Z Moniką Glosowitz o projekcie „Pamiętniki kobiet z rodzin górniczych” rozmawia Antonina M. Tosiek
Odpowiem ci tak zupełnie szczerze, bez napinania się, krygowania, choć wcale to nie jest dla mnie łatwe, ale mam potrzebę, żeby to wyartykułować. W fazie kiełkowania, latem 2021 roku ten projekt w ogóle nie był pomyślany jako projekt badawczy. Miałam za sobą ponad rok zamknięcia z malutkimi dziećmi w domu, najpierw w ciąży, później na urlopie macierzyńskim, doszłam do perfekcji w szorowaniu piekarnika, powoli przygotowywałam się psychicznie do powrotu do pracy na uniwersytecie. Szukałam wprawdzie tematu, który będzie dla mnie na tyle ważny i istotny, że będę pewna, że warto mu poświęcić kilka lat życia, ale nie miałam żadnej gotowej koncepcji. Kompulsywnie kupowałam na Allegro książki o górnictwie, wszystko, co można było zebrać pod szyldem „literatury śląskiej”, i szukałam w tych tekstach głosów kobiet. W międzyczasie pokonałam wypalenie po intensywnej działalności w Rybnickiej Radzie Kobiet i doszłam do wniosku, że chciałabym „coś” zrobić, małe warsztaty pisarskie, klub literacki w sąsiedniej gminie, tuż za rogiem. Usłyszałam wtedy od znajomego radnego Czerwionki-Leszczyn, któremu przedstawiłam ten pomysł, że „miękkie rzeczy” go nie interesują, ważne są tylko drogi i inwestycje w środki trwałe. Sam przyznaje, że na początku przekonany nie był, ale teraz z dumą opowiada, jak ważny to projekt. (Pozdrawiam, Artur, i dziękuję!) Rozmowy toczyły się rok, w tym czasie analizowałam „Pamiętniki górników”, więc dosyć naturalnie ostatecznie narodziła nam się formuła konkursu na pamiętniki kobiet z rodzin górniczych. Wcześniej, dopowiem, byłam też zachwycona tym, co robiły Joasia Kocemba-Żebrowska i Agata Zysiak w Łodzi, a miałyśmy się okazję poznać na konferencji, którą współorganizowałam w Tybindze w 2016 roku. Zaczęłam wędrować szlakiem poprzemysłowych muzeów, rozpuszczać wici w instytucjach kultury, wszędzie dopytując „gdzie one są?”. Pamiętam, że na otwarciu Zabytkowej Kopalni Ignacy siadłam na wozie, wpatrując się w wizualizację trasy, którą pokonuje, kiedy dosiadła się do mnie pani i, od słowa do słowa, zaczęła wspominać czasy własnej pracy na płuczce. Strasznie mnie to ucieszyło, wtedy w czerwcu 2022 roku miałam już wyklarowany pomysł na pierwszy etap projektu (w tamtym momencie wcale nie był pierwszym, tylko jedynym), i nawet zapytałam, czy została przez dyrekcję zaproszona. Okazało się, że nie, przyszła z ciekawości – wymieniłyśmy się numerami telefonów, wciąż planuję się umówić na rozmowę. Pytałam to tu, to tam, powoli utwierdzając się w przekonaniu, że to dobry kierunek. Poznałam panią profesor Elżbietę Górnikowską-Zwolak, autorkę fantastycznego „Szkicu do portretu Ślązaczki”, która ośmielała mnie już później do myślenia o tym projekcie jako pracy badawczej. Choć ja wciąż chyba same „Pamiętniki kobiet z rodzin górniczych” traktowałam jako coś osobnego, projekt aktywistyczno-artystyczny, inaczej niż badania naukowe zaprojektowany. I to było absolutnie wyzwalające podejście. Niczego w nim nie szukałam, do niczego nie naginałam, siadałam do stołu najpierw jako córka, wnuczka, prawnuczka (co sobie też uświadomiłam dopiero w trakcie) górników, sąsiadka z gminy obok, Górnoślązaczka, bez scenariusza wywiadu, z większą liczbą pytań niż odpowiedzi.
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie bez pogłębionych badań, i to całego zespołu. Marzy mi się, żeby ten materiał stał się przedmiotem uwagi językoznawczyń, literaturoznawczyń, etnologów, specjalistek od sound studies, historyczek, socjolożek, kulturoznawców – pewnie nie wyczerpałam jeszcze listy potencjalnych możliwości. Zresztą trzon zespołu już się zorganizował. Wydaje mi się, że ten zbiór opowieści może pretendować do miana reprezentatywnego, dlatego że zbiera głosy z różnych części Górnego Śląska, z tych wszystkich miejscowości, w których prowadziłam warsztaty (Czerwionka-Leszczyny, Smolnica, Rokitnica), ale też z innych części, do których udało mi się za pomocą mediów dotrzeć z ogłoszeniem o konkursie (Radlin, Studzionka, Jaworzno). Najnowsza historia samej Czerwionki jest o tyle specyficzna, że zamknięto w niej kopalnię już 23 lata temu mimo ogromnych pokładów węgla, do których spokojnie dałoby się jeszcze dotrzeć (i takie zakusy mieli i Australijczycy, i Gruzini). Może to być również historia w jakiś sposób reprezentatywna dla innych wygaszanych regionów węglowych, choć tutaj oczywiście część pracowników przeszła do innych działających zakładów pracy, więc pewnie łatwiej było się tak pojedynczo zdekarbonizować (do KWK Knurów, KWK Szczygłowice, mamy jeszcze w Rybniku czynne kopalnie Chwałowice i Jankowice). Ale uważam, że zdecydowanie możemy je czytać przez pryzmat szerszej historii społecznej, zresztą postulaty takie wysunęły już wspomniane Elżbieta Górnikowska-Zwolak i Jolanta Klimczak.
Pytanie o rozłączność działalności społecznej i nauki towarzyszy mi przynajmniej od 2014 roku i polemiki Jana Sowy z Michałem Pawłem Markowskim publikowanej w „Tekstach Drugich”, a pytanie o zaangażowanie pewnie jeszcze dekadę dłużej… Od jakiegoś czasu tropię też wątki, które grupuję pod szyldem „autoetnografii” w pracach teoretyczek feministycznych i literaturoznawców. I coraz odważniej dochodzę do wniosku, że nie muszę być obiektywna, niezaangażowana, bez emocji. Co więcej, najbardziej niebezpieczne byłoby udawanie, że taką się właśnie jest.
Z jednej strony teoretycy mają marzenie o magicznym scaleniu przedmiotu i podmiotu badań, o sprawczości humanistyki, o poznawaniu uczestniczącym itd., ale wciąż przypomina to trochę formułę „o nas bez nas”. Tymczasem w mojej deklaracji nie ma niczego rewolucyjnego, Donna Haraway, Sandra Harding, Górnikowska-Zwolak (za Teresą Bauman) przynajmniej od kilku dekad przypominają, że produkcja wiedzy jest procesem usytuowanym lokalnie, motywowanym historycznie ugruntowanymi interesami i wartościami. Jest taka scena, którą zawsze przywołuję w pamięci, snując metarefleksje o procesie badawczym, o której opowiada Vandana Shiva:
Ministerstwo nie wiedziało, że przecież urodziłam się w tej dolinie. Szukano ekspertów, a dziś ekspert to ktoś wyjęty poza kontekst sytuacji, obiektywny outsider, który zna się na małym fragmencie rzeczywistości. Ja wierzę w uczestnictwo, w jedność podmiotu i przedmiotu, dlatego zaczęłam badania od tego, co zwykle – poszłam do kobiet. Zapytałam, na czym naprawdę polega problem, a one powiedziały: „Chodzi o wodę”.
Też zapytałam, co byłoby dla kobiet z rodzin górniczych najważniejsze w opowieści o nich samych, a one powiedziały: duma.
Bardzo świadomie starałam się nie mieć oczekiwań, ten projekt był zresztą dla mnie autoterapeutyczny również z tego powodu. Zawiesiłam poziom meta, metody pracy wytwarzały się same, dopasowywały do wyzwań i pomysłów. Dopiero post factum, jak sądzę, będę je w stanie zręcznie opisać. Z niczym się nie konfrontowałam, płynęłam spokojnie. Czy się czegoś obawiałam? Na początku, że pomysł nie zostanie potraktowany poważnie, potem, że nie udźwignę wszystkich kolejnych elementów, które zupełnie naturalnie się pojawiały jako kontynuacja pierwotnego zamysłu. Miały być małe warsztaty, wyszła ogromna ogólnopolska kampania. Od początku byłam jednak pewna, że jeżeli ten pomysł się zmaterializuje, jeżeli się uda, to opowieść ma być wieloautorska. Nie chciałam napisać własnego reportażu, eseju, nie gromadziłam zanonimizowanych wywiadów do swojej książki naukowej. Chciałam, żeby autorki same decydowały, jak piszą i o czym piszą, to nie ja prowadziłam linie narracji. Nie chciałam być kuratorką wystawy, bo wymyślałyśmy ją razem. Nie zdecydowałam się nawet na pokazanie na niej swojego portretu, bo nie chciałam w żaden sposób zdominować całości.
Ale co najważniejsze, afirmatywny charakter jako pewnego rodzaju aksjologiczna rama projektu też jest kierunkiem nadanym mu przez uczestniczki. To one od początku dumę stawiały jako najważniejszą emocję, która z opowieści powinna wybrzmieć. Sama zrozumiałam to przesunięcie dopiero później, zdałam sobie sprawę, że faktycznie w kontekście najbardziej popularnych narracji o kobietach z rodzin górniczych nie możemy zaczynać od obudowywania opowieści ramą, która ustawiałaby je w pozycji „bezsiły”. Najpierw afirmacja, potem problematyzacja.
Zresztą tu najczęściej się ta zamiana nie dokonywała – były i gospodarstwo, i kopalnia. Trzeba było iść do roboty, często na nockę, a za dnia obrobić całą resztę. O tym opowiadają Gabriela Gizdoń i Barbara Goczał-Ptak, siostry, których rodziców z własnego gospodarstwa wywłaszczono na przełomie lat 1980-81. Na zdjęciu, które robiła Karolina Jonderko (cera [po śląsku córka – przyp. red.] górnika z Rydułtów), pani Barbara stoi na tle budynku mieszkalnego, w centrum Czerwionki, potocznie nazywanego ratuszem, który powstał właśnie na terenie ich nieistniejących już domu rodzinnego i gospodarstwa.
Pytasz, jeżeli dobrze rozumiem, o modele emancypacji kobiet specyficzne dla Śląska? To jest megapytanie badawcze, rzecz jasna. I o tym chyba będzie cała moja książka. Formuła emancypacji kobiet z rodzin górniczych Górnego Śląska wymaga odrębnych ram analitycznych, nie daje się przykroić do tych dominujących narracji o emancypacji. Wywiera ona – za pomocą głosów samych kobiet – opór wobec ruchów uniwersalizujących procesy emancypacji kobiet i narzucających konkretne wzorce tych procesów. Najwyraźniej widzimy to zderzenie w porównaniu narracji o kobietach z rodzin górniczych (medialnych, eseistycznych etc.) z ich własnymi narracjami autobiograficznymi. W narracjach tych zupełnie inaczej definiowana jest sprawczość kobiet, inaczej rozpisywany jest proces ich upodmiotowienia, inne elementy są brane pod uwagę w oznaczaniu skuteczności emancypacyjnych aspiracji i wysiłków. I tak najprościej – czy śląska kobieta z rodziny górniczej myje mężowi nogi po jego powrocie z kopalni (tutaj wyobrażamy sobie oczywiście scenę z „Perły w koronie” Kazimierza Kutza)? Teraz już na pewno nie, ale zdarzały się w opowieściach warsztatowych fantazje mężów o tym, jak to żona żegna ich z rana, stojąc z kanapką w progu. Czy emancypujące byłoby dla niej to, że sama wychodzi skoro świt do pracy?
Ta zbiorowa biografia, którą stanowią „Pamiętniki kobiet z rodzin górniczych”, jest chyba przede wszystkim napisana przeciw fantazmatom – tym przeróżnym wyobrażeniom, które ukuło się o rodzinach górniczych, które się różnie też wartościowało w ramach określonych polityk społecznych.
Żadna z nas się tego nie spodziewała. Byłyśmy już w TVP3, w „Pytaniu na Śniadanie”, przed nami „Dzień Dobry TVN”, miałyśmy dwie audycje w TOK FM, artykuł w „Wysokich Obcasach”, w grupie onet.pl, rybnickiej Wyborczej, lokalnych mediach. To brzmi jak potężna kampania reklamowa, tymczasem… my tej książki nawet nie sprzedajemy! Została wydana w mikronakładzie dofinansowanym ze środków Województwa Śląskiego i UMiG Czerwionka-Leszczyny, dystrybuowanym nieodpłatnie i trafi głównie do instytucji kultury, a wersję cyfrową udostępnimy każdemu, kto będzie nią zainteresowany. Zbieramy zapisy na ewentualne drugie wydanie, które moglibyśmy zainteresowanym w wersji papierowej sprzedać po kosztach druku (zapisy zbieramy pod archiwumwegla@gmail.com). Jest to dla nas wszystkich przygoda; z częścią pań, które są w projekcie najdłużej, zdążyłyśmy się już całkiem nieźle poznać i snuć marzenia o kolejnych wspólnych inicjatywach. Chciałybyśmy, żeby wystawa została pokazana w Żorach, a w przyszłym roku w Suszcu, w Knurowie pojawił się pomysł zorganizowania warsztatów i zebrania głosów kobiet, które przyjechały do pracy spoza Śląska. Mamy swoją grupę na WhatsAppie, widujemy się dzięki tym wszystkim medialnym zawirowaniom regularnie, ostatnio przy kołoczu na rozstrzygnięciu trzeciego etapu projektu. Tam mogły się poznać panie z trzeciego etapu z tymi z pierwszego – ba, okazało się nawet, że jedna z pań z Rokitnicy kojarzy panią ze Smolnicy! Niedawno rozwiozłam im egzemplarze autorskie.
Jeżeli chodzi o stopień trudności… Przyznam, że najtrudniej chyba było mi samej opowiedzieć swoją historię. I to panie zachęcały mnie do tego najbardziej! Ale jeszcze nie umiem.
Proces powstawania tej książki był wieloetapowy. Warsztaty miały bardziej na celu oswojenie się z tym pomysłem, zapoznanie z możliwymi formami, budowałyśmy sceny otwierające opowieści, zastanawiałyśmy się, jak wspomnienia przekuć w słowa. Pamiętniki powstawały już w domach, swoje odleżały, na etapie redakcyjnym nie ingerowałam w nie głęboko, ujednolicałam zapisy, nieznacznie poprawiałam szyk, budowę zdania etc. Języki śląskie pozostawiłam w takim zapisie, w jakim powstały. Wszystkie teksty były autoryzowane, cenzurowałyśmy też to, czego panie jednak nie zdecydowały się upublicznić. Mam chyba problem z tym pojęciem intymności, zapewne jeszcze do tego wrócę w opracowywaniu. Wydaje mi się, że każda próba opowiedzenia o fragmentach życia kobiet, a już zwłaszcza tych związanych z ciałem, od razu określona jest mianem intymnej. I pojawia się szept… czy wypada? Opowieści porodowe są dalej opowieściami z krypty, do domów rodzinnych nie zaglądamy, a potem okazuje się, że we Francji tak robią i nagle zaczynamy szukać polskiego Eribona. Czytałyśmy na warsztatach fragmenty „Lat” Annie Ernaux, mi towarzyszy jedno jej zdanie: „Opowieść rodzinna i opowieść społeczna są tym samym”. W tym, co pozornie intymne, a co staje się wypowiedziane chórem głosów, wybrzmiewa bowiem uspokajająca albo niepokojąca regularność. Ten rytm podpowiada nam, co chronić, a z czym walczyć.