Kintsugi to japońska sztuka łączenia złotem rozbitych ceramicznych naczyń. Ta szlachetna i delikatna praktyka wydaje się nie mieć za wiele wspólnego z brutalnym i surowym fińskim „Sisu” Jalmariego Helandera. Tymczasem złoto jest fabularnym punktem wyjścia filmu, łączenie natomiast dotyczy tu wykorzystanych przez twórców gatunków oraz tożsamości – zarówno głównego bohatera, jak i Finów w ogóle.
Aatami Korpi jest żywą legendą. Nazywany „nieśmiertelnym” bohater wojny zimowej miał samodzielnie zabić 300 Rosjan. Wielokrotnie raniony, miażdżony, niszczony, za każdym razem zszywa rany, zaciska zęby i szykuje odwet. Zlepia się na nowo – silniejszy niczym naczynia zreperowane sztuką kintsugi. Poznajemy go, gdy złapał oddech, zregenerował się i szykuje do nowego życia, z dala od wojennego frontu. Kruszcem, który ma zapewnić mu spokój, jest, podobnie jak w japońskiej praktyce, złoto. Używając sita, Korpi przeszukuje rzeki dalekiej Laponii, kopie doły w poszukiwaniu żyły. Jakież jest jego szczęście, gdy po wielodniowej, ciężkiej pracy jego twarz oświetla złota łuna! Nie mogąc się nadziwić łutowi szczęścia, pakuje skarb i szykuje do powrotu. Jest o krok od spokojnego życia. Ale wichry wojny jeszcze rozwieją jego rzadkie włosy.
Jest rok 1944, Finlandia podpisuje traktat pokojowy z ZSRR, jednocześnie wypowiadając wojnę Niemcom. Wycofujący się naziści stosują taktykę spalonej ziemi. Niszczą wszystko i wszystkich, którzy staną na ich drodze do Norwegii. Na ich nieszczęście na tej drodze znalazł się również Korpi… I w tym momencie następuje zmiana konwencji. Film rozpoczyna się bowiem jak spaghetti western. W tej europejskiej, eksploatacyjnej odmianie amerykańskiego gatunku filmowego wszystkiego jest więcej, każdy jego element wydaje się bardziej jaskrawy, zostaje zamieniony w karykaturę i podporządkowany zasadzie rozrywki oraz gry z konwencją. Tymczasem po fabularnym skrzyżowaniu dróg protagonisty i żołnierzy okupanta reżyser przerzuca swojego bohatera w ramy eksploatacyjnej konwencji – kina nazi-exploitation, szczególnego rodzaju filmu wojennego, w którym nazistowski mundur staje się fetyszem. Nie jest to ostatnia gatunkowa wolta. Helander nie dba o zachowywanie czystości gatunku. Wręcz przeciwnie, zasadą jego eksploatacyjnej zabawy jest sklejanie: obok westernu i kina wojennego pojawiają się kino akcji i feministycznej zemsty. Wszystko zalane odpowiednią ilością krwi, wybuchów, strzałów, walki wręcz, niczym nieuzasadnionej brutalności i cielesnej dosłowności. Reżyser, zgodnie z zasadami kina eksploatacji, wyciąga z klasycznych konwencji najbardziej widowiskowe, rozrywkowe, cielesne i graniczne elementy, doprowadzając je do ekstremum, tym samym przeistaczając w kinematograficzną tandetę. Tandetę świadomą, zamienioną w wyrazistą, efektowną i samoświadomą zabawę kinem i w kino.
Zasadą tej gry jest również nieustanne cytowanie. Typografia zastosowana do zapisywania kolejnych rozdziałów mało skomplikowanej historii nawiązuje do klasycznych spaghetti westernów spod znaku Sergio Carbucciego, które następnie przejął na własny użytek Quentin Tarantino. Z Tarantino natomiast twórcy „Sisu” wzięli motyw znany z „Death Proof” – grupę pohańbionych kobiet, które biorą krwawy, bezwzględny odwet na swoich oprawcach. Jest również coś z serii filmowej o Johnie Wicku: nieśmiertelny mężczyzna, potrafiący poradzić sobie z każdym agresorem, który jednocześnie jest czułym opiekunem słodkiego pieska. To nawiązanie jest oczywiste. Nawiązań mniej oczywistych jest jeszcze więcej.
Wyszukiwanie ich jest źródłem przyjemności, ale nie większej niż rozkoszowanie się finezją serwowanej brutalności i przełamywania zasad prawdopodobieństwa i logiki. Helander konfrontuje bowiem Korpiego – chodzącą maszynę do zabijania – z oddziałem nazistów, którzy pragną odebrać mu wór złota, a jego samego zgładzić – tak jak zrobili to z resztą kraju. Bohater wchodzi w tytułowy stan „sisu”, co można przetłumaczyć jako mieszaninę krańcowej determinacji i niepohamowanej siły woli z dumą i odwagą – chwytanie się okruszka nadziei w najczarniejszej godzinie.
Korpi mierzy się więc w walce wręcz, pojedynku na polu minowym, a nawet zdobywa w pojedynkę wzbijający się w powietrze samolot. Aby osiągnąć niemożliwe, sięga po szczególny rodzaj okrucieństwa: rozłupuje czaszki, dziurawi głowy, rozsadza korpusy i pozbawia wrogów wszystkich członków. Jakby twórcy ze szczególną przyjemnością napawali się faktem masakrowania hitlerowców.
W tym zapamiętaniu w gładzeniu niemieckich żołnierzy jest coś z operacji na żywej tkance tożsamości historycznej Finów. Jakby maksymalizowana brutalność, bezwzględność i krwistość przedstawienia miała rekompensować niejednoznaczny stosunek krajan Helandera wobec nazistów podczas drugiej wojny światowej. Wymuszona kooperacja Finlandii z Niemcami wciąż zdaje się niezagojoną raną tego narodu, która jątrzy się i babra w gładkiej tkance socjaldemokratycznego społeczeństwa. Niechlubna, ale jednocześnie trudna do jednoznacznej oceny przeszłość wydaje się rozbijać tożsamość Finów, którzy mogą z nią potykać się obecnie już tylko za pomocą praktyk symbolicznych. Filmy takie jak „Sisu” zdają się tę rozbitą tożsamość sklejać.