Nr 6/2021 Na moment

Bezpieczniki albo o tworzeniu rezydencji społeczno-artystycznych na Głównej

Ewelina Chatłas Zofia Małkowicz-Daszkowska Zuzanna Głowacka Daniel Stachuła
Podskórny Poznań Rozmowy Społeczeństwo

Nasza grudniowa rozmowa poświęcona była działaniom, które udało się Wam zrealizować na Głównej przez ostatnie dwa i pół roku. Opowiadaliście o tworzeniu Archiwum, o poznawaniu potrzeb społeczności, o budowaniu relacji z mieszkańcami i mieszkankami poprzez wspólne inicjatywy, ale też przez codzienne, spontaniczne spotkania. Teraz zadajecie sobie pytania o przyszłość projektu Fyrtel Główna oraz losów dzielnicy i wokół tego tematu przygotowujecie rezydencje społeczno-artystyczne. Skąd pomysł na taki format pracy?

Daniel Stachuła: Mamy wrażenie, że pewne kwestie czy problemy mogą umykać naszej percepcji ze względu na to, że zdążyliśmy się tutaj zadomowić. Chcemy wychodzić poza myślenie schematyczne, a także uniknąć utwierdzania się we własnych przekonaniach, dlatego potrzebujemy tak zwanego „zewnętrznego oka”. Może dzięki temu będziemy mogli poznać nowe odpowiedzi na pytania, z którymi zdążyliśmy się już osłuchać?

Zuzanna Głowacka: Decyzja o zainicjowaniu programu rezydencyjnego wynika także z naszych doświadczeń i poczucia, że jako początkujący animatorzy potrzebowaliśmy wsparcia między innymi w zakresie prowadzenia diagnozy czy metod pracy ze społecznościami o zróżnicowanych potrzebach. Postanowiliśmy stworzyć rezydencję, na którą sami chcielibyśmy aplikować, a nie mieliśmy okazji. Kilka lat temu braliśmy udział w programie jednej z poznańskich instytucji kultury. To działanie – mimo iż bardzo pouczające – było w niewielkim stopniu zorientowane na proces i tworzenie relacji, a do tego mieliśmy niewystarczającą wiedzę odnośnie potrzeb tej konkretnej społeczności. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, widzimy, że zdarzało nam się projektować działania raczej poprzez „wymyślanie” niż „w dialogu”. Być może mogliśmy nauczyć się tego drugiego podejścia właśnie w ramach tamtej lub innej rezydencji? Ważną inspiracją był dla mnie też III Niekongres Animatorów Kultury z 2018 – organizowany przez Forum Kraków we współpracy z CK „Zamek”. Miałam szansę poznać bliżej inicjatywy animacyjne z zakamarków całej Polski. To na Niekongresie dowiedziałam się o tym, jak mogą wyglądać programy regrantingowe wspierające działania ze społecznościami.

D.S.: Poza rezydencjami artystycznymi organizowanymi przez muzea, galerie czy teatry, programy skierowane do animatorów i animatorek kultury nie są jeszcze zbyt popularne. W ramach „tradycyjnych” rezydencji dla artystów i artystek zazwyczaj zapewnia się możliwości pracy twórczej – na przykład zaplecze lokalowe, finansowe czy produkcyjne – a w zamian oczekuje się jednego lub dwóch spotkań czy warsztatów w trakcie pracy i prezentacji rezultatu pod postacią dzieła – wystawy, pokazu czy spektaklu. W kontekście, jakim jest praca z żywą tkanką społeczną, to byłoby zdecydowanie za mało. Inny jest też cel takiego działania – mniej chodzi tu o efekt, a zdecydowanie bardziej o położenie akcentu na proces i relacje ze społecznością. Dlatego poszukiwaliśmy odpowiedniego formatu.

 

Na czym się skoncentrowaliście?

D.S.: Nasza praca polega na łączeniu różnorodnych narzędzi artystycznych, badawczych i społecznych. Od początku naszej aktywności realizujemy działania w nurcie sztuki społecznej, włączającej różne społeczności w procesy współtworzenia. Aktywizujemy i wspieramy w uczestnictwie w kulturze, pobudzamy do działania, kreujemy i koordynujemy procesy twórcze właśnie dzięki łączeniu zaplecza teoretycznego związanego z badaniami nad kulturą i sztuką z szeroką gamą praktyk społeczno-kulturowych. Inspirujemy się i wykorzystujemy narzędzia z takich obszarów i dziedzin kultury jak etnografia performatywna, community art, practise based research, storytelling, ale korzystamy także z narzędzi zaczerpniętych z pracy socjalnej. Absolutnie nie pełnimy funkcji pracowników socjalnych, ale nie wyobrażamy sobie pracy ze społecznością bez korzystania z tych zasobów wiedzy. Jedną z takich metod jest OSL (model organizowania społeczności lokalnej), który zmienił nasze myślenie o tym, co w ogóle jest możliwe w działaniach animacyjnych.

 

Na czym dokładnie polega ta metoda?

D.S.: W dużym skrócie: umożliwia wspieranie społeczności w przekształcaniu siebie i swojego otoczenia własnymi siłami. Chodzi tu o pobudzanie, ułatwianie i wzmacnianie poczucia wpływu na otaczającą rzeczywistość i sprawczości wspólnoty w zbiorowym, kolektywnym działaniu na rzecz wspólnego dobra.

Ewelina Chatłas: Animatorzy czy animatorki działający metodą OSL mogą być medium sieciującym osoby o podobnych lub zbieżnych potrzebach. Kiedy zgłaszają się do nas, my zajmujemy się nakierowaniem ich na współpracę i wzajemne wspieranie się. Naszym zadaniem jest wyposażyć ich w potrzebną wiedzę oraz narzędzia. Dla przykładu, mogą to być sąsiadki, które nawiązują ze sobą kontakt, żeby sprawować nawzajem opiekę nad dziećmi, kiedy matki muszą wyjść. A może chodzić o jeszcze inne i nawet bardziej prozaiczne sprawy. Od tego się zaczyna.

Z.G.: Na innym poziomie zajmujemy się sieciowaniem nie tylko pomiędzy pojedynczymi osobami, ale również pomiędzy podmiotami działającymi w różnych sektorach życia dzielnicy. Wspieramy ich w budowaniu partnerstw i dostrzeganiu w tym wzajemnych korzyści, które przekładają się na większe zaangażowanie.

D.S.: Cały czas rozwijamy naszą wiedzę w tym kierunku: bierzemy udział w warsztatach i szkoleniach, zapewnianych przez Centrum Inicjatyw Lokalnych, konsultujemy się z ekspertami, ale także mamy w planach wyjazdy na wizyty studyjne do innych miejscowości, aby dowiadywać się, jak pracują i radzą sobie podobne organizacje. Chcemy dzielić się naszą wiedzą i doświadczeniem, dlatego poprzez wspólne działania edukujemy społeczność w tym zakresie i wspieramy ją w samodzielności.

E.C.: To wspieranie jest niezwykle ważne także w kontekście przyszłości, o której tu rozmawiamy. Co wydarzy się, jeśli przyjdzie moment, w którym przestaniemy działać na Głównej? Nasze działania koncentrują się na tym, by społeczność umiała się sobą wtedy „samozaopiekować”.

 

Skoro rozmawiamy o przyszłości dzielnicy, muszę nawiązać do mniej optymistycznych aspektów dynamiki życia miejskiego. Niedaleko Głównej jest Śródka – i to sąsiedztwo sprawia, że nie sposób pominąć kontekst gentryfikacji. Artyści – świadomie lub nie – stanowią jeden z elementów skomplikowanego łańcucha przemian, który w efekcie uderza w najmniej zamożnych i prowadzi do zmiany struktury społecznej dzielnicy. Mogliśmy to zaobserwować na śródeckim przykładzie na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. W grudniu mówiliście, że Główna jest dzielnicą dwóch prędkości, że pojawiają się mieszkańcy napływowi, ale że nadal rdzenni mieszkańcy stanowią większość. Można odnieść wrażenie, że na razie gwałtowna gentryfikacja Głównej nie grozi. Czy słusznie? Jaką rolę widzicie tutaj dla siebie i Waszych działań?

Z.G.: Można pokusić się o stwierdzenie, że skoro już tu jesteśmy i działamy na rzecz tego, że “robi się fajniej” – w jakiś sposób dokładamy cegiełkę do pełzającej gentryfikacji. Z drugiej strony jesteśmy po to, żeby te procesy spowalniać i budować świadomość.

E.C.: Nawiążę do konkretnego przykładu. Jedną z największych niezaspokojonych potrzeb społeczności jest stworzenie miejsca spotkań, kawiarni. Istnieje ryzyko, że ktoś niezwiązany z Główną, dla kogo społeczne potrzeby mieszkańców i mieszkanek, nie będą istotne, postanowi otworzyć tutaj własny biznes, na przykład franczyzę. Dlatego w ramach CIL-u staramy się wspierać inicjatywy również w obszarze przedsiębiorczości – i może także dzięki temu taką kawiarnię będzie gotowy otworzyć ktoś z lokalnych mieszkańców. Albo może owa potencjalna „osoba z zewnątrz” będzie się chciała z nami skonsultować. Może w ten sposób uda się wpływać na tempo i charakter tych przemian w okolicy.

D.S.: Odnoszę cały czas wrażenie, że dyskutujemy o gentryfikacji w bańce informacyjnej – większość mieszkańców Głównej nie ma pojęcia, o czym mówimy. Co gorsza, większość decydentów nie zna tego pojęcia, biegle zaś posługuje się kategorią rewitalizacji.

E.C.: To „ożywianie” jest często słowem wytrychem dla działań, które są niczym więcej niż remontem – nie wnoszą zmiany jakościowej dla użytkowników tej przestrzeni. Jeśli nie ma wspólnych działań z udziałem społeczności, nie ma mowy o rewitalizacji.

 

To wtedy chyba bardziej jest dewitalizacja…

D.S.: Myślę, że dużą rolę w procesach gentryfikacyjnych odgrywa estetyzacja, daje ona złudne poczucie zmiany i odwraca wzrok od obumierania relacji w społeczności, której członkowie i członkinie są różnorodni. Niestety ten proces jest zaprojektowany tak, że na pierwszy rzut oka nie widać, czy życie w dzielnicy stało się trudniejsze na przykład dla części mieszkanek czy przedsiębiorców.

 

Gentryfikację projektują” deweloperzy wespół z decydentami miejskimi, a koszty tych przemian przerzucane są na jednostki, dla których czynsze okazują się zbyt wysokie.

D.S.: Z moich obserwacji wynika, że dzieje się tak najczęściej w obszarach zabudowy miejskiej, gdzie większość własności lokalowej należy do miasta. To są zasoby komunalne – grunty i budynki, które miasto sprzedaje deweloperom. Na Głównej kamienice najczęściej są prywatne i rzadko spotyka się budynki w całości należące do miasta. Chciałbym w tym podziale własności gruntów i budynków dostrzegać bezpiecznik na okoliczność gwałtownej gentryfikacji. Zastanawiam się też, na ile mamy sprawczość w tym obszarze. Możemy mówić, nagłaśniać, popularyzować, edukować, uświadamiać i współpracować, ale to wszystko tylko po to, by próbować wyhamować tempo i skalę przemian. W moim odczuciu jest to jednak proces nie do zatrzymania. Procesy gentryfikacyjne toczą się w swoim rytmie, co widać nie tylko na przykładzie poznańskiej Śródki czy Chwaliszewa, ale też innych miast – tak wydarzyło się na krakowskim Kazimierzu, warszawskiej Pradze, katowickim Nikiszowcu i w wielu innych miejscach.

fot. Beata Węcławek BW Pictures

W tym kontekście przypomina mi się spektakl Agaty Baumgart Praga Horrorw Teatrze Powszechnym w Warszawie. Co myślicie o społecznej sprawczości takiego przedsięwzięcia?

D.S.: Nagłaśnianie problemów jest kluczowe. Powtórzę jednak, że żyjemy w bańkach informacyjnych, nie potrafimy prowadzić krytycznego dialogu i jest to przygnębiające. Potrzebujemy dlatego działań wykraczających poza podziały klasowe. Do kogo kierowany jest repertuar Teatru Powszechnego? Wydaje mi się, że jest to inna publiczność niż ta uczęszczająca na przykład do Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana – do której ten przekaz również powinien trafić. Wrócę do wątku zaangażowania artystów w procesy gentryfikacyjne – jest to fakt, spowodowany nie tylko działalnością twórczą, ale również, a może przede wszystkim przystępnością opłat za zasoby lokalowe. Artyści, z prozaicznego powodu, zakładają swoje pracownie w dzielnicach, w których czynsze są stosunkowo tanie – zazwyczaj nie są bogaci. Mamy więc świadomość ryzyka związanego z prowadzeniem rezydencji. Na etapie prac nad koncepcją uzgodniliśmy, że program będzie kierowany nie tyle do artystów zaangażowanych społecznie, ile do animatorów i artystów pracujących ze społecznością. Dla osób, które tworzą nie dla ludzi, tylko z ludźmi i poprzez ludzi. Upraszczając: nie chodzi nam tylko o stworzenie pięknego muralu, ale o zaangażowanie dzieciaków w proces współtworzenia, a wcześniej jeszcze zastanowienie się, czy to jest w ogóle to, czego tutaj potrzeba.

 

Tematem rezydencji jest „List do przyszłości”. Przed czym chcielibyście siebie i społeczność zabezpieczyć? Czego chcielibyście uniknąć?

D.S.: Pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, jest tymczasowość i festiwalizacja działań w pracy ze społecznością. W przypadku takich inicjatyw nie dokonuje się trwałe zaangażowanie mieszkańców i mieszkanek, a chodzi bardziej o rozrywkę, która sama w sobie nie jest niczym złym – ale mamy inny cel.

 

Wybaczcie, ale program rezydencyjny wydaje się właśnie takim jednorazowym działaniem. Nie obawiacie się tego?

E.C.: Jednym z założeń jest nasza obecność i wsparcie w trakcie procesu, ale także przed jego rozpoczęciem i po zakończeniu. Widzimy naszą rolę jako pewnego rodzaju łączników i opiekunów procesów twórczych. Chcemy czuwać, pilotować, służyć radą, wsparciem, pomóc w sieciowaniu, ale i tupnąć nogą, jeśli będzie potrzeba.

Z.G.: Opierając się na naszych wcześniejszych doświadczeniach, wiemy też, że trzy dni to za mało na zrobienie czegoś innego niż show. Dlatego rezydencja trwa w założeniu miesiąc.

D.S.: Dostajemy pytania o to, czy trzeba być obecnym rzeczywiście cały miesiąc, dzień w dzień. Nie jest to żaden wymóg, ale będąc na miejscu, można lepiej reagować i budować relacje. Tegoroczna edycja, na którą składają się dwie rezydencje, to początek trzyletniego programu. Będziemy obserwować, w jaki sposób nasze założenia sprawdzają się w praktyce.

 

Jakiego rodzaju inne działania mogłyby być nieadekwatne w kontekście potrzeb społeczności Głównej?

D.S.: Dla mnie: wszelkie przejawy ekshibicjonizmu twórczego, wpisującego się w kulturowy paradygmat twórcy romantycznego – wybitnej jednostki i wielkiego indywidualisty. Mam na myśli artystę, który przyjeżdża, zamyka się i chce tworzyć sztukę, a otoczenie traktuje co najwyżej jako inspirację.

Z.G.: Artysta, który przychodzi z gotowym projektem, nieuwzględniającym obecności społeczności w procesie tworzenia – to również nie najlepsza zapowiedź. Zdarza się, że w projektach szumnie nazywanych „społecznie zaangażowanymi” uczestnicy włączani są na poziomie deklaratywnym, a w praktyce są „tanią siłą” wykonawczą dumnej koncepcji artysty. Spotkałam się z takim podejściem w działaniach znanych i progresywnych twórców i jestem na to wyczulona.

E.C.: Nieadekwatne byłyby też działania zaprojektowane w oderwaniu od diagnozy potrzeb. Nie zależy nam na efektownych przedsięwzięciach artystycznych, które można zrealizować gdziekolwiek. Kluczowa jest odpowiedź na potrzeby społeczności i gotowość do tworzenia relacji. Jeśli ktoś ma wypracowaną metodę, którą stosował z powodzeniem w innych kontekstach, a sprawdziłoby się to w przestrzeni i społeczności Głównej, nie widzimy żadnych przeciwwskazań. Wystarczy, że będzie to umotywowane.

 

W jaki sposób autorzy i autorki projektów mają bliżej poznać się ze społecznością, jeśli nie mieszkają na Głównej?

D.S.: Nie ma potrzeby robić samodzielnego researchu. Chcielibyśmy, aby zapoznawali się z materiałami badawczymi oraz projektami społeczno-kulturowymi i artystycznymi, które zrealizowaliśmy przez ostatnie dwa lata. Jest ich wiele i są bardzo zróżnicowane. Mamy na przykład Mapę Sentymentalną Głównej, która powstała we współpracy z Festiwalem Malta, broszurę dokumentującą dotychczasowe działania na Głównej, aktualizację diagnozy społeczności lokalnej, zawierającą mapę zasobów i potrzeb oraz rekomendacje do współpracy ze społecznością dzielnicy. Powstało także archiwum dzielnicy, gdzie odnaleźć można fotografie Głównej lub wybrać się na wirtualny spacer szlakiem o tematyce architektury lub wody. Jest tego całkiem sporo. Skorzystanie z tych zasobów pomoże osadzić koncepcję projektu w realiach Głównej. Jest to zresztą jeden z wymogów uwzględnionych w regulaminie.

E.C.: Zachęcamy do konsultacji również przed złożeniem projektu w naborze. Służymy poradą i wiedzą odnośnie historii dzielnicy czy potrzeb społeczności. Nie wpłynie to w żaden sposób na decyzje zespołu oceniającego nadesłane projekty.

Z.G.: Bezpiecznikiem w przypadku wyłonionych projektów może być też to, że po dwóch latach wspólnej pracy mieszkańcy i mieszkanki Głównej śmielej dzielą się własnymi obserwacjami, ale też krytycznymi uwagami. Myślę, że przyzwyczaili się do tego, że współtworzą wszystkie procesy i mają na nie istotny wpływ. Poza tym mamy jeszcze inne zabezpieczenie – zaprosimy ich też do procesu oceny.

Jak zamierzacie to dokładnie zorganizować?

E.C.: W zespole oceniającym zasiądą społeczni liderzy i liderki w liczbie równej innym członkom i członkiniom.

D.S.: Nie będzie zatem takiej sytuacji, w której projekty byłyby oceniane wyłącznie przez ekspertów profesjonalistów, na przykład artystki czy animatorów kulturowych, ale właśnie przez ekspertów od lokalnej codzienności – chciałoby się powiedzieć: ekspertów doświadczenia.

 

A jak wyobrażacie sobie w ramach rezydencji losy tematu gentryfikacji i artwashingu, o których rozmawialiśmy przed chwilą?

Z.G.: Gentryfikacja w odniesieniu do tematu – „Listu do przyszłości” dzielnicy – to trochę samonarzucający się trop. Może program rezydencji i społeczna odpowiedzialność w zakresie gentryfikacji wydadzą się komuś sprzeczne na poziomie idei? Mimo że nie jesteśmy samorządową instytucją kultury, to finansujemy się z publicznych źródeł. To też może mieć znaczenie.

D.S.: Wyobrażam sobie projekt, który mógłby dotykać bezpośrednio tego tematu i kontestować założenia naszego programu rezydencji. Jesteśmy więcej niż otwarci na tego rodzaju działania i chętni na krytyczny dialog.