Nr 9/2023 Na teraz

Nie ma jak u Freuda

Mateusz Żebrowski
Film

Nie tylko Beau się boi. Boję się też ja (zdecydowanie za często). Wszyscy czasem się boimy. Jedni mniej, drudzy bardziej. Na zaburzenia lękowe, choćby okresowo, cierpi nawet kilkadziesiąt procent populacji. Ari Aster również się boi, a jako artysta lęki oswaja, tworząc. Skoro więc każdy doświadcza uczucia wpisanego w tytuł jego trzeciego pełnometrażowego filmu, to dlaczego sam obraz nie działa dostatecznie silnie, a wręcz w miarę upływających podczas seansu minut (a jest ich sto osiemdziesiąt!) zaczyna męczyć lub stawać się obojętny?

Beau (Joaquin Phoenix) jest facetem pod pięćdziesiątkę – mieszka samotnie w dość obskurnym apartamencie w wielkim i niebezpiecznym mieście. Chodzi do terapeuty, bezustannie i bezskutecznie próbując przepracować traumy z dzieciństwa. Nabawił się ich przez nadopiekuńczą i despotyczną matkę, Monę (Patti LuPone). Planowane odwiedziny rodzinnego domu sprawiają, że w Beau jeszcze silniej uaktywniają się niezliczone lęki. Podróż, w którą wybiera się mimo woli, przeradza się w antybohaterską i antyheroiczną (mającą znamiona psychomachii) odyseję. Przez trzy godziny przyglądamy się światu przefiltrowanemu przez zakamarki psychiki bohatera – Mona jest tu jądrem ciemności odpychającym i przyciągającym Beau.

Aster, kiedy w 2018 roku nakręcił „Dziedzictwo. Hereditary”, z marszu stał się nową gwiazdą światowego kina grozy. Fascynacja krytyków i widzów jego debiutem była mi w dużej mierze obca. Nie umiałem w pełni docenić filmu, rozpadającego się w tak zauważalny i niewytłumaczalny sposób na dwie skrajnie nieprzystające do siebie części. Być może Aster postanowił zagrać z odbiorcami w suture, z rozmysłem kreując rzeczywistość z wpisaną w nią przepaścią niemal przeciwstawnych znaczeń. W myśl Jeana-Pierre’a Oudarta – który przeniósł termin suture z lacanowskiej psychoanalizy do filmoznawstwa – widz musi „zszywać” to, co zobaczy na ekranie: od łączenia poszczególnych ujęć w ciąg przyczynowo-skutkowy, aż po tworzenie metaznaczeń, co prowadzi do integrowania całego obrazu w jedną spójną (choć z widocznymi na jej powierzchni „nićmi”) interpretację. Rozpadanie się filmu na poszczególne estetyczne i tematyczne części wewnątrz pozornie linearnej opowieści stało się znakiem rozpoznawczym Astera. Zabieg ten obecny był również w „Midsommar. W biały dzień”, a teraz odnajdziemy go w „Bo się boi”. Mam jednak wątpliwości co do powyższej metody twórczej. Przy odpowiednim intelektualnym wysiłku istnieje przecież szansa na odnalezienie asocjacji pomiędzy wszystkim. Być może jednak Aster testuje widza i pokazuje mu filmowy inwariant testu Rorschacha, a to, co oglądający wyciągnie z audiowizualnego komunikatu, będzie opisywać przede wszystkim obsesje i lęki odbiorcy? Lub odwrotnie: to my, zasypując szczeliny wewnątrz dzieł amerykańskiego reżysera sensem, mamy w „pomiędzy” dostrzec coś, czego nie dostrzega sam Aster? Swego czasu podobną tezę na temat twórczości Alfreda Hitchcocka przedstawił Slavoj Žižek. Według słoweńskiego filozofa mistrz suspensu nieświadomie wprowadzał do swoich filmów wątki-plamy, zakrywające prawdziwe konflikty psychiczne, jakie reżyser „Ptaków” chciał przedstawić, ale nie był w stanie zrobić tego wprost.

W „Bo się boi” (o ile nie w całej twórczości Astera) wszystko sprowadza się do psychoanalizy, a w szczególności do Zygmunta Freuda i rozwijającego jego metody Bruno Bettelheima. Losy bohatera filmu wiążą się z tak klasycznymi dla psychoanalizy tematami, jak: równowaga pomiędzy ego, id i superego; lęk przed kastracją; problemy związane z fazami rozwoju psychoseksualnego (szczególnie z fazą oralną); inwariant kompleksu Edypa; mechanizm przemieszczenia zniekształcający wyparte przez nieświadomość problemy jednostki. Znaczna część konfliktów wewnętrznych została w „Bo się boi” wyrażona za pomocą konwencji baśniowej, co tym bardziej uwypukla inspirację Astera koncepcjami Bettelheima, który wsławił się książką „Cudowne i pożyteczne” o psychoanalitycznej analizie baśni. I tak Beau jest po trochu Śnieżką (jako osoba związana z matką miłosno-nienawistnym węzłem edypalnym), Jasiem z „Jasia i Małgosi” (siłą zatrzymanym w fazie oralnej, tak, by wciąż był uzależniony od dającego rodzica), a nawet gubiącą się w lesie Złotowłosą. Niemal pięćdziesięcioletni mężczyzna wciąż odgrywa dziecięce role, ponieważ matka nigdy nie pozwoliła mu dorosnąć, dojrzeć (również seksualnie) i usamodzielnić się. Pozornie niezależne życie Beau jest fikcją – reżyser wysyła z ekranu wiele sygnałów udowadniających, że Mona utrzymuje finansowo bohatera i traktuje go niczym własność. Kobieta bezustannie żąda dowodów miłości od syna, jakby co dzień obchodziła urodziny, oczekując kolejnych wypisanych synowską ręką laurek.

mat. prasowe Gutek Film

Pierre Péju, francuski eseista, twierdził, że sprzeciw wobec dorastania może być ucieczką przed piekłem socjalizacji i sztywnymi rolami społecznymi (Péju podaje przykład baśniowej, dzikiej i nieokiełznanej Złotowłosej). Aster w „Bo się boi” przybliża odwrotną sytuację i udowadnia, jak wielką tragedią dla jednostki okazuje się nieustanne zmuszanie do bycia dzieckiem, infantylizowanie, niepozwalanie na samodzielność. Obawy przed ubezwłasnowolnieniem towarzyszą bohaterom wszystkich filmów amerykańskiego reżysera – jedni boją się narzucenia wbrew ich woli całkiem obcej im roli („Hereditary”), drudzy umniejszania, lekceważenia i uwięzienia w nieudanym związku („Midsommar”). Aster szuka ścieżki ku wolności od presji, jaką wywierają na nas inni, jednocześnie ma świadomość, że droga do pełnego wyzwolenia zapewne nie zakończy się happy endem.

„Bo się boi” to jeden z tych filmów, o których ciekawiej się pisze i rozmawia, niż je ogląda. Pierwszy akt opowieści, kiedy Beau mierzy się z życiem w mieście, jest groteskowy, ironiczny i przypomina „Dzień świra” na dopalaczach. To wtedy doświadczamy ogromnej palety lęków bohatera: fobii społecznych, agorafobii, hipochondrii, natręctw. Wtedy też najsilniej utożsamiamy się z postacią Phoenixa, bo któż nie obawiał się zaczepienia przez niebezpiecznego nieznajomego na ulicy lub wtargnięcia intruza do domu? Aster już w pierwszych minutach filmu jasno wskazuje, że delikatny stan psychiczny Beau jest następstwem toksycznej relacji z warunkowo kochającą matką. W drugim akcie czeka na widza wolta – to nie tylko najspokojniejsza, ale też najdłuższa i najsłabsza część produkcji. Pojawiające się w niej sceny funkcjonują jako przykład freudowskiego mechanizmu przemieszczenia – bohater w nowej sytuacji odtwarza dramat swojego dzieciństwa z zupełnie obcymi osobami. Niestety ciekawy pomysł, rozciągnięty na kilkadziesiąt minut rozwadnia uwagę widza. Film odzyskuje ją później tylko na chwilę w wirtuozerskiej animowanej, poklatkowej sekwencji, w której Beau wyobraża sobie zdrową dorosłość.

Z czasem wszystko w obrazie Astera staje się powtarzalne. W każdy możliwy sposób wałkujemy ten sam problem wszechpotężnej, demonicznej alma mater, będącej niczym wiedźma z „Jasia i Małgosi”. Mona wymyśla kolejne próby i kary, aż w stronniczym onirycznym procesie sądowym udowadnia synowi, że nigdy jej wystarczająco nie kochał.

Na koniec seansu odetchnąłem z ulgą, że ta męcząca, w gruncie rzeczy niesatysfakcjonująca i niedająca ukojenia terapia wreszcie dobiegła kresu. Asterowi w „Bo się boi” nie można odmówić kreatywności, a tym bardziej świadomego poruszania się po zagadnieniach z zakresu psychoanalizy. Jednak trzeci obraz autora „Hereditary” cierpi na brak umiaru. Trzygodzinny potok myśli reżysera męczy. Twórca przypomina żarłoczne dziecko w fazie oralnej, które nie umie się powstrzymać i musi skonsumować na ekranie każdy pomysł, jaki wpadnie mu do głowy. Ciekawe, co na temat takich praktyk kręcenia filmów mieliby do powiedzenia Freud, Bettelheim czy Lacan.

Po seansie „Bo się boi” do niemałej listy odczuwanych lęków dodałem lęk przed kolejną produkcją spod ręki Astera – nie ma dla mnie bowiem rzeczy bardziej niekomfortowej niż obserwowanie geniusza zjadanego przez własną megalomanię i zbyt wydumane koncepcje twórcze.

 

„Bo się boi”
reż. Ari Aster
premiera: 20.04.2023