Nr 19/2021 Na teraz

Good trip, bad trip

Agnieszka Waligóra
Literatura

Druga książka poetycka Patryka Kosendy, „Największy na świecie drewniany coaster”, kontynuuje i rozwija projekt znany nam już z debiutu autora (zatytułowanego, przypomnijmy, „Robodramy w zieleniakach”). Pierwszy zbiór stał pod znakiem – jak określał to sam Kosenda – „pierdolnika”: przesady, nadmiaru, dziwności, psychodelii i brudu. Całość rozgrywała się zaś w językowych łamańcach, których nie powstydziłyby się awangardowe ruchy z początku ubiegłego stulecia.

Wydawać by się mogło, że hermetyczna dykcja – słynna już niezrozumiałość liryki współczesnej – i idące z nią pod rękę zaangażowanie, czyli zainteresowanie szeroko rozumianą polityką, nie stanowią na tle młodej poezji polskiej zjawiska niespotykanego czy zaskakującego; pomyślmy tu chociażby o jednym z najwyraźniejszych poetyckich patronatów, czyli oczywiście liryce Tomasza Pułki, ale także o wydanych niedawno przez WBPiCAK kampowych „Iskaniu felgi” Kamila Galusa i „Polskim wrapie” Marty Stachniałek, a nawet – w trybie mniej zaangażowanym – o eksperymentach Żanety Gorzkiej i „łokciach jelenia”.

A jednak twórczość Kosendy wydaje się na ich tle inna. „Największy na świecie drewniany coaster” okazuje się – co być może jeszcze ważniejsze – inny także od debiutanckich „Robodram w zieleniakach”. Konsekwencja w podążaniu własną drogą, która nie jest jednak tożsama z brakiem poetyckiego rozwoju, stanowi zaś pierwszą z niewątpliwych zalet omawianej książki.

Na czym owe inności – inność „zewnętrzna” i inność „wewnętrzna” – polegają?

Poezja Kosendy to przede wszystkim ogromna, niespożyta, dzika energia i inwencja językowa, która nie boi się najdziwniejszych, najbardziej szalonych, a nawet totalnie kiczowatych form (jak chociażby – puśćmy do filologów i filolożek oko znad „szczapek wrzodów” i „Kotów Pogrzebu” – metafor dopełniaczowych). Ten absolutny brak lęku w wyrazie nie przesądza zresztą o buńczuczności całego projektu. Wręcz przeciwnie: choć hamulce puszczają w sferze wyrazu, mówi się tu wiele o zahamowaniach i niepewności. Autorowi daleko przy tym do upajania się dekadenckim tańcem nad przepaścią, w którą zaraz runie rzeczywistość późnego kapitalizmu. To raczej poezja permanentnej katastrofy, w której szalona jazda rozpadającym się coasterem nie stanowi końcowej przygrywki. Ona jest owym końcem, finalnym stadium, w którym trzeba jakoś, mimo wszystko, funkcjonować.

W tym sensie w omawianym projekcie najbardziej ujmuje być może brak strachu przed wyrażaniem strachu – i choć raczej trudno nazwać tę twórczość terapeutyczną, wykonuje ona pracę, której rytm dobrze zna coraz liczniejsza grupa bywalców i bywalczyń poradni zdrowia psychicznego: pracę przeżywania i akceptowania emocji. Emocji zaś przypominających szaleńczą jazdę kolejką jest tu cała paleta. Pojawiają się radość, ból, tęsknota, paniczny lęk, momenty odwagi i zwątpienia, pragnienie końca i tęsknota za początkiem. A jeśli uczucia te budzą wstyd – w końcu chłopaki nie płaczą – opisywany jest i wstyd.

Największą wartość w zakresie „zaangażowania” tomu upatrywać można więc nie tyle w dość jasnych nawiązaniach do tego, co robi światu kapitalizm, ale właśnie w tym, jak poprzez swe nieulękłe formy poezja ta pokazuje, co można zrobić dla siebie, w skali mikro; jaką pracę – jeśli już o pracy mowa – wykonać warto (przygarnąć emocje; podpalić coaster, czyli gigantyczną i ekstremalnie chwiejną konstrukcję hiperkapitalistycznej rzeczywistości).

Sięgnijmy do komunału: prawdziwą autentyczność osiąga się w zalewie sztuczności; to, co szczere, nie boi się gry. Choć jednak u Kosendy pełno jest – powiedzmy górnolotnie – artyficjalności, trudno nazwać jego pisarstwo „klasycznie” kampowym. Celem nie jest wesołość, choć jest jej dużo; nie chodzi tylko o śmiech, choć czasem można się pośmiać; nie próbuje się tu także demaskować języka czy rzeczywistości, bo dawno zostały one zdemaskowane i nikt nie ma już wątpliwości, że prawdziwe słowa religijnej „Barki” powinny brzmieć „Moim skarbem są lejce gotowe / do pracy tobą / i czyste pejcze” („Rzygające głowy”).

Powtórzmy, jest tu także miejsce na powagę, na lęk, którego się nie zagaduje, lecz o którym mówi się wprost. Jedne z najjaśniejszych punktów całego tomu stanowią bowiem utwory, w których rejestry niskie – wulgaryzmy, częstochowskie rymy, dosadna cielesność – składają się na coś, czemu trudno odmówić absolutnej, ożywczej prostolinijności. Tym samym poezja Kosendy, choć znakomicie posługuje się ironią, wypisuje się spod jej wszechwładzy; pięknie widać to w dwóch tekstach o Pokémonach, w których wstyd uczuć zostaje przepracowany, ale jednocześnie nie uderza się w struny ckliwe czy łzawe. Spójrzmy na wiersz „Podglądacz przyszedł”:

Nie wyobrażaj sobie tego:

przygłupi, martwy coach twierdzi,
że piłki nie ma, a bramek jest tysiąc,
za każdą z nich zakapturzona pacynka
dzierga całuny na twoje haluny.

Zgorzkniały syn hejnalisty zbiera na nas wykwity.
Cukrowymi kikutami dzierga całusy na nasze szyje.
Palpitacje, kremacje, i inne grube akcje.

Nie wyobrażałem sobie tego:

była jedyną bliską osobą, której nigdy nie poprosiłem
o spierdalanie. A łzy mi lecą

jak pokéballe, jak pokéballe, jak pojebane.

Oraz na wspaniałe, erotyczne neurozy kawałka „Precyzyjnie to ty możesz sobie świat rozjebać”:

Nasze ciała pachniały językami, gdy Komornik Pikachu zbierał Pokémony i siano.
Nasze języki pachniały ciałami, gdy kulawa noga psa zbiła okno bezpańską piłką.

Nasze ciała pachną językami, gdy śpimy jak dziadkowie z Charliego i fabryki czekolady.
Nasze języki pachną ciałami i nie pragną niczego czystego.

Nagroda pocieszenia nie pociesza. Pewnie, kurwa, że zła się ulęknę.

Po lekturze wszystkich Kosendowych „krwiopczyków”, „wegewulgaryzmów”, „ptaszeń się o wpierdol” i „posokowirówek” trudno nie poruszyć głębiej tematu sztuczności języka. Właściwie jednak styl poety prosi się o inne określenie, doceniające jego hybrydową dzikość. Nie stroni się tu bowiem ani od słownika związanego z technologią i postępem, ani od archaicznych niemal konstrukcji czy nawiązań. Pomyślmy o mopsożelaznych odwołaniach do Aleksandra Wata; pomyślmy o tym, z jak wielu względów tytułowy coaster wykonany jest z drewna.

Z jednej strony jest więc awangardowo i analogowo, z drugiej – odwołajmy się do poprzedniego tomu – w zieleniakach toczą się dramy nie tylko robotnicze, ale i robocie. W szczytowych momentach tomu owa nieokiełznana energia, która wchłania to, co proste i naiwne, na równi z tym, co wymyślne i dziwne, jest bliska spełnienia fantazji o awangardowej zaumności, dając ostatecznie efekt dziewiczej naturalności, wolnej, pierwotnej i niczym nieskrępowanej. Tym samym wynaturzenie zostaje znormalizowane i powstaje szczerozłoty, absolutnie poetycki kicz wchłaniający Boga o ksywie Błażej, wiele niezgrabności i kulawych częstochowskich zaśpiewek („encyklik Kto wypina, tego wina”) czy też rymów pokroju „dzień dobry, jestem z kobry”. (***[Kochanie, kochajmy się przez telegraf…]). Świetnie uzmysławia owe właściwości inicjalny wiersz tomu, „Kanikuły i kociołki”, oparty na monotonnej niedokładności współbrzmień, które dzięki swej pomysłowości rozbrajają nudę:

pędzimy przez te chmury jak balerony
jak baleriny
jak gagariny

ich spasione ławice peszą nam przepony
śmiechy snują się jak nagie i głodne szwadrony
dementorów bo palimy piekłoskręty i nieboskłony

tamten mugol nad jeziorem puszcza ścierpłe drony
wyjmij różdżkę nie dam rady jestem nieco porobiony

pędzimy przez te chmury jak balerony
jak baleriny
jak dumbledory

Właściwością owej surrealistycznej mieszanki, jaką stanowi poezja Kosendy, jest niechęć do jej gruntownego rozplątywania – czy też rozplątywania „do końca”, jakby to, co owe dziwności znaczą, stało na dalszym planie. Nie jest to zarzutem, wręcz przeciwnie: niewiele znajdziemy dziś wierszy, które jednocześnie znakomicie sprawdziłyby się na ćwiczeniach na polonistyce (te szumy, zlepy, ciągi; neologizmy, współbrzmienia, rozbijanie frazeologizmów – toż to spełnienie marzeń doktorantek prowadzących poetykę), a zarazem ze wszystkimi „obślinionymi silosami” i „krzepkimi kraszerami” kompletnie się na nich nie odnalazły.

Jedyne momenty, w których omawiana książka jawi się jako mniej przekonująca czy udana, to te, w których Kosenda przestaje być Kosendą – czyli, mówiąc w skrócie, momenty zbyt wyraźnych intertekstualnych odniesień związanych z podkradaniem języka. Nie jest to mimikra typu Nowej Fali, lecz raczej sztuczki prankstera; w większości pożyczki są ponadto opłacalne. Choć trudno nazwać poezję Kosendy jednoznacznie nostalgiczną, nie brakuje w niej sentymentalnych hitów: Harry’ego Pottera, Scooby’ego Doo, a nawet gwiazdy jednego przeboju Gabriela Fleszara. Nie tylko spełniona zostaje w ten sposób fantazja powrotu do czasów, w których oglądało się klasyczne Cartoon Network. Nawiązania są także bardzo spójne w kontekście całego projektu – bo jeśli terapia, to psychodynamiczna; jeśli kapitalizm, to przebodźcowanie i eskapizm (pamiętajmy o Tarankowskich Pokémonach oglądanych 11 września 2001 roku).

Niekiedy jednak owe rozmontowania cytatów czy nawiązywane z nimi językowe gry okazują się zbyt oczywiste – zbyt oczywiste jak na samego autora. Wciąż są one pomysłowe i stylistycznie zgrane z całością, ale niekiedy podczas lektury nasunąć się może pytanie, czy to naprawdę istotniejsze od niepowtarzalnej inwencji samego Kosendy. Posłużyć się tu można nieco przewrotnie cytatami: lepiej przecież czytać o „Kevinie samym w sobie” („Znośniej”), niż o Hłaskowym „paleniu ryja każdego dnia” („Nábrók z papy”).

Owe niekiedy męczące intertekstualności nie umniejszają jednak wartości poezji, która powoli tworzy swoją własną kategorię. Nawiązuje się w niej silnie do projektów awangardowych, a jednak od nich różni; utrzymuje stylistykę poprzedniej książki, ale napęd czerpie z własnych zasobów; jest się jednocześnie bardzo ironicznym i bardzo ironii przeciwnym. Tym samym Kosenda wpisuje się w najważniejsze nurty młodopoetyckie, a mimo to konsekwentnie wytycza w nich własne trasy. I choć tom w pewnym sensie niewiele ma wspólnego z tradycyjnie pojmowaną przyjemnością tekstu, opowiadając raczej o wielkim bad tripie, jakim jest życie w późnym kapitalizmie, to sama podróż „Coasterem” dostarcza nam wielu pozytywnych wrażeń.

„Coaster” to zatem nie tyle tom o przejażdżce, ile tom będący przejażdżką; przejażdżką w ramach gigantycznej, gargantuicznej, kruchej i łatwopalnej struktury, symbolem hiperkonsumpcji i hiperkatastrofy jednocześnie. Pomyślmy o wszystkich filmach spoza klasy A, które będą się lubowały w wizjach morderczych kolejek; pomyślmy o ilustracjach Stefy Marchwiówny i coasterze w ogniu. Pomyślmy o wstrząsach drogi i wstrząsach języka – oto nowy tom Patryka Kosendy w pigułce.

 

Patryk Kosenda, „Największy na świecie drewniany coaster”
Fundacja Kontent
Kraków 2021