Konrad Góra opatrzył swoją najnowszą książkę „Dzień został w nocy. Wiersze miłości i z nienawiści” następującą dedykacją, stanowiącą negatyw tej, która poprzedzała poemat „Nie”[1]: „Nam, od nas”.
Pierwszy, najogólniejszy pomysł: to ściśnięta do składniowego minimum, po Górowemu lapidarna definicja komunizmu, wyrażającego się w rzeczywistej praktyce współdzielenia dobra wspólnego. Na bardziej konkretny trop, pozwalający określić, z jakim „my” mamy tutaj do czynienia, możemy natrafić już w stopce redakcyjnej, w której autor dziękuje społecznościom Jedzenie Zamiast Bomb / Jídlo Místo Zbraní / Food not Bombs oraz Z głodu „za współtworzenie warunków do rzeczywistej swobody twórczej”. Dodajmy do tego fakt, że „Dzień został w nocy…” ukazuje się we współtworzonym przez Górę, działającym coraz prężniej Wydawnictwie papierwdole, a dedykacja jest ukłonem w stronę anarchistycznej idei DIY. Kolejnych kontekstów do zrozumienia dedykacji dostarcza nam druga część książki, czyli „Rzeczy przyporządkowane”, w której znajdziemy sytuacyjne, topograficzne czy anegdotyczne haczyki „uziemiające” i ramujące lekturę.
Formuła „Nam, od nas” nie wyczerpuje się jednak w swoim wymiarze „ideowym” czy w podziękowaniach dla różnych kolektywów wydawniczo-artystyczno-aktywistycznych, lecz wskazuje na splot problemów centralnych dla całej książki. Zacznijmy od tych najbardziej oczywistych: otóż w „Dzień został w nocy…” można znaleźć sporo wierszy problematyzujących wpisany w dedykację ruch przekazywania czegoś komuś, brania czegoś od kogoś. Spójrzmy na same tytuły. „Dwa haiku z Grochowiaka” zostały napisane „dla Księgarni Hiszpańskiej i dla Jedzenia Zamiast Bomb”, wiersz „Deklinacja” wziął się „Od Bertolta Brechta”, inny zaś tekst to po prostu „Myśl z Roberta Rybickiego”. Z ciekawszą sytuacją mamy do czynienia wówczas, gdy wspomniany ruch staje się zasadą konstrukcyjną wiersza, tworząc łańcuch połączonych ze sobą lub zawierających się w sobie różnych elementów, za każdym razem inaczej pomyślany, z innych materiałów zrobiony. Na przykład w „Widawie” napędza on ruch pamięci i dodatkowo łączy się z brutalną lekcją na temat cyrkulacji płynów w przyrodzie:
Widawa zawsze wygląda jak wysikana w śnieg.
Jest pełna kleni, jej klenie
pełne pijawek, jej pijawki
pełne piwa namysłów, które
wyszczywamy w śniegu w 1995,
zimno nam w kutasy.
Innym razem w rozkosznie złośliwych wobec środowiska „Krytyki Politycznej” „Wszach Ziemi” wiersz tworzy nowy łańcuch – jest sposobem na uwolnienie zapamiętanej przez Górę historii, przekazanie jej dalej komukolwiek:
[…] Po prostu, po kilkunastu latach
Holowania tej historii w pamięci, jest już niczyja, ja uwalniam ją.
Rzeczy znacznie donioślejsze w skutkach dzieją się w wierszu „Ryba, pierogi, naleśniki”, który – podobnie jak „Widawę” – zacytuję w całości:
Ryba, pierogi, naleśniki –
złożyła ofertę kobieta za barem:
a ja wyobraziłem to sobie
jako papier, nożyczki, kamień:
pieróg więzi rybę;
naleśnik pieroga;
ryba wypływa z naleśnika
jak z rury wydechowej
miasta zatopionego
po dachowaniu.
Wiersz rozpoczyna się tak jak sporo innych tekstów z najnowszej książki Góry – od zasłyszanej wypowiedzi lub jej drobnego fragmentu (słowa, przejęzyczenia, zająknięcia), a dalej niemalże prowadzi czytelniczkę za rękę po swojej konstrukcji. Wskazuje zarówno na miejsce (słownej) akcji, jak i na moment, w którym Góra przystępuje do zdania relacji z wyobraźniowej obróbki tytułowego wyliczenia. Jedyne, co wydaje się nie na miejscu w początkowej części wiersza, to jakby naddatkowy dwukropek w drugim wersie[2] oraz fraza „złożyła ofertę”, wyciągnięta z języka zamówień publicznych. Zarówno wspomniany znak interpunkcyjny, jak i biurowo-administracyjny wtręt rozbłyskują swoistym dla tego wiersza znaczeniem dopiero w dalszej części tekstu. Okazuje się bowiem, że dwukropek w wersie czwartym jest kolejnym etapem w ruchu zapoczątkowanym przez pierwszy dwukropek i jedynie „przekazuje” wyliczenie, które następnie zostaje przekształcone w surrealistyczno-humorystyczny obraz walki pieroga z naleśnikiem. Oto kobieta za barem „złożyła ofertę”, wypowiedziała słowa, które Góra przyjmuje i przepuszcza przez kolejne zapośredniczenia. Efektem końcowym tego procesu jest zbijające z tropu, katastroficzno-groteskowe porównanie. W wierszu nagle otwiera się jakaś niepokojąca i niedookreślona przestrzeń. Wiersz nie ma już ręki, tylko rurę wydechową.
Spójrzmy teraz na „Siódma szóstą”, utwór opowiadający o tragicznym wypadku, w wyniku którego 17 lipca 2014 roku we wsi Karczówka w Lubuskiem zginęło siedem osób:
Pierwsza wpadła do
świńskiego szamba,
druga próbowała
ją wyciągnąć,
trzecia obie,
czwarta trzecią […]
I tak dalej, aż do ósmej, która „utrzymała się / na ciałach i gównie”. Utwór przypomina prozę Jiřego Kolařa poprzedzającą „Nie”, w której w podobnym, lawinowym ruchu cały świat materii ożywionej i nieożywionej opłakiwał śmierć „myszki naszej wiernej towarzyszki”, zapowiadając tym samym morderczą konstrukcję poematu. „Siódma szóstą” domyka jednak dość ryzykowny zabieg, na który w „Nich” nie mogłoby być miejsca, ale który do pewnego stopnia przypomina dezorientujące zakończenie wiersza o rybie, pierogu i naleśnikach. Na opis wypadku, który wynikał z odruchu ratowania czyjegoś życia, zostaje nałożona alegoria Polski po zeszłorocznej decyzji Trybunału Konstytucyjnego będącej atakiem na prawa reprodukcyjne kobiet, a deklaratywnie podjętej w obronie „życia nienarodzonego”:
22 października 2020
kraj utopił się w gównie.
Po co Górze te wszystkie quasi-łańcuchowe konstrukcje? Dlaczego jest ich w jego najnowszej książce aż tak dużo? Odpowiedź proponuje rozłożysty wiersz „Jak powinien dobiegać głos poety”, skonstruowany w podobny sposób, jak teksty omawiane przeze mnie wcześniej. Gawędziarska narracja dotycząca zbudowanego na skłocie „gdzieś w Szwajcarii” mechanizmu przypominającego złożoną z przypadkowych przedmiotów maszynę Rube Goldberga jest jednocześnie subtelną, pozbawioną łatwych gestów autotematycznych opowieścią o tym, jak głos poety wytwarza się w splotach elementów rzeczywistości. Góra zdaje się wierzyć, że sprowadzony na ziemię język poezji musi podlegać odkształceniu, musi wikłać się w materialne odpadki późnego kapitalizmu, kawałki słów zasłyszanych od nieznajomych, bezdomnych, chorych, bo tylko w ten sposób może drażnić jak „odkurzacz starego typu, / wydychającą stroną / dmący w trąbkę” („Jak powinien…”) czy „bijący na trwogę bęben” („Ani brak powietrza”). W pytaniu o to, jak powinien dobiegać głos poety, nie chodzi więc o ustawianie tonu, lecz o wyjściową zgodę na – rozumianą bardzo szeroko –przygodność języka, samym sobą zdającego relację z tego, że dzień został w nocy. Być może stąd biorą się powracające w najnowszej książce Góry sceny utrudnionego, męczącego, bolesnego mówienia:
A jeśli już musisz, niech to
wychodzi w równie raptownym
nadpisaniu, jak gwara Laotańczyków w Brescii […]
(„Niech to”)
język
wylewa mi się zza zębów,
odbija od lewej strony pośpiesznie
zatrzaśniętych warg, i wraca
na swoje miejsce, trochę jak po
udarze i afazji
(„Znam go”)
Konsekwentne śledzenie tropów wzajemności czy zazębiających się, łańcuchowych konstrukcji prowadzi jednak do konstatacji, że Górę koniec końców bardziej interesuje rejestrowanie pęknięć, zerwań czy luk (w rzeczywistości, w relacji z drugim człowiekiem). W wierszu „Żywokost” czytamy: „nie jestem nadzieja, ja nie łączę tkanek” – taka deklaracja nie powinna dziwić, skoro książkę rozpoczynają wiersze-motta na różne sposoby komplikujące pozorną prostotę praktyki wyrażającej się w dedykacji. W wierszu Jana Skácela mamy do czynienia z symbolicznym obrazem współwiny, współodpowiedzialności („Jest studzienka i pełna krwi / i każdy z niej już raz pił”), z którą bezskutecznie próbuje się coś robić w geście do złudzenia przypominającym opisywane wcześniej figury przenoszenia, przekazywania:
I potem mu było wstyd
I do dłoni tę wodę brał
[…]
I niósł ale nie doniósł
tę wodę w palcach boże mój
[…]
Z kolei w utworze Yannisa Ritsosa tytułowa „Zasadnicza różnica” między tym, który „zadziwił się” piórem ptaka spadającym na chleb, a tym, który „nadal jadł łapczywie”, jest powodem rozejścia się dróg bohaterów, końca jakiejś wspólnoty (skądinąd samego Górę widzę w obu tych rolach jednocześnie). W tym miejscu warto przypomnieć o podtytule książki. Mimo iż wskazuje on na określoną grupę wierszy – bo stanowi również tytuł pierwszej części tomu – to jednocześnie każe czytać całość jako zbiór utworów będących „własnością” miłości lub cechujących się miłością i zarazem wyrosłych z nienawiści, przez nią sprowokowanych czy w niej zapośredniczonych. Właśnie dlatego w książce rozpoczynającej się dedykacją „Nam, od nas”, a kończącej wierszem zawierającym frazę „O, rolnicy i rolniczki, / kwiaty na mrozie stojące, / ja pierdolę, jak mi was żal”, znajdziemy utwory problematyzujące momenty kryzysowe w relacji z drugim człowiekiem, gdy poczucie elementarnej solidarności zostaje poważnie nadwyrężone:
nic większego przez te wszystkie lata
Nie zrobiłem, może prócz poniechania dwóch zabójstw, co
Do których podjąłem już zamiar bezpośredni
(„Przesiewałem”)
Ten wątek najmocniej wybrzmiewa w utworze „W reakcji”, niezwykle ostrej, doskonałej odpowiedzi na wiersz Jacka Podsiadły „Tomasz Pułka, który się trupom nie kłaniał”. W strukturę barokowego bluzgu na autora „Arytmii” – od dłuższego czasu utożsamiającego się z miłoszowsko-herbertowską rolą poety jako etycznego autorytetu – Góra wbija rozpiętą na 18 wersów dygresję o tym, jak wrocławskie Jedzenie Zamiast Bomb musiało zorganizować osobne rozdawanie jedzenia dla pewnego pedofila, aby nie miała z nim kontaktu jego ofiara, również karmiona przez kolektyw:
[…] Przynosiłem mu zupę
W czarnym wiaderku po lepiku na zimno, a kiedy
Siorbał, wykręcałem wentylki z jego składaka i wyrzucałem
W diabły. Chciałem zabić, a karmiłem:
Nie udowodnisz mi, skurwysynu, że cię
Nie rozumiem. Potem i ja zacząłem wybudzać go
Z cukrzycowych drzemek drop golami […]
To kluczowy tak dla anegdoty, jak i dla całego wiersza moment. Dlaczego? Otóż połączenie bezsensownego okrucieństwa z lewicowym imperatywem pomagania każdej osobie potrzebującej niezależnie od jej moralnej „czystości” ani nie tłumaczy tego pierwszego, ani nie kompromituje tego drugiego. Czytając ten fragment, trudno nie zgodzić się z tym, co na tylnej okładce książki pisze Kacper Bartczak:
Tu jedno przejęzyczenie oddzieli ci – Polaku wzięty z różnych narzeczy – ciało od kości, odstawi cię od bożyszcz, wiar i skostnień, boleśnie obnaży.
„Kalendarz majów” z 2019 roku był próbą znalezienia przez Górę formuły czy uzasadnienia dla dalszego pisania po tym, jak w poemacie „Nie” starał się swoją poezję zabić – w znaczeniu: „wbić gwoździe w wieko jakiegoś pojemnika”. „Dzień został w nocy…” – książka względnie otwarta, w której można złapać orientację już po pierwszej lekturze – pokazuje, że z tej wędrówki Góra co prawda wrócił, ale zamiast jakiejkolwiek świeckiej dobrej nowiny ma dla nas raczej niepokojące zdania, z którymi budzi się „na suchych / od białoruskiego spirytusu ustach”.