jest pytanie, w jaki sposób Luhrmann kontynuuje i kultywuje tradycję artysty, który zawładnął zbiorową wyobraźnią w połowie lat 50. i ma na nią niemały wpływ do dziś.

Najnowszej filmowej biografii króla rock’n’rolla zarzuca się korzystanie z podobnej metody promowania Elvisa co ta praktykowana przez czarny charakter produkcji – pułkownika Toma Parkera, menedżera Presleya. Luhrmann, według niepochlebnych opinii, nakręcił wielkie show, w którym wykorzystał swojego bohatera do zaprezentowania oszałamiającego widowiska, a powinien opowiedzieć o nim szczerze, jak o zwykłym-niezwykłym człowieku. Jest w tym ziarno prawdy – „Elvis” to pokaz filmowego blichtru, pełnego montażowych i dźwiękowych błyskotek. Multiscreeny, dynamiczne serie krótkich ujęć, eklektyczna, często zmieniająca się w mgnieniu oka muzyka (w tym bez liku coverów piosenek Elvisa) – wszystko to ma prowadzić do przebodźcowania, spazmów świadomości i pozarozumowej immersji. Nie uważam jednak, żeby ów styl był mankamentem produkcji. Historia kina pełna jest naiwnych laurek nakręconych w bezstylowy sposób, odsłaniających kulisy sławy. Rzadko jednak w klasycznym biopicu udaje się dotknąć prawdy o bohaterze. Interesujące są za to filmy biograficzne starające się przeniknąć tajemnicę bożej iskry, sprawiającej, że konkretny człowiek potrafi porywać tłumy. Do pokazania jej na ekranie nie wystarczy mimikra rodem z programu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Naśladowanie gestów, nakładanie ton charakteryzacji, rekonstrukcja warunków, w jakich tworzył artysta, najczęściej ma jedynie charakter banalnej przebieranki. „Elvis” jest inny. Luhrmann rzeczywiście stworzył film-widowisko, pełne brokatu i cekinów, ale niepozbawione serca. Niemała w tym zasługa wcielającego się w główną rolę Austina Butlera. Młody aktor gra tak, jakby wniknął w niego duch króla rock’n’rolla. Butler nie kopiuje ruchów czy mimiki, po prostu dzięki swojej osobie pozwala Presleyowi zmartwychwstać na ekranie. Kreacja ta przywodzi na myśl seanse spirytystyczne, podczas których zmarła osoba przemawia czyimiś ustami. Elvis nie tylko przemawia ustami Butlera, ale dzięki niemu również śpiewa i rozsadza scenę swoją legendarną choreografią.

Obraz Luhrmanna opiera się na dwóch kontrapunktowych ideach.

fot. materiały prasowe

Dzięki pierwszej oglądamy film-doznanie. Reżyser zabiera nas na dynamiczny, świetnie wyreżyserowany koncert. Sekwencje sceniczne elektryzują i pozwalają poczuć szał, który wyzwalał niegdyś Elvis. Jednocześnie kamera nigdy nie skupia się wyłącznie na estradzie. Każdy utwór ma dodatkową, funkcjonalną dla fabuły, strukturę dramatyczną. Być może właśnie na tym polega sukces produkcji – rzadko które silne doświadczenie jest czyste i nieuwarunkowane przez dodatkowe czynniki zewnętrzne. Najczęściej zostaje ono dodatkowo wpisane w jakąś szerszą historię. Konkretne wydarzenia pamiętamy przecież nie tylko przez pryzmat ich samych, ale także dzięki temu, z kim w nich uczestniczyliśmy, w jakim nastroju wtedy byliśmy oraz co nas do tych chwil doprowadziło. Poprzez historie wpisane w koncerty, występy piosenkarza stają się o wiele bardziej emocjonujące. Dobrze widać to w sekwencji pierwszego show Elvisa w International Hotel w Las Vegas. W czasie, gdy Presley śpiewa „Suspicious Mind” (piosenka jest niejako muzycznym lejtmotywem całego filmu), krzyżują się dwie przeciwstawne opowieści: o szczęśliwym artyście, który wreszcie ma szansę dać takie przedstawienie, jakie sam sobie wymarzył, i o jego chciwym menadżerze handlującym podopiecznym niczym żywym towarem.

Drugi pomysł wyznaczający ramy narracyjne „Elvisa” został zaczerpnięty z kina superbohaterskiego. Król rock’n’rolla staje się u Luhrmanna niejako swoją ulubioną komiksową postacią – kapitanem Marvelem Juniorem, a jego cień odgrywa pułkownik Parker. Tom Hanks jako Parker przypomina groteskową wersję villana – przywdziewa maskę człowieka bałwana – króla oszustw i mistrza blagi, posypującego wszystko śniegiem swoich sztuczek, które pozwalają mu napełnić kabzę. Obecność typowego szwarccharakteru w historii podkreśla charakteryzacja Hanksa – nienaturalnie okrągła twarz, równie obły brzuch i szpiczasty, niczym marchewka, nos, a do tego laska zakończona szpetnym wizerunkiem bałwana. Dzięki odwołaniu się do kina superbohaterskiego Luhrmann uwypuklił tragizm postaci Elvisa, który u progu swojej kariery dał się uwieść Parkerowi i od tego czasu menadżer robił wszystko, żeby trwanie ich obojga w show-biznesie nie było możliwe bez siebie nawzajem. Presley stał się niewolnikiem Parkera, tak, jak Batman jest poniekąd niewolnikiem starć ze swoimi przeciwnikami. Jednocześnie przemysł rozrywkowy w „Elvisie” ma w sobie coś z mrocznego, zawsze prowadzącego do zguby Gotham, z którego nie sposób uciec.

Obraz Luhrmanna nie jest jednak pozbawiony wad. Pośród kolejnych atrakcji gubi się głębia i dynamika większości relacji. Przez ekranowe życie gwiazdora przemaszerowuje parada postaci pojawiających się tylko na chwilę, co daje poczucie nadmiernej fragmentaryczności biografii i braku realnego wpływu kolejnych osób na dalsze losy Presleya. Z początku twórcy duży nacisk kładą na bliski (wręcz mocno toksyczny) związek Elvisa z matką oraz czuwającego nad piosenkarzem zmarłego przy porodzie brata bliźniaka. W pewnym momencie wątki te zostają jednak porzucone i już więcej do nich nie wracamy. Brak emocjonalnej ciągłości odbiera portretowanej rzeczywistości część wiarygodności. Pomimo tego Luhrmann na tyle sprawnie dostarcza kolejnych audiowizualnych zachwytów, że byłem w stanie przymknąć oko na tę narracyjną nieudolność.

„Elvis” nie odbrązawia i nie decyduje się na głęboką psychologiczną wiwisekcję swojego bohatera. Przeciwnie, Luhrmann bierze się za niebanalną renowację popkulturowego pomnika Presleya, a odmalowany monument ożywa na naszych oczach. Dzięki temu każdy fan piosenkarza może spędzić ze swoim idolem niemal trzy godziny. Nie dziwi więc, że wielu widzów (jak wynika z ich relacji) z przyjemnością decyduje się wybrać na film wielokrotnie. Tym samym produkcja ma w sobie coś ze świętego obrazu– podobnie jak w przypadku sztuki sakralnej, wzmacnia kult przedstawionej postaci i staje się jednocześnie jego częścią. „Elvis” dowodzi, że dzieło pozwalające na całkowitą immersję (jest tu jakiś ślad VR-owego doświadczenia) nie musi być wybitne, a może nawet pozostawiać po sobie delikatny posmak kiczu (wszak kino Luhrmanna zawsze ociera się o kicz). Ale czy to czyni go obiektywnie gorszym? Nie zawsze wartościowanie i podział na sztukę niską oraz wysoką ma sens. Czasem wystarczy Elvis, a wtedy reszta przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

 

 

„Elvis”
reż. Baz Luhrmann
premiera: 24.06.2022