W ostatniej scenie dokumentu „Niepamięć” (2015), eksplorującego „długie trwanie” relacji pańsko-chłopskich we współczesnym polskim społeczeństwie, bohaterowie Magda i Franciszek (ona – potomkini rodziny chłopskiej, on – potomek rodziny szlacheckiej) konfrontują się z ojcem Magdy. Uświadamia on obojgu sztuczność podziału na polskość „chłopską” i „pańską”, nazywając ich oboje „jednakowymi ludźmi”. Dwie zaprezentowane w filmie postawy – benewolentna, ale niepotrafiąca dostrzec i uznać własnego przywileju, i emocjonalnie zaangażowana, ale pozbawiona dystansu – wyznaczają, jak sądzę, zasadnicze ramy dyskursu o pańsko-chłopskiej przeszłości, ujmowanego w formułę „zwrotu ludowego”[1]. Pierwszą reprezentują książki wypominające polskiemu społeczeństwu zbiorowe wyparcie własnych chłopskich korzeni (przykładem takiej jest „Prześniona rewolucja”[2] Andrzeja Ledera), drugą – publikacje z nurtu historii ludowej, podkreślające kluczowe znaczenie emacypacji i upodmiotowienia „dolnych 90%” obywateli. Zarówno pierwszej, jak i drugiej grupie wiele można zarzucić, co też wielokrotnie i przekonująco czyniono: z jednej strony inteligencką maskaradę, pozwalającą z pozornie niewinnej (a w istocie liberalnej) pozycji artykułować uogólnione sądy będące kolejną ekspresją fantazji o „ludzie”, z drugiej – odzyskiwanie historii w skali makro za cenę utraty z oczu lokalnej specyfiki, bycia – jak pisze Kornelia Sobczak – „blisko ziemi i blisko ludzi”.
W tak wyznaczonych ramach dyskursu wyzwaniem staje się opisanie stawania się „jednakowych ludzi” z perspektywy niepowielającej istniejących wzorców pisania (o) „ludowej historii”; potraktowanie z należytym szacunkiem rozproszonych opowieści o pęknięciach w polskiej tożsamości i syntetyczne ich uchwycenie z perspektywy ogółu; wykorzystanie metodologicznej zmiennej ogniskowej pozwalającej pokazać mnogość planów doświadczenia historycznego i pozwolenie, by nawzajem się oświetlały i rekontekstualizowały. Piszę ogólnie, ponieważ w takim właśnie, szerszym kontekście –reorientacji perspektywy w dominującym nurcie refleksji o narodowej przeszłości – należy, jak sądzę, umieścić książkę Anny Wylegały „Był dwór, nie ma dworu” poświęconą dziejom reformy rolnej w powojennej Polsce. Autorka podejmuje w niej ambitną próbę socjologicznego opisania fundamentalnego dla XX-wiecznej historii Polski projektu politycznego, jakim była zainicjowana dekretem PKWN z 1944 roku reforma rolna – pojęcie często przywoływane we współczesnych debatach o „dziedzictwie chłopskości” i przy tej okazji objaśniane zwięźle, a zarazem: niepełnie. To zresztą charakterystyczne, że wszystkie te quasi-encyklopedyczne definicje mimowolnie wskazują na rozdźwięk między diagnozowanym (postulowanym?) fundamentalnym znaczeniem reformy rolnej dla tożsamości zbiorowej a jej marginalizacją w naszej kolektywnej pamięci. Czy jednak każdej pamięci? Skąd owa pamięć się wzięła? Jaką opowieść o reformie przekazali wówczas jej doświadczający swoim dzieciom? Dlaczego nie przedostała się ona do naszej, polskiej pamięci zbiorowej? I co z tego wynika? To fundamentalne pytania, które warto sobie zadać, przystępując do lektury książki Wylegały.
Cel wprowadzenia reformy był tyleż ekonomiczny, co polityczny: w stwierdzeniu Komitetu Centralnego PPR z września 1944 roku wprost określano cel reformy jako „związanie szerokich mas małorolnych i bezrolnych chłopów oraz robotników z demokratycznym systemem społeczno-politycznym odradzającej się Polski, drogę do zacieśnienia sojuszu robotniczo-chłopskiego”[3]. Pośpiech, błędy i nadużycia w trakcie realizacji reformy na szczeblu lokalnym miała zasłonić oficjalna propaganda, w której reforma stała się mitem założycielskim nowego porządku, powielanym w oficjalnych odezwach, na wiecach i w powieściach produkcyjnych, gdzie często splatała się z wątkiem osadnictwa na „ziemiach odzyskanych”[4]. Rzeczywisty jej przebieg – we wczesnej fazie PRL opisywany z pozycji propagandowych, w ostatniej dekadzie PRL studiowany z nieco większą dozą obiektywizmu, w badaniach po 1989 roku zaś zmarginalizowany – przetrwał więc do czasów współczesnych w formie zmistyfikowanej. Quasi-widmowy stan odsłoniła, ale zarazem utrwaliła głośna teza o „prześnionej rewolucji”, której autor opisywał reformę rolną jako doświadczoną przez polskie społeczeństwo w formie ambiwalentnego koszmaru, rozgrywającego się według scenariusza przemocowej modernizacji przyniesionej „z zewnątrz”. Reforma jednak – co trzeba wyraźnie przypomnieć – rozgrywała się przede wszystkim gdzieś i kiedyś: nie tylko w przestrzeni symbolicznej, ale też fizycznej, z którą związane były praca i codzienne praktyki życia rodzinnego i sąsiedzkiego; była przeprowadzona nie tylko rękami obcej władzy, ale też z udziałem członków rodziny, sąsiadów, „dworusów” czy sołtysa; nie tylko na przełomie 1944 i 1945 roku, ale też długo później, po tym, jak upaństwowiony majątek stawał się nowym elementem krajobrazu, przekształcony w urząd, dom dziecka lub przejęty na PGR. Skutki reformy odczuwały kolejne pokolenia chłopów i chłopek, co pozwala badać jej wymiar społeczny i kulturowy.
Bardzo się cieszę, że zadania demistyfikacji zagadnienia reformy rolnej podjęła się socjolożka wykorzystująca w swoich badaniach metodę empiryczną, dzięki czemu pierwszej monograficznej publikacji o reformie kierowanej do szerokiego grona odbiorców i odbiorczyń udało się uniknąć pokusy współsprawstwa kolejnej mistyfikacji. „Był dwór, nie ma dworu” to bowiem książka oparta na świadectwach i ze świadectw skonstruowana. Oddaje głos uczestnikom reformy rolnej, aranżując platformę do wspólnej wypowiedzi zarówno przedstawicielom i potomkiniom przedstawicieli świata ziemiańskiego, jak i kolejnych pokoleń chłopów i chłopek. To w końcu praca samoświadoma, systematyczna, zdyscyplinowana i zakowitczona w źródłach, na które składają się z jednej strony archiwalia i źródła pisane (akta administracyjne i ankiety, publikowane i niepublikowane wspomnienia, dzienniki i pamiętniki), z drugiej – wywiady przeprowadzone przez zespół badawczy pod kierownictwem autorki z potomkami i potomkiniami wywłaszczonych właścicieli i parcelantów[5]. Wylegała, wzorem swojej poprzedniej swojej książki („Przesiedlenia a pamięć. Studium (nie)pamięci społecznej na przykładzie ukraińskiej Galicji i polskich »ziem odzyskanych«”,wybiera formę case study: przygląda się badanemu zjawisku przez pryzmat doświadczenia mieszkańców i byłych mieszkańców dwunastu wsi na Kielecczyznie (nie pomijajmy ich nazw: Bieganów, Gierczyce, Konary, Kowale, Moskorzew, Oblas, Paśmiechy, Planta, Pławowice, Sichów, Sprowa i Wlonice) w latach 1944–2020. Zamykającą cezurę wyznacza rok zakończenia badań terenowych – indeks rozmówców i rozmówczyń z podziałem na wieś, z której pochodzą, został zamieszczony na końcu książki. Ułatwia on orientację w opowieści, której nurt jest wartki – już od pierwszego rozdziału zostajemy wrzuceni w sam środek wydarzeń.
Książkę otwiera konkretny moment wojny: Niemcy się wycofują, zbliża się Armia Czerwona. To zatem dokładnie ten czas, który opisany został przez Wiesława Myśliwskiego w powieści „Pałac” (1970): nieokreślony moment zawieszenia porządku związany z brakiem zewnętrznych struktur porządkujących rzeczywistość. Relacje ziemian z tego okresu odzwierciedlają lęk przed ofensywą, która – z czego doskonale zdają sobie sprawę, mając w pamięci pierwszą odsłonę rewolucji z 1921 roku – na bagnetach może przynieść kolejny przewrót. Niektórzy wyjeżdżają jako pierwsi, rozdawszy konie i porcelanę, inni, jeśli nie zdążą uciec na czas, muszą się liczyć z koniecznością opuszczenia majątku, a w skrajnym wypadku z samosądami (często dziejącymi się z inspiracji radzieckiej). Wywłaszczenia i straty majątków to jeden z najdokładniej opisanych wątków w historii ziemiaństwa; szeroko zajmowali się nim wybitni nekrografowie dworów Roman Aftanazy, Antoni Urbański czy Maciej Rydel. Wylegała jednak rekonstruuje jego XX-wieczną odsłonę zwięźle. Na tym zresztą polega fortel i cały koncept „Był dwór…”: autorka perspektywę ziemiańską kontruje pamięcią chłopską. Śledzimy więc znikanie „państwa” z majątku, jak w przypadku wsi Sichów, gdzie ciągle żywe jest w pamięci zbiorowej aresztowanie przez Niemców rodziny Radziwiłłów i przygarnięcie przez chłopską rodzinę piątki ich dzieci, czy akty przemocy wobec dziedzica, jak w przypadku nielubianego we wsi Józefa Helbicha z Konar, któremu jednak do dzisiaj współczuje się upokorzenia przez przedstawicieli władzy ludowej. Autorka bowiem pyta już nie – jak to szeroko czyniono w dyskursie historycznym i socjologicznym po 1989 roku[6] – o doświadczenie wywłaszczonych ziemian (likwidację majątków ziemskich, mechanizmy dzielenia ziemi, wysiedlenia i administracyjne ograniczenia przemieszczania się „bezetów”), powojenne losy dworów czy spuściznę kultury szlachecko-ziemiańskiej, lecz o szeroko pojęte ludowe doświadczenie reformy rolnej. Przewartościowanie to pozwala z jednej strony odkryć i zrekonstruować pomijany wcześniej obszar społecznej historii reformy, z drugiej (i to czyni autorka przede wszystkim) – umieścić w tym kontekście znacznie lepiej rozpoznany obszar związany z doświadczeniem dawnych ziemian.
„Czym była reforma rolna dla mieszkańców wsi – robotników rolnych, chłopów małorolnych, średniorolnych i tych całkiem zamożnych, którzy nie dostali ziemi z reformy? […] Jakie postawy przejawiali chłopi wobec wywłaszczenia ziemian i parcelacji ich ziemi? Czego się wówczas obawiali, z czego cieszyli, komu ufali? Jakie nowe relacje władzy kształtowały się na wsi w burzliwym okresie powojennych lat?” – brzmią postawione we wstępie „Był dwór, nie ma dworu” pytania badawcze (s. 14–15). Kolejne rozdziały książki poświęcone zostały zapoznanym aspektom reformy.
W rozdziale o mechanizmach parcelacji ziemi „Podawały tak trochę po uważaniu” Wylegała analizuje działalność administracyjnego zaplecza odpowiedzialnego za przeprowadzenie reformy rolnej na szczeblu lokalnym: komisji folwarcznych i gminnych, mierniczych, brygad robotniczych i miejscowych aktywów PPR. W niektórych majątkach reforma jest przeprowadzana podręcznikowo – jak we Wlonicach; często jednak parcelacja stawała się okazją do wyrównania osobistych krzywd lub wyłudzeń ziemi (np. dla specjalnie sprowadzonych dalekich kuzynów), jak w Plancie czy Gierczycach. Odkrywcze okazują się rozdziały dotyczące powojennej reorganizacji życia po reformie: poświęcony trudnościom w organizacji chłopskiego życia na nowym gospodarstwie („Każdy chciał być na swoim”), rozwojowi wsi po parcelacji w szerokim przekroju od końca lat 40., przez PGR-y i ich schyłek („Dwór nie wieś, dworusy nie chłopy”), losom dawnych właścicieli wypędzonych ze swoich majątków („Zacząć wszystko od nowa”), życiu po życiu (najczęściej oznaczającym jego degradację lub, w warunkach kapitalistycznych, utowarowienie) materialnego dziedzictwa („I tak nam ten dwór zmarniał potem”). Wreszcie – pamięci o tych wydarzeniach, zbiorowej, pokoleniowej i biograficznej, współczesnych mieszkańców i mieszkanek analizowanego obszaru („Wszyscy we wsi wiedzą”).
Rekonstrukcja reformy z punktu widzenia jej uczestników i uczestniczek obnaża niuanse związanego z nią doświadczenia, często wynikające z absurdów administracyjnych – jak choćby tego, że przydzielona ziemia stanowiła nierentowny spłachetek lub znajdowała się w zbyt dużej odległości od miejsca zamieszkania parcelantów. Państwo – dowodzi Wylegała – uniemożliwiało zarówno powiększenie, jak i zamianę przydzielonych działek. Było to tym bardziej dojmujące, że w trakcie parcelacji nie uwzględniano stanu majątkowego chłopów, często pozbawionych możliwości dojazdu do swojej parceli. Zaciągnięte długi za otrzymaną ziemię przodkowie rozmówców spłacali niekiedy do lat 70., często – ponieważ działki okazały się zbyt małe i niedochodowe – zasilając grono chłoporobotników zatrudnionych w cukrowniach czy kopalniach. Podczas dzielenia ziemi dochodziło też do dyskryminacji ze względu na płeć lub wiek: najbardziej uprzywilejowani byli neutralni politycznie – z punktu widzenia władzy – wielodzietni mężczyźni, najmniej: starsze samotne kobiety. Wylegała wprowadza tym samym do opowieści o reformie wątek relacji genderowych. Splata także ludową historię reformy rolnej z refleksją nad polityką płci we wczesnych latach 40. w Polsce. „A co to? Chłopa nie ma. Chłopa nie ma, to im dwa hektary [zamiast możliwych 5 ha – M.T.] dawać” – usłyszała od komisji matka Stanisławy Kowalczyk z Kowali, której mąż znajdował się wtedy w obozie koncentracyjnym. Słowa te współbrzmią z mizoginistycznym dyskursem przełożonych robotnic, który opisała Małgorzata Fidelis[7], i stanowią kolejny ważny punkt na mapie ludowej herstorii czy też historii babskiej. Warto dodać, że wrażliwość badaczki na nierówności genderowe rozciąga się zresztą również na warstwę ziemiańską, chyba jeszcze bardziej zdominowaną przez narracje neutralizujące różnice płci kulturowej. Opisuje więc ona losy samotnych byłych ziemianek, często wielodzietnych, które po śmierci mężów w czasie wojny znalazły się na łasce dobroczyńców (s. 199). To jednak, co w narracji prowadzonej z punktu widzenia interesów ziemian wzmacniałoby martyrologiczny obraz kobiecego poświęcenia dla ojczyzny, w opowieści o losach pańsko-chłopskich nabiera wymiaru uniwersalnego doświadczenia transferu wzorców męskiej supremacji w gospodarstwie (czy to ziemiańskim, czy to chłopskim) do powojennej rzeczywistości przez nowy system polityczny.
Perspektywa niemal ośmiu dekad pozwala badaczce postawić pytanie o długofalowe skutki reformy rolnej i jej miejsce w pamięci zbiorowej, pokoleniowej i biograficznej mieszkańców i mieszkanek współczesnej wsi. Podstawową tezę „Był dwór…” można bowiem streścić następująco: „reforma bynajmniej nie skończyła się w 1945 roku” (s. 9). Nie jest to tylko efektowny chwyt retoryczny, służący zaprojektowaniu dla własnych celów ciągłości między rewolucją społeczną a współczesnością. To także konkretna propozycja socjokulturowego spojrzenia na reformę i jej szerokiego ujęcia: jako rozłożonej w czasie kombinacji procesów należących do powojennej historii społecznej. Książka Wylegały bez wątpienia jest przede wszystkim opowieścią o ludziach doświadczających – zapożyczam to pojęcie od Przemysława Czaplińskiego – dyslokacji, czyli „utraty przynależności do uporządkowanych relacji społecznych i wkroczenia w przestrzeń pozbawioną wyrazistych powiązań z całością”[8]. To opowieść o ziemianach wypędzonych i próbujących urządzić się w mieście, chłopach zakładających gospodarstwo na podworskiej ziemi, ale też o „poszukiwaniu własnego locum, to znaczy miejsca w przestrzenno-ludzkich relacjach”: o godzeniu się z brakiem „państwa”, a niekiedy (jeśli wracają) o układaniu z nimi relacji na nowo; o nawiązywaniu relacji z dawnymi sąsiadami, o ustosunkowywaniu się do nowej przestrzeni, która przestaje być definiowana przez dwór jako centralny punkt odniesienia chłopskiego świata, a staje się – jak przekonuje władza – „nasza”, wspólna, choć codzienne doświadczenie obowiązkowych dostaw i spłaty długów przeczy rzekomej bezinteresowności państwa.
Wylegała sonduje i opisuje znikanie przedrewolucyjnego świata, jednocześnie wskazując na ruch odwrotny: „długie trwanie” reformy rolnej w różnych aspektach – kulturowym, społecznym czy gospodarczym. Wskutek tego nawet współcześnie możemy na pierwszy rzut oka odróżnić wieś poparcelacyjną od pozostałych: po organizacji przestrzennej, w której widać ślady dawnego koncentrycznego układu ze środkiem wyznaczonym przez dwór; po sposobie, w jaki ludzie niekiedy odnoszą się do siebie, wciąż dzieląc społeczność na „dworusów” i „wsioków”. „PGR-u nie ma, dworu nie ma tyle lat, a oni dalej mówią »wy dworusy«” – mówią mężczyźni urodzeni w latach 50., dodatkowo wskazując na rolę, jaką odegrało tworzenie spółdzielni/PGR-ów w kontekście utrwalania przedwojennych podziałów (s. 177). Gospodarstwa spółdzielcze/PGR-owskie zwykle mieszczą się tam, gdzie dawniej znajdował się folwark, a ich pracownicy i pracownice – dawniej dworska służba – oskarżani są przez tych „ze wsi” o dawną „mentalność”. To zaledwie jeden z licznych przykładów tego, jak systematycznie Wylegała cieniuje obiegowe wyobrażenia o jednolitej „strukturze polskiego społeczeństwa” okresu poparcelacyjnego i pokazuje, że monolitu nie stanowiła ani powojenna wieś, ani powojenny okres, w którym kolejną znaczącą cezurę – często powtarzającą pierwotną traumę transformacji ustrojowej 1944/1945 roku – wyznaczyła likwidacja PGR-ów po przełomie roku 1989. „Można […] zaryzykować stwierdzenie, że reforma rolna, choć w teorii usunąć miała bolączki polskiej wsi z jej anachroniczną postfeudalną strukturą własności i zależności, w istocie zakonserwowała na dziesięciolecia strukturę inną, również nieefektywną, której kres położył kapitalizm” (s. 157). I choć bynajmniej nie jest to ryzykowna propozycja bilansu – podobne wnioski wysnuwał chociażby konserwatywny Wojciech Roszkowski, a także lewicowo zorientowani historycy polskiego wzrostu gospodarczego[9] – to, wyartykułowana w kontekście licznych przykładów zaczerpniętych z doświadczenia parcelantów, okazuje się istotnym ogniwem w dyskusjach o splocie polskiej powojennej historii gospodarczej i społecznej.
Książka kończy się wątkiem przywracania pamięci o dziedzicach z inicjatywy współczesnych mieszkańców wsi – jak w przypadku Marii z Kuźnickich Walewskiej we wsi Kowala, gdzie nadano jej imię jednej z ulic, a jej pamięć kultywuje się w miejscowej szkole. Działania te pokazują, że przeszłość jest bardziej skomplikowana, niż sugerują polityczne podziały. Skutki reformy rolnej odczuwalne są do dzisiaj nie tylko w imaginarium polskiego społeczeństwa, lecz także całkiem namacalnie: niektórzy wciąż jeszcze wyprowadzają się z czworaków; niektórzy długo po wojnie przyjeżdżali do dawnej posiadłości, jak w historii właścicieli Rogowa w Łódzkiem, którzy do lat 90. korzystali z opuszczonego parku wokół swojego dawnego dworu. Przejmujące są historie tego, jak w warunkach gospodarki kapitalistycznej reprywatyzacja upadającego dworu po 1989 roku (np. w Konarach czy Bieganowie) wiązała się z powrotem dawnych podziałów („[b]rama dworu stoi zawsze otwarta, ale tak naprawdę bariera fizyczna nie jest konieczna: mieszkańcy nie wchodzą do parku, w którym kiedyś paśli krowy i pili piwo, ponieważ to czyjaś własność”, s. 287). „A czy pan/pani nie jest może z tej rodziny?” – podejrzliwie pytają badaczy i badaczki potomkowie parcelantów, zarazem dając wyraz nieufności, o jaką oskarżali ich potransformacyjni socjologoowie, jak i wyrażając uzasadnione zdziwienie, że w rzeczywistości społecznej sformatowanej przez potransformacyjny dyskurs stygmatyzujący chłopskość ktoś się wsią popegeerowską w ogóle interesuje. To jeden z najciekawszych momentów książki – pozwalający czytelniczce zakwestionować własną pozycję w układzie politycznym historycznie zdefiniowanym przez sekwencję wywłaszczeń i zawłaszczeń. A także zadać pytanie: do kogo należy pamięć o reformie rolnej?
„Pamięć konkretna, żywa i zadziwiająco pełna emocji trwa tylko tam, gdzie w grę wchodzi osobista krzywda” (s. 79) – podsumowuje autorka; stwierdzenie to można odnieść do większości przywoływanych w książce przypadków. Potwierdzają one zresztą tę prawdę w sposób niekiedy aż zbyt przewidywalny: czasem chciałoby się zapytać o historie niewpisujące się w ten prosty schemat, pokazujące mniej oczywiste trajektorie pamięci, podważające automatyzm cedowania winy, biorące pod włos przejętą od Marcina Zaremby narrację o emocjonalnej historii powojnia zdominowanej przez niepewność własnego losu[10]. Zwłaszcza że ludowe doświadczenie obejmowało – tak afirmowane przez propagandę – aktywizm i zaangażowanie również w zakresie emancypacji spod symboliczno-ekonomicznej władzy dworu i kształtowania własnego losu. Autorka zdaje sobie sprawę z tego wymiaru reformy, mimo to jednak w jej narracji – w której emocje odgrywają ważną rolę, począwszy od ziemiańskiego poczucia krzywdy, a skończywszy na chłopskim strachu i niepewności losu – dominuje emocjonalność negatywna, przeniknięta obojętnością lub, w najgorszym razie, zawiścią. Ostatecznie wyłaniający się z „Był dwór, nie ma dworu” obraz chłopsko-pańskiej emocjonalności okazuje się niejednolity: podczas gdy postziemianie reprezentują spektrum postaw wobec wywłaszczenia rozciągające się od wręcz afirmacji (w przypadku gdy akceptują anachroniczność dziedzictwa swoich przodków i świadomie chcą się od niego odciąć), przez łagodną nostalgię i obojętność, aż po resentyment (w przypadku chęci kultywowania tradycji ziemiańskich i silnego krytycyzmu wobec poczynań stalinowskiej władzy), na wsi niezmiennie trwa nieufność: z jednej strony wobec wielkomiejskich ośrodków władzy, z drugiej wobec sąsiadów, których – jak często utrzymują ci, którzy z reformy nie skorzystali – uznaje się za beneficjentów „darmowej ziemi” od władzy. Być może asymetrię tę, której częścią jest stereotypowa wizja chłopskiej stagnacji, pozwoliłoby zrównoważyć zarysowanie szerszego kontekstu funkcjonowania opisywanych wsi, zarówno współcześnie, jak i w perspektywie historycznej. Przykładowo: opisanie specyfiki historii gospodarczej Kielecczyzny oraz przemian, jakie dotknęły ją po wojnie i w okresie transformacji, pozwoliłoby lepiej zrozumieć, na czym polegało doświadczenie bycia w tej czasoprzestrzeni chłoporobotnikiem/chłoporobotnicą. Czy parcelanci byli traktowani w fabryce inaczej niż pozostali robotnicy? A parcelantki? Gdzie się zatrudniano, dokąd migrowano, jak zmieniał się etos pracy, jakie było doświadczenie przekształconego przez reformę krajobrazu? Powojenne „długie trwanie” reformy rolnej obejmuje wszak również czas modernizacyjnego przyspieszenia – jak wpłynęły na wieś poparcelacyjną rozwój przemysłu wydobycia w tym regionie, polityka edukacyjna, postulowane zeświecczenie, elektryfikacja, rozbudowa infrastruktury transportowej? Interesującym zadaniem byłoby opisanie „długiego trwania” reformy rolnej w tych kontekstach, przez pryzmat pamięci pokoleniowej i biograficznej rozmówców i rozmówczyń, dzięki czemu można by umieścić reformę rolną w Polsce w kontekście nie tylko lokalnej powojennej historii, ale też całego XX wieku.
Szersze rozpisanie kategorii doświadczenia mieszkańców poparcelacyjnej wsi pozwoliłoby również potraktować bohaterów i bohaterki książki bardziej podmiotowo, a nie jako punkty zakotwiczenia wywodu, który często przez nagromadzenie przykładów staje się przytłaczająco bezosobowy. Wrażenie to dodatkowo wzmacniają momenty, w których autorka z nieco zbyt wielką łatwością sięga po określenia potoczne, zaczerpnięte z innego porządku (np. metaforycznie pisząc o międzyfrontowej próżni roku 1944 jako okresie „bezkrólewia”), lub powiela język źródeł, sięgając po określenia nacechowane, przynależne do nieneutralnych dyskursów (np. pisząc o „exodusie ziemian”, o zbliżaniu się Armii Czerwonej jako spodziewanym „nadejściu barbarzyńców”, o „umieraniu dworu” czy o „chłopskim barbarzyństwie”). Często są to pojęcia pochodzące z inteligencko-ziemiańskiego słownika okresu (co najmniej) międzywojennego, utrwalone choćby w ziemiańskich narracjach z rewolucji 1921 roku, które trudno, bez wskazania kontekstu funkcjonowania, brać za dobrą monetę. Inny problem pojawia się wówczas, gdy autorka zastrzega w odniesieniu do chłopskich pamiętników, że: „Relacje pamiętnikarskie […] trzeba traktować z dużą ostrożnością” i „Trzeba pamiętać, że pamiętniki konkursowe pisano z nadzieją na nagrodę” (s. 129) – identyczne zastrzeżenie można odnieść do pamiętników ziemiańskich, które (zwłaszcza te opublikowane po 1989 roku) również wpisywały się w określony, rozrachunkowy dyskurs mający podkreślić wagę ziemiańskiej martyrologii. Powielanie perspektywy inteligenckiej poprzez użycie takich kalek językowych w połączeniu z zaprzęgniętą w książce perspektywą oddolną wywołuje dysonans lekturowy, dla którego, niestety, trudno znaleźć w książce przeciwwagę. A przecież liczne już publikacje z nurtu historiografii krytycznej podsuwają bardziej neutralne propozycje języka mówienia o XX-wiecznej historii polsko-radzieckiej[11] czy ludowej przemocy[12].
Powtórzmy zatem pytanie: do kogo należy pamięć o reformie rolnej? Mimo kiksów związanych ze stępieniem ostrza krytycznego wobec narracji ziemiańskiej bezsprzeczną prawdą pozostaje ostateczny wniosek autorki, że domeną ludowego doświadczenia reformy pozostaje pamięć prywatna, podczas gdy pamięć zbiorową kształtują obrazy ze szlacheckiego imaginarium: „exodusu”, „nadejścia barbarzyńców”, „umierania dworu” i „barbarzyńskich” chłopskich samosądów. „By jednak pamięć o reformie rolnej i dzieleniu pańskiej ziemi stała się pamięcią publiczną, musi być komuś potrzebna” (s. 330) – konstatuje autorka, dodając, że jak pokazują jej badania, reforma rolna nie ma potencjału, by stać się ważną figurą polskiej pamięci zbiorowej. Wraz z przyrostem pokoleń potomków właścicieli i parcelantek bowiem pamięć o niej stopniowo traci na znaczeniu i współcześnie już ani jedni, ani drudzy nie przypisują jej większego znaczenia. Ani utrata ziemi, ani jej otrzymanie nie mają w sobie potencjału, by stać się podstawą tożsamości – istotne jest to, co osiągnięto później, na własnym gospodarstwie, „walcząc, zabiegając, odbudowując i zaciskając zęby” (s. 333). Dlatego też – i to najważniejszy wniosek płynący z lektury „Był dwór…” – tak ważne okazuje się spojrzenie na fundamentalne procesy wspólnej przeszłości jako na doświadczenie kolektywne, wewnętrznie zróżnicowane i opisanie go w perspektywie „długiego trwania”. Książka Anny Wylegały nie tylko odsłania cały obszar zmarginalizowanej historii jednego z najsłabiej rozpoznanych okresów w historii Polski, ale też splata dwie historie – ludową i ziemiańską – pokazując zewnętrzne i wewnętrzne uwikłania całkiem nieprześnionego stawania się „jednakowych ludzi”.