„Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego to szczególnie wyczekiwany film. Podpisany przez najlepszego debiutanta ostatnich lat, a może nawet trzech dziesięcioleci, jest adaptacją wyjątkowo poczytnego reportażu Cezarego Łazarewicza. Przed kinową premierą film znalazł się w konkursach głównych festiwalów w Wenecji i Gdyni, został też naszym reprezentantem w walce o Oscary. Oczekiwania były więc ogromne.
Film Matuszyńskiego jest dziełem monumentalnym, pieczołowicie zrealizowanym, z dbałością o szczegóły i realizm. Autor „Ostatniej rodziny” ponownie dowiódł, że jest kinematograficznym pedantem – w dobrym tego słowa znaczeniu. Każdy scenograficzny detal, sceneria, lokacja, kostium czy fryzura muszą być dopracowane i zgodne z epoką. W „Żeby nie było śladów” ta pieczołowitość jest szczególnie celebrowana, a ekran zalewają przedmioty z epoki – do tego stopnia, że scenografia ociera się o swego rodzaju gadżetomanię. Ale wszystko to w imię wiarygodności.
Z równą dbałością twórcy podeszli do materiału wyjściowego – reportażu Łazarewicza. Oglądając film, można odnieść wrażenie, że autorka scenariusza Kaja Krawczyk-Wnuk każdą stronę książki czytała z nabożnym namaszczeniem, a na ekranie odtworzono każdy wątek, wszystkie relacje, tropy i odnogi sprawy. O ile pieczołowitość w warstwie wizualnej zaowocowała imponującą mimikrą rzeczywistości lat 80., o tyle ogromne przywiązanie do faktografii reportażu okazało się dla scenariusza największą zgubą. Autorka zapomniałą najwyraźniej, że należy przełożyć dokumentalny materiał źródłowy na język fabularnej fikcji – a poprzez to nadać jej odpowiednią strukturę i, przede wszystkim, dramaturgię.
Skrupulatność, która stanowi o sile książki, zadecydowała o tym, że scenariusz jest najsłabszym elementem filmu. Łazarewicz zrelacjonował sprawę śmierci Grzegorza Przemyka w monumentalnej skali, rozpisując tę oburzającą sprawę na ludzi władzy, solidarnościowe środowisko, bliskich i dalekich Przemyka, jego matki Barbary Sadowskiej i kolegi Jurka Popiela. Tak samo jest u Matuszyńskiego – w niemal każdej scenie pojawiają się nowe twarze: kolejni decydenci, szeregowi ubecy i milicjanci, sanitariusze, prokuratorzy, szpicle… To oddaje skalę sprawy, ale zamazuje klarowność historii, a przede wszystkim rozrzedza dramaturgię. W konsekwencji historia wydobywająca zgniliznę poprzedniego systemu i prześwietlająca najgorsze strony ludzkich dusz w pewnym momencie trwającej niemal trzy godziny projekcji zaczyna tracić tempo i coraz mniej angażuje widza. Następuje w końcu chwila, kiedy można odnieść wrażenie, że nie ogląda się na ekranie żywych ludzi, lecz figurantów, podejrzanych i oskarżonych z wysokich stosów akt sprawy: raportów, sprawozdań i stenogramów podsłuchów. Podobnie jest z konstrukcją filmu, która sugeruje powolne odkrywanie prawdy, dochodzenie do jakiegoś wielkiego przełomu, wprowadzenie gigantycznego zwrotu akcji, nadejście granicznego fabularnego climaxu, a tymczasem… nic takiego się nie dzieje. Zamiast kulminacji otrzymujemy wrażenie, że film Matuszyńskiego stanowi montaż kolejnych meandrów sprawy bez dbałości o właściwe rozpisanie fabuły.
Te niewątpliwe wady „Żeby nie było śladów” nie powinny jednak przykryć licznych zalet. Drobiazgowość scenografii to nie jedyna dobra strona tego obrazu. Formalny realizm sprawił, że otrzymaliśmy wielowątkową, imponującą rozmachem panoramę społeczeństwa ostatniej, schyłkowej dekady PRL-u na moment przed formalnym zniesieniem stanu wojennego. Źródła filmu sięgają relacji non-fiction, stąd za wiarygodny możemy uznać obraz społeczeństwa podzielonego i zastraszonego: jednoznaczne społeczne poparcie dla „Solidarności” w tym okresie jest mitem, wielu ludzi przedkładało spokój, bezpieczeństwo i komfort nad polityczne utarczki czy walkę o prawdę. Rządzący skwapliwie to wykorzystywali, sięgając po najpodlejsze metody utrzymywania władzy.
Najciekawiej wypada właśnie ona – strona władzy. Matuszyński poświęca wiele scen PRL-owskiej wierchuszce, zwłaszcza Czesławowi Kiszczakowi, który wydaje się symbolem ówczesnych decydentów. Dialogi między partyjniakami są wręcz niewiarygodne, wynika z nich bowiem, że najwyżej usadowione osoby w państwie same wierzyły w fikcję, którą kreowały. Nikt, nawet w rozmowach kuluarowych, nie zdobywa się na demaskację niemoralności systemu i obnażenie jego kłamliwych fundamentów. Urzędnicy usiłują okrągłymi słowami podtrzymywać grę oszustw i półprawd, by wspólnie, niemo, tworzyć ułudę stabilności politycznego porządku, faktycznie chylącego się ku upadkowi. Ale motywacje pojedynczych aparatczyków mają charakter nie ideologiczny, lecz przede wszystkim ambicjonalny. Dlatego właśnie postawa Kiszczaka jest kluczowa – całą sprawę przeciwko Przemykowi rozkręcił tylko dlatego, by dobrze wypaść przed zwierzchnikiem. Inni – przeciwnie. Sięgali po kategorię praworządności i łagodzenia nastrojów społecznych – ale nie w imię prawdy, tylko cynicznej, politycznej walki o władzę.
Matuszyński z lubością obnaża kolejne mechanizmy zdeprawowanej władzy, uruchamianie następnych wydziałów i sięganie po coraz radykalniejsze metody niszczące jednostki, rodziny, życia wszystkich, którzy stoją na drodze do osiągnięcia celu. Dlatego oglądamy przy pracy nie tylko decydentów, ale również szeregowych milicjantów, ubeków i inne trybiki systemu. Także, rzecz jasna, ludzi z drugiej strony – niszczonych, poniewieranych, dręczonych jedynie po to, by nie ucierpiało dobre imię partii.
Interesujące jest również to, co dzieje się między bohaterami dramatu: Jurkiem – jedynym świadkiem pobicia – a jego rodzicami i matką ofiary. Te skrzące się różnymi odcieniami emocji relacje między nimi obok strony formalnej dźwigają film Matuszyńskiego, dając także wgląd w obyczajowość tamtego czasu i uzmysławiając wpływ polityki na życie prywatne obywateli. Dzięki temu „Żeby nie było śladów” nie przytłacza intelektualną analizą mechanizmów władzy, lecz potrafi wstrząsnąć czysto ludzkim pierwiastkiem opowiadanej historii.
Przyjęło się pisać o „Żeby nie było śladów”, że to film komentujący to, co widać za oknem: przemoc obecnej władzy, która rozlewa się po naszych ulicach. Nie jestem w stanie całkowicie się z tym zgodzić. Nic bowiem nie wskazuje na intencje autorów, by chcieli zrównywali śmierć Przemyka ze współczesnym pałowaniem ludzi na różnego rodzaju demonstracjach. Pewne porównania mogą się, rzecz jasna, bezwolnie pojawić w głowie oglądającego, ale twórcy uczynili zbyt wiele w kwestii realizmu, by móc uznać opowiadaną historię za podobną do tego, co dzieje się obecnie. Z tego samego powodu nie jest to historia uniwersalna – choć i w takich kategoriach zaczęto rozważać film Matuszyńskiego.
To prawda, że dziś władza również sięga po przemoc, ale system funkcjonuje zupełnie inaczej, a pałuje się z innych powodów. Wolę poczekać na film, który rozliczy się z tym, co za oknem, bez sięgania po wątpliwe historyczne analogie. Lepiej, moim zdaniem, dostrzec w „Żeby nie było śladów” próbę oddania sprawiedliwości konkretnym ludziom i rozliczenia się z niemoralnością poprzedniego systemu.