Nowa, trzecia już książka poetycka Anny Augustyniak – dziennikarki, poza liryką parającą się też prozą i biografistyką – porusza problemy współcześnie nośne i ważne. „Między nami zwierzętami” opowiada głównie o losie zwierząt hodowanych przemysłowo i o późniejszych karierach ich martwych ciał. Ponadto, co dla poetki typowe, tom jawi się jako dość klasycznie rozumiana poezja liryczna, oparta przede wszystkim na konfesyjnych zwierzeniach i opisach doświadczeń podmiotki, co już na wstępie każe zastanowić się nad składem i zasadnością tytułowej i przewodniej figury tomu – „my”. Zbiór wierszy skupia się bowiem raczej na wielopoziomowej opresji, która spotyka bohaterkę tekstów oraz rzeczone zwierzęta, i właściwie wyczerpuje się na linii zwierzęta–ja. Problemy „innych zwierząt”, a więc kolejne kwestie wspólnotowe (choćby takie jak los uchodźców czy migrantów) Augustyniak czyni mimo wszystko mniej widocznymi.
Czego tytuł tomu już nie zapowiada, ale co staje się dla czytelników i czytelniczek jasne od pierwszych kart książki (lub jest jasne z góry, jeśli zapoznali się oni z poprzednimi tomami Augustyniak), autorka nader często posługuje się językiem religijnym – lub, jak jeszcze w 2018 roku wskazywał Jakub Skurtys w tekście dla „Małego Formatu”, antyreligijnym. Odwołuje się ona także do dyskursu zagładowego, o ile mianem dyskursu określić można dość proste odwołania do Szoa, a przede wszystkim do obozów koncentracyjnych, które stają się metaforą czy analogią losu zwierząt.
Jakkolwiek każdy ze wskazanych powyżej tematów – los zwierząt, los kobiet(y), Zagłada – jest we współczesnych realiach wciąż ważny i domaga się dyskusji (i działań), każdy z nich ma jednak jakość, która w specyficznych ujęciach zarówno literackich, artystycznych, jak i badawczych może okazywać się nader problematyczna. W pewnym sensie każda ze wskazanych kategorii może prowadzić do zawieszenia sądu estetycznego na rzecz dyskusji o etyczności. Wyjaśniam głębiej: wiersze o losie zwierząt hodowlanych, wiersze o przemocy, której doznawała podmiotka czy bohaterka tekstu, wiersze uruchamiające tkwiącą w dyskursie religijnym i zagładowym potencjalność do popadania w patos – wszystkie one poprzez skupienie na tematach silnie uderzających w czytelniczą i krytyczną empatię mogą odciągać w procesie lektury od oceny jakości tekstów czy nawet, co pewnie gorsze, pogłębionej refleksji nad poruszanymi w nich zagadnieniami.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że problematykę losu kobiet i zwierząt we współczesnym patriarchalnym i kapitalistycznym świecie oraz kwestię stosunku społecznego czy polityki historycznej wobec Szoa da się ująć na sposoby działające nie tylko na odbiorcze współ-czucie, ale i aktywnie wpływające na konceptualizacje tychże zagadnień. Pomyślmy tu na przykład o egalitarnych przesunięciach w poezji Ilony Witkowskiej, konsumpcyjnym kampie Marty Stachniałek, interesującym wykorzystaniu motywów religijnych (a także biologicznych) u Julii Fiedorczuk; wspomnijmy o problematyzujących los zwierząt w kapitalizmie wierszach Szczepana Kopyta czy o genialnych formalnie, litanijnych eksperymentach Konrada Góry albo podkradaniu języka sakralnego w utworach Tomasza Bąka. Nie przywołuję owych przykładów jedynie w celu dokonania porównawczej krytyki, lecz by uwyraźnić, że podobna problematyka nie jest najnowszej poezji obca, wręcz przeciwnie – tkwi w niej tak głęboko i doczekała się tak interesującej reprezentacji, że teksty emocjonalne, lecz poetycko płytkie wypadają blado na jej tle.
Wartość wymienionych projektów wypływa bowiem w ogromnej mierze z pracy języka, który – choć bywa prosty i dosadny – oferuje albo liryczną konfesję najwyższych lotów, albo sięga do nietypowych rejestrów czy chwytów, oferując czytelnikom i czytelniczkom prawdziwe literackie i „świadomościowe” przygody. Projekty te unikają przy tym zbaczania w stronę niebezpiecznego szantażu: emocjonalnego, empatycznego czy etycznego. Autorce „Między nami zwierzętami” bywa zaś do niego niebezpiecznie blisko, choć gwoli sprawiedliwości dodać należy, że na tle poprzednich książek (tomików „Bez ciebie” i „Dzięki Bogu” oraz prozy o wymownym tytule „Kochałam, kiedy odeszła”) omawiany tom ma się już relatywnie lepiej i bezsprzecznie zawiera także elementy interesujące.
Najgorzej dzieje się wtedy, gdy wszystkie główne komponenty tomu – los zwierząt, los kobiet, Zagłada, religia – łączą się ze sobą, tworząc mieszankę wybuchową etycznie (choć estetycznie już niekoniecznie). Pomyślmy o niezbyt udanym naśladowaniu biblijnych powtórzeń i określeń Boga w wierszu „o trawieniu”:
Wnosząc w dom swój
Kawałek czyjegoś życia, choć bez życia,
Zabija się tego, którego zabito,
Chowając (jak do trumny) do lodówki.
Wers „zabija się tego, którego zabito” pobrzmiewa wręcz parodystycznie. Wykluczając kampowość, której poetka raczej tu nie sprzyja bądź sprzyja niewyczuwalnie, zapewne nie jest to efekt oczekiwany (pomyślmy o jednym z bardziej przypadkowych odwołań tomu, czyli skeczach kabaretu Monty Pythona; cytowana fraza przeważnie nie nasuwa skojarzeń z polityką „ministerstwa głupich kroków”, która miała zapewne odwoływać się do instytucjonalnych przyczyn zastanego stanu rzeczy, a raczej kojarzy się z absurdem liczenia do trzech, którego liczbą będzie trzy, zawartym w filmie o poszukiwaniach świętego Graala).
Czasami wiersze pozbawione są więc rejestrowego wyczucia, na przykład w utworze „O Annie Q i wielbłądzie”, który zaczyna się wersami:
W naszej sferze klimatycznej
jest jakaś wrażliwość na obcięte głowy,
zupełnie inaczej niż gdzie indziej […].
Zaskoczenie pojawia się zbyt późno i niesmaku powstałego przez proste rozrysowanie kulturowych „nas” i „ich” nie da się tak łatwo zatrzeć; nie zaciera się on nawet przez rozsadzającą początkowe przeciwstawienie ostatnią strofę, w której z kolei dobrze pracuje rytmika – jakby ironia pierwszych wersów była za słabo czytelna, także przez pewien stylistyczny niedostatek całości. Porównajmy je bowiem z mocną, świetną puentą:
W naszej sferze klimatycznej jest
jakaś wrażliwość na obcięte głowy
i w ukryciu wiszą na hakach głowy
i w ukryciu wiszą w rzeźniach głowy.
Natomiast gdy poetka nie ucieka się do przesady, a wręcz przeciwnie – kieruje się w stronę relacji bardziej lakonicznej, pozbawionej nadmiaru retorycznego patosu, robi się już ciekawiej. Wyobraźmy sobie bowiem wiersz „O Annie Q i kaszance”, z którego usunięto by pierwszą strofę („gdybym teraz umarła, / byłoby mi szkoda, / i szkoda byłoby / takiej Anny Q, jaką jestem, / oraz tego, o czym wiem”) – sytuacja od razu byłaby lepsza. Fragment ten w zamierzeniu miał zapewne przedstawiać (od)zyskiwanie podmiotowości przez bohaterkę i jej drogę ku samoakceptacji, tymczasem w obliczu kompletnej niewiedzy na temat tego, o czym podmiotka wie i jaka jest, sprawia wrażenie nieco egotycznego. Biorąc pod uwagę całość tomu, nie jest to zapewne ta wersja liryzmu, do której autorka chciałaby dążyć.
Gdyby zaś ową całość gruntownie wyczyścić, otrzymalibyśmy coś, czego przynależności do nurtu różewiczowskiego moglibyśmy zacząć bronić – i to nie tylko w sferze prostych nawiązań (a inspiracje autorem „Nożyka profesora” są wyraźne w omawianej książce). W przypadku wskazanego wiersza o kaszance moglibyśmy wówczas z czystym sercem podjąć ciekawą dyskusję na temat „żywieniowych” relacji władzy; utwór opowiada wszak o nakłanianiu bohaterki-dziecka do jedzenia mięsa, co po latach okazuje się traumą, kojarząc się z kanibalizmem i żerowaniem na ciepłym jeszcze ciele (kolejne mantryczne powtórzenia „ciepłoty” mogłyby zresztą korzystnie zastąpić cytowaną pierwszą zwrotkę). Tym samym bohaterka wiersza, choć spożywa mięso – powstające jako produkt przemocy i niejako noszący w sobie jej (nie)smak – konsumuje je przymuszona wolą opiekunów. Opiekunowie chcą zaś dla niej dobrze – podsuwają jej najlepszy w swoim mniemaniu kąsek; sądzą, że podając dziecku pożywne mięso, działają na jego korzyść, tymczasem ich starania okazują się wyrazem wielopoziomowej przemocy i sugerują odpodmiotowienie nie tylko zwierząt, ale i samej niedorosłej bohaterki.
Chciałoby się tę interpretację podkręcić – odnaleźć w tekście, jak to się czasem mawia, więcej poetyckiego mięsa. Jednak mięso, które tekst nam oferuje, jest momentami (powtórzę) niezbyt smaczne. Tu wracam do kategorii emocjonalnego szantażu: trudno dyskutować z zapisem traumy podmiotki, która została poddana żywieniowej presji, ponieważ opisane przez nią cierpienie łatwo może zniechęcić nas do głębszej i bardziej krytycznej lektury. Tym samym wydaje się, że poetycka energia została miejscami źle zainwestowana. A szkoda, bo czasem udaje się ją zainwestować dobrze, jak w wierszu „o ciszy”:
Różewicz powiedział, że poeta to zwierzę,
niepewny bezpański pies,
nie biegnie od razu do grobu,
chłepcze wodę w ciszy,
wypełnia nią usta i brzuch,
czasem musi coś powiedzieć.
Taka prostota się chwali, choć – jeśli się czepiać – nie do końca przekonujący bywa koncept tytułowania każdego wiersza jako opowiadającego „o czymś”. Jakkolwiek współgra on z przeniesieniem akcentu z pracy nad językiem na rzecz pracy nad tematem, owo przewartościowanie niejednokrotnie okazuje się dla tej poezji zgubne: język często wymyka się spod kontroli, uderza w przypadkowe tony i uwypukla największe niedostatki książki. Nie chodzi jednak o to, by rezygnować z dywagacji nad poruszonymi już problemami, ale raczej o to, by przemyśleć sam proces i estetyczne efekty owego dywagowania.
Paradoksalnie właśnie dlatego najlepiej potrafią brzmieć nie same wiersze, lecz przypisy, którymi autorka je opatrzyła. Myślę tu na przykład o zbaczającym w stronę poetyckiej prozy przypisie do jednego z utworów „zagładowych”, „o mojej mowie”, którego sugestywność tkwi właśnie w prostocie i unikaniu nie do końca potrzebnego (i udanego) szokowania, charakterystycznego dla samego utworu i przypominającego chwilami słabsze momenty z wierszy Piotra Macierzyńskiego. Porównajmy bowiem podniosłe i jednocześnie sztucznie wywyższające podmiotkę frazowanie z początku wskazanego wiersza:
Moja mowa powinna być jak strzała,
przeszyć bólem, który zadajecie.A piszę do was
o holokauście […].
Oraz fragment środka:
Moja mowa jest jak miedź brzęcząca,
a powinna przeszywać bólem, który zadajecie,
abyście usłyszeli głos wołającej na pustyni.Wyprostujecie ścieżki nasze,
i niech nikt nie zabiera jagnięcia
matce jego […].
z wciąż nieco przesadnym i leżącym na skraju poprawności językowej – kto wie, czy zamierzonym – lecz pozbawionym zadęcia reszty tekstu przypisem: „Moja obsesja jest niewytłumaczalna i tego jeżdżenia do obozów koncentracyjnych (zwłaszcza) do Oświęcimia, żeby zrozumieć, jak jedni mogli/mogą wykorzystywać drugich, też nie da się nijak wyjaśnić. Bo jak? Stałam z Haliną Birenbaum w baraku obozowym, tym zaraz przy kominie krematoryjnym, i ona gładząc lagę, na której (wtedy w wojnę) leżała, opowiadała o dymie z palących się ciał, którym dzień i noc jej płuca się karmiły i patrząc mi w oczy (w 2012 roku), mówiła, że ten dym jeszcze wciąż wdycha, i jeszcze wciąż…”.
Zagłada jest tu zresztą traktowana zazwyczaj dość użytkowo, przedmiotowo, jako poręczna analogia, w której implikacje nie chce się wchodzić głębiej. W tym sensie samą obecność wątku trudno uznawać za czynnik pozytywny. Temat Holokaustu zwierząt nie jest ani nowy, ani pozbawiony kontrowersji. Żadna kontrowersja nie wydaje się tu jednak w istotny lub odkrywczy sposób przywoływana bądź dyskutowana – Zagładę wykorzystano bowiem jako prostą analogię przemysłowej produkcji martwych ciał (choć domagałaby się chociażby dosadniejszego sproblematyzowania kategorii utowarowienia, która czasem się w tekstach przewija). Poziom funkcjonowania owego skojarzenia jest więc niemal wyłącznie retoryczny – tu znów kłania się dość płytko rozumiana inspiracja Różewiczem (jakby Różewiczem jednego wiersza, widzianym w oderwaniu od bogatych uwikłań jego poetyki), co nie zmienia faktu, że samo skojarzenie może działać całkiem sugestywnie.
Trzeba bowiem przyznać, że czasami szokowanie wymieszane z silnym zretoryzowaniem przynosi efekty pozytywne; myślę tu na przykład o momentach blasfemicznych, takich jak wiersz „o nieboszczyku” poświęcony ciału Chrystusa. Przytoczmy ostatnią strofę utworu:
W widowisku na krzyżu zmagał się
z namacalnością w męczeństwie
i przetworzył agonię w najchodliwszy towar
lądujący teraz i na wieki na językach ludzi.
Z jednej strony wykazuje się tu interesujący stosunek religii katolickiej do konsumpcji ciał, czyniąc z mesjasza figurę nie tylko męki i zbawienia ludzi, ale i – możliwie – zwierząt (Chrystus to wszak „najsłynniejszy w dziejach organizm”), z drugiej zaś odważnie nazywa się tradycję eucharystii utowarowieniem (chyba najciekawszy z wątków „produkcyjnych”). Taki zabieg jest gestem jeśli nie zaskakującym – nad świeżością proponowanych ujęć można bowiem dyskutować dłużej – to w każdym razie mocnym i nareszcie buntowniczym, wymykającym się charakterystycznej dla reszty tomu tendencji do wzbudzania w odbiorcach i odbiorczyniach „biernych” emocji. O ile bowiem pierwsze wersy zacytowanego fragmentu wciąż nie są nadmiernie chwytliwe, o tyle motyw ludzi biorących Chrystusa na języki – odwołujący się do retorycznych użyć religii, kapitalizowania jej – już można chwytliwym nazwać. Podobnie chwalebnych momentów zwykle trzeba się jednak w książce doszukiwać, przez co trudno oceniać tomik jednoznacznie entuzjastycznie.
Głębsza i bardziej radykalna krytyka ujawnia jednak nie tylko naskórkowe problemy omawianego tomu – jeśli język uznamy za naskórek – ale i jego „ideowe” uwikłania, dyskutowane już poza polem poetyki. Owe problemy koncentrują się w jednym punkcie: portretowaniu zwierząt w relacji do ludzi; tytułowe „zrównanie” podmiotki ze zwierzętami jest bowiem w pewnych wymiarach niezwykle problematyczne. Nie chodzi tu oczywiście o kwestię „zwierzęcości” człowieka, lecz o retorycznie budowaną wspólnotowość opartą przede wszystkim na wspólnym wykluczeniu. W pewnej interpretacji, wskazującej na poczucie wspólnoty losu w ramach doświadczeń związanych z działaniem współpracujących współopresorów, czyli kapitalizmu i patriarchatu, jest ona zrozumiała. Jednak zarysowanie prostej analogii – równie prostej jak w przypadku wątku holokaustowego – niespecjalnie tematowi służy: cierpienie zwierząt jest efektem działania człowieka. I nawet jeśli argumentować, że przemoc wobec wszelkich grup uciskanych jest spowodowana mechanizmami kapitalistycznej produkcji oraz wspierającym je patriarchalnym modelem kultury (opartym na władzy, sile czy rywalizacji), trudno nie zauważyć, że wymiary owej przemocy różnią się, zaś relacje ofiary i sprawcy – komplikują w obliczu relacji gatunkowych. Wracam tu do wiersza o kaszance, w którym opresja zwierząt – martwych i przerobionych na kiełbasę – jest jednak czymś odmiennym od opresji dziecka zmuszanego do owej kiełbasy spożywania; jakkolwiek w obu przypadkach kluczowe są hierarchiczne relacje władzy, należy zadać sobie podstawowe pytanie, kto żywi się martwymi, nawet jeśli jest tym zmartwiony. Poetka miejscami jest tego zresztą w pełni świadoma (przypomnę „prostowanie naszych ścieżek” z cytowanego fragmentu „o mojej mowie”), czasami jednak gubi konsekwencję i nie problematyzuje głębiej splątania mechanizmów i poziomów opresji.
W tym sensie retoryczny zabieg budowania nowej, egalitarnej wspólnoty, zawarty zresztą głównie w tytule (w samych tekstach podobnych gestów znajdujemy niewiele – by jednak nie sugerować, że nie ma ich w ogóle, odsyłam chociażby do wierszy „o Annie Q i uchodźcach” czy „o Annie Q i ukraińskim”), wydaje się w pewnych wymiarach naiwny i nieprzekonujący, choć czyniony w dobrej wierze. Myślę tu też o słowach pojawiających się już na okładce książki, przekonujących nas, że dopiero po zapoznaniu się z ogromem zadawanego przez nas cierpienia stajemy się w pełni ludzcy. Jest to myśl dość wzruszająca, jednak raczej humanistyczna niż posthumanistyczna, a zatem nie wikła się znacząco (lub nie wikła się łatwo) w przebudowę relacji gatunkowych, a jedynie (znowu) nawołuje do empatii, jakby to jej przypadała solowa zasługa w budowaniu tytułowej przestrzeni wspólnej dla różnych gatunków i grup (lub zacierania granicy, która „między nimi” stoi).
W końcu nadmienić też trzeba, że i feministyczne wątki omawianej książki nie przyciągają – poza wspomnianymi chlubnymi wyjątkami – uwagi. Przedstawiona konstrukcja podmiotowości nie jest radykalnie różna od „klasycznych” realizacji podmiotu kobiecego, kojarzącego się tu raczej z amerykańskim dyskursem wiktymizacyjnym i mistyczną fascynacją normatywnym, cispłciowym ciałem (a nie buntowniczymi, queerowymi czy ekonomicznymi twarzami feminizmu intersekcjonalnego). Szczytowym rozwiązaniom owego nurtu zwykle ustępuje także poetycką jakością. Można sobie jednak łatwo wyobrazić, że osoby oddane poetykom uznawanym za bardziej komunikatywne lub sprzyjające „tradycyjnemu” liryzmowi (w którym mniej odkrywcze, lecz retorycznie sprawne – czyli odnoszące swój illokucyjny cel – wykorzystania religijnej stylistyki mogą się znakomicie obronić), docenią omawianą książkę. Prawdopodobnie docenią ją za sugestywne przekazanie treści, których trudno nie uznać za ważne czy wzruszające – choć warto podkreślić, że empatia jest istotnym, lecz z wielu względów niekoniecznie najbardziej pożądanym (bo tak podatnym na zawłaszczenie) komponentem zaangażowania w kwestie równości i przeciwdziałania wykluczeniom. Tłumaczy to zapewne, dlaczego książka doczekała się nominacji do konserwatywnej nagrody Orfeusza.
Poezja Anny Augustyniak nie czyni złego, nie czyniąc też jednak wiele dobrego. Jeśli zatem podążać za wciąż wymuszanym przez nią etycznym, empatycznym stylem lektury, recenzenckie konkluzje dotyczyć mogą nie tylko estetyki, ale i właśnie etyki. Streściłabym więc ocenę w następujących słowach: chęci były dobre, realizacja coraz częściej zmierza we właściwą stronę, reszta – tkwi w status quo.