„Dajcie mi wreszcie opowiedzieć tę historię!” – woła poirytowana Beata Zygarlicka w roli Babci, kiedy kolejny raz ktoś przerywa jej opowieść o kobietach – ofiarach opresyjnych systemów, uzurpujących sobie władzę nad ich ciałami. Gdy tylko zaczyna mówić, przeszkadzają jej mężczyźni – nie jako postaci przedstawienia, a aktorzy, którzy nawet dobrze nie weszli w przypisane im role. To oni poprawiają ją, dopowiadają ważne w ich przekonaniu kwestie i starają się wyjaśnić różne aspekty prezentowanej opowieści, popisując się znajomością kontekstów. Postać Zygarlickiej walczy o coś, co mogłoby wydawać się naturalne – o prawo kobiet do zabierania głosu w dotyczącej ich bezpośrednio sprawie aborcji. Zrealizowany w Teatrze Współczesnym w Szczecinie spektakl Gianiny Cărbunariu „Opowieści babć szeptane córkom przez matki” prezentować ma historie „babć, a nie dziadów”, które – choć wydarzyły się naprawdę – przypominają upiorne baśnie. Podobnie jak baśnie muszą być powtarzane i pamiętane, ponieważ bez pamięci nie uda się zbudować lepszej przyszłości.
Reżyserka i autorka tekstu to pochodząca z Rumunii twórczyni teatru politycznego. Urodzona w latach siedemdziesiątych artystka nie ukrywa, że wprowadzony przez Nicolae Ceaușescu w 1965 roku, penalizujący aborcję dekret nr 770 wpłynął na losy niezliczonych rumuńskich rodzin, także jej własnej. Przypomina, że przez zakaz przerywania ciąży i delegalizację antykoncepcji, wprowadzone w imię „walki przeciwko dekadencji imperializmu”, życie straciły dziesiątki tysięcy kobiet, sierocińce zapełniły się dziećmi z upośledzeniami będącymi skutkiem uszkodzeń płodów, a przeludniony kraj pogrążył się w biedzie. Szczeciński spektakl łączy wspomnienia tragicznych doświadczeń mieszkanek komunistycznej Rumunii z polską historią: nieobecnością kobiet podczas obrad Okrągłego Stołu, tak zwanym kompromisem aborcyjnym z 1993 roku i dramatycznymi konsekwencjami, obowiązującego od października 2020 roku, niemal bezwzględnego zakazu przerywania ciąży. Cărbunariu kojarzy praktykę Rumuńskiej Partii Komunistycznej z działaniami polskiego rządu i wpływem Kościoła katolickiego. Walka o prawa reprodukcyjne w Polsce trwa od dekad, o czym przypominają zamieszczone w programie przedstawienia fragmenty „Piekła kobiet” Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Aby przedstawić jak najdokładniejszy obraz sytuacji prawnej i społecznej w Polsce reżyserka korzystała podobno – we współpracy z dramaturżką Anną Mazurek – ze źródeł historycznych, licznych dokumentów i reportaży. Opowieść sceniczna tylko momentami nawiązuje do bieżącej polityki i spraw znanych z pierwszych stron gazet, poza tym ujawniając uniwersalną wymowę. Decyzja, by nawiązać do realnej polityki, a równocześnie rozmyć ramy konkretnego czasu, przekonująco łączy się z przyjętą przez twórczynie i twórców przedstawienia konwencją baśni. Ta zaś nie tylko wskazuje na niepokojące kontinuum przedstawianych sytuacji i zdarzeń, ale także podkreśla subwersywny gest przejęcia historycznych narracji i dowartościowania „szeptanych” mikrohistorii spoza oficjalnych archiwów, nieoficjalnych opowieści rodzinnych i lokalnych.
Bohaterka szczecińskiego przedstawienia wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż, której celem jest wykonanie nielegalnej aborcji. Misja rozpoczyna się w komunistycznej Rumunii, która stopniowo zmienia się we współczesną Polskę. Niedookreślona hybrydowa czasoprzestrzeń sceniczna wydaje się niemal mityczna. Namacalność miejsca, w którym rozgrywają się konkretne wydarzenia, przestaje mieć decydujące znaczenie, a czas – skoro w jedną noc, na mocy jednej decyzji, można cofnąć o kilkadziesiąt lat – okazuje się względny. Twórcy i twórczynie przez większą część trwania przedstawienia skutecznie utrzymują napięcie, pozwalając publiczności zaangażować się w tworzoną opowieść, niedającą się umieścić w odległym „za górami, za lasami”. Lasy zostały wykarczowane: pojedyncze drzewka majaczą w tle sceny, której podłoga wyścielona jest korą. Uniwersalizująca, snuta w baśniowej poetyce narracja nieustannie zakłócana jest przez elementy odnoszące do konkretnych realiów: przykryte ceratą stoły odsyłają do wykonywanych w podziemiu zabiegów, a ustawione na scenie krzesła i fotele z tramwajów czy autobusów przypominają obrazy z filmu Cristiana Mungiu „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”. Żyrandol, podobny do tych z pałacu Ceaușescu, zrobiony jest ze szpitalnych jarzeniówek. Całkowite wejście w opowiadaną historię uniemożliwia także nieustanne – postbrechtowskie albo postdramatyczne – wychodzenie pełnych swady, naturalności oraz poczucia humoru aktorów i aktorek z ról.
Zwroty do publiczności, aktorskie wypowiedzi komentujące zachowanie postaci, ostentacyjna wymienność ról czy tematyzowanie sytuacji, w której znajdują się wykonawcy (zarówno w spektaklu, jak i w realiach, do których się odnosi), nie mają odciągać uwagi od wyjściowego tematu w kierunku metateatralnej czy wewnątrzśrodowiskowej dyskusji (co staje się coraz częstszą i coraz bardziej nieznośną praktyką artystyczną na polskich scenach). Wykorzystana przez reżyserkę strategia burzenia czwartej ściany rozbija fikcję i przypomina, że baśniowość jest tylko konwencją, a poruszany temat wiąże się z realnym problemem. Prowadzone przez aktorów rozważania odnoszą się do pytań o sprawczość osób występujących na scenie w kontekście ich wpływu na autentyczną sytuację prawną. Czy mogą powołać się na przysługującą lekarzom klauzulę sumienia i odmówić odgrywania postaci zachowujących się niezgodnie z ich przekonaniami? Czy ich zgoda lub jej brak mają jakiegokolwiek znaczenie? W finale spektaklu aktorki i aktorzy, podkreślając, że mówią w imieniu swoich postaci, deklarują gotowość nie tylko do sojuszu z kobietami w niechcianych ciążach, ale także do popełnienia przestępstwa, jakim jest pomoc w zorganizowaniu ewentualnej aborcji. Upłynnienie granicy pomiędzy prawdą a fikcją staje się asumptem do zadania interesujących pytań o relacje teatru i prawa, performatywną skuteczność scenicznej fikcji i jej konsekwencje prawne.
Premiera spektaklu Gianiny Cărbunariu zaledwie o kilka dni wyprzedziła zaprzysiężenie nowego – przyjętego z euforią przez zwolenników dotychczasowej liberalno-lewicowej opozycji – polskiego rządu, który po ośmiu latach odsunął od władzy konserwatywne Prawo i Sprawiedliwość. Jeśli cofnięcie uchwalonych przez PiS, szkodliwych ustaw ograniczających prawa kobiet to tylko kwestia czasu, a widmo prawicowej dyktatury rodem z komunistycznej Rumunii oddala się na bezpieczną odległość, może się wydawać, że szczecińskie przedstawienie powstało za późno. Taka ocena wydaje się jednak przedwczesna, zwłaszcza w kontekście ustawy aborcyjnej: obecna, koalicyjna większość parlamentarna albo – jak członkowie rządu – unika tak chętnie podejmowanego w przedwyborczych obietnicach tematu, albo – jak nowo wybrany Marszałek Sejmu Szymon Hołownia – zdecydowanie odmawia poparcia dla tak zwanej ustawy ratunkowej i legalizacji aborcji do 12. tygodnia.
Szczecińskie przedstawienie wybrzmiewa zatem dzisiaj całkiem mocno wobec możliwości rozliczania polityków z ich wyborczych deklaracji. „Opowieści babć…” wzmagają krytyczną czujność wobec kolejnych pozorowanych działań mężczyzn u władzy. To oni – jak przedstawieni na scenie politycy, którzy przy wódce decydują o ładzie prawnym mającym obowiązywać po 1989 roku – decydują o prawach kobiet. Cărbunariu i szczeciński zespół nie pozwalają, by opowieści babć trafiły między bajki jako pieśni przeszłości. Nawet jeśli wkrótce ziścić miałyby się wypowiadane przez aktorki i aktorów pod koniec przedstawienia afirmatywne przepowiednie na temat nadchodzącej rzeczywistości – w której kobiety będą miały legalny dostęp do środków wczesnoporonnych oraz wsparcie zarówno innych kobiet, jak i mężczyzn – spektakl może okazać się ważnym memento. Takie wypowiedzi artystyczne mają szansę uniemożliwić nastanie złowróżbnej ciszy, o której na przykładach pochodzących z Rumunii po obaleniu Ceaușescu pisze Małgorzata Rejmer[1], a z Francji – Annie Ernaux[2]. Zmiana prawa w tych krajach przyniosła legalizację aborcji, ale równocześnie powołała do życia niezdolne do przepracowania zbiorowej traumy „społeczeństwa milczenia”, nad którymi ciąży niebezpieczeństwo powtórzenia błędów przeszłości. Spektakl Cărbunariu nie pozwala na milczenie. Opowiadana przez rumuńską artystkę bajka zdaje się nie mieć końca. Ciągnie się przez różne czasy i różne kraje, ale zostawia też, być może nieco na wyrost, nadzieję na szczęśliwy finał.
Mimo niekwestionowanej wartości artystycznej, interesującej formy i ważnego tematu (ostatnio podejmowanego przez teatr wielokrotnie – np. w spektaklu „Ostatnie dni Eleny i Nicolae Ceaușescu” Wojciecha Farugi z Teatru Polskiego w Bydgoszczy czy w „Dzikich palmach” w reżyserii Aleksandry Bielewicz w Teatrze Horzycy w Toruniu) szczecińskie przedstawienie budzi pewien rodzaj niepokoju. Obietnica wsparcia, pomocy, a także szczęśliwego zakończenia kierowana jest do publiczności szczecińskiego Teatru Współczesnego: osób w większości świadomych, zapewne w znacznej mierze przekonanych o konieczności liberalizacji prawa aborcyjnego, relatywnie zamożnych mieszkanek (i mieszkańców) dużego miasta, leżącego zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy z Niemcami. To nie one podejmują samotne podróże, o których opowiada w spektaklu Cărbunariu. One znają już lub w razie potrzeby bez trudu znajdą numer telefonu do Aborcyjnego Dream Teamu. Dla nich właściwa opieka medyczna w przypadku zagrożenia zdrowia przez problemy z ciążą, a nawet możliwość jej usunięcia nie są szczególnie poważnym problemem niezależnie od stopnia opresyjności aborcyjnego prawa. Przez to wśród motywacyjnych sloganów, wypowiadanych w euforycznym, publicystycznym finale spektaklu (w którego najlepsze intencje nie wątpię), może jednak zagubić się (lub: nie w pełni wybrzmiewać) istota lekcji płynącej z historii Rumunii, gdzie obowiązywał dekret Ceaușescu: większość kobiet, dla których ukazana na szczecińskiej scenie podróż jest długa i często kończy się tragicznie, nie usłyszy tych obietnic wsparcia. Im pozostaną tylko opowieści babć szeptane przez matki.