Nr 9/2023 Na teraz

Oberwanie chmury

Marcin Stachowicz
Film

Co to za kraina? Gdzie leży, kim są jej mieszkańcy? Bloki niby już zupełnie inne, nowocześniejsze, z eleganckiej cegły, ale wciąż spowite gęstą mgłą lat 90. i wcześniejszego „małego realizmu”: w melancholii, szarości, rozpadzie, beznadziei, w wielkim ciśnieniu na dramat społeczny, od którego w polskim kinie zawsze boli mnie głowa. Na deskorolce dojedziesz stąd prosto na cmentarz, pustą autostradą, choć to Warszawa. Nikt tu nie zna smartfona, Instagrama czy TikToka, a przecież chodzą słuchy, że to, jak napisał recenzent „Polityki”, „portret bezradności pokolenia zoomerów”. Nastoletnie chłopaki kiwają się do Synów albo Roberta Piernikowskiego solo – inteligenckiego rapu z abstrakcyjnymi wersami – podzielając zajawki dzisiejszych trzydziestokilkulatków, rówieśników reżysera Marcina Filipowicza. „Braty” w ogóle trudno umieścić w określonym czasie i przestrzeni, przyłapać na byciu elementem szerszego kontekstu, odnieść do dylematów jakiejś konkretnej generacji, miejsca czy momentu. Ten film to surowa forma, czerń i biel jako demonstracja przywiązania do polskiej smuty, ekranizacja tekstów Piernika o „białasach”, którym deszczowe chmury „odcinają tlen” („My od lat bez tlenu / Całą noc, cały dzień”), może też – warszawska wariacja na temat kalifornijskich czy nowojorskich slackerów, tyle że bez grama poczucia humoru.

Powiedziałbym nawet, że z taką stosunkowo czystą kartą „realizmu ziomalskiego” da się zrobić wiele sensownych rzeczy. Można na przykład opowiedzieć historię, w której bezcelowa włóczęga grupki znajomych z osiedla wiedzie ku poważnym dylematom życia na przecięciu prowincji i wielkiego świata. Tak zrobił Damian Kocur w „Chlebie i soli” i wyszedł mu z tego bardzo dobry film. Można też zadąć w trąbę uniwersalnego ciężaru egzystencji: nakręcić rzecz o traumie, dorastaniu w toksycznym domu, narkotykach, młodzieńczych rozczarowaniach i tak dalej. To przypadek Filipowicza, a o jego „Braty” – obym się mylił, bo kinu życzę wyłącznie szczęścia – za kilka tygodni nie upomni się pies z kulawą nogą. I to nie dlatego, że temat mało ciekawy albo portret społeczny za mało prawdziwy. Ten film mógłby się pojawić na przeglądzie polskiego kina z lat 1999–2009 i nikt by się nie zorientował, że metrykalnie to absolutny świeżak. Całą fabułkę da się upakować w tytule zniekształconym na Synowską modłę: dwa „braty” – siedemnastoletni Filip (Hubert Miłkowski) i kilka lat starszy Bartek (Sebastian Dela) – gniotą się w małym mieszkaniu z ojcem heroinistą (Cezary Łukaszewicz), próbując przetrwać i wybić się na częściową niezależność.

Dynamika braterskiej relacji, oparta na najprostszych kontrastach, ma w sobie coś dobijająco ciasnego i wtórnego. Bartek to typowa osiedlowa „morda”: pewny siebie sportowiec, przypakowany wariacik w przylepionej do skroni „czapce wpierdolce”; zawsze głośny, nabuzowany nawet bez speeda; podrywający dziewczyny ot tak, na jedno zdanie i drift starym samochodem. Filip spadł natomiast z nieba: spod bujnych loków cherubina spoglądają smutne oczy, usta otwierają się rzadko, obserwacja i kontemplacja prawdopodobnie pozwalają chłopakowi doświadczać i czuć więcej (choć nie pozwalają na to samo widzkom – twarz Miłkowskiego pozostaje przez większość czasu nieruchoma i nieprzenikniona niczym maska z wosku). Żeby dać upust trudnym emocjom – chłopcy niedawno pochowali matkę – cichszy i wrażliwszy z braci skupia się na nauce jazdy na desce i podgląda samcze wygibasy Bartka: fascynuje go nowa dziewczyna brata, wyluzowana Klaudia (Marta Stalmierska, sprowadzona do roli blokerskiej femme fatale). Filip podpytuje brata o seks, chodzi za parą na imprezy i posiadówy na sypiących się parkingach albo na koncerty, gdzie znowu rapuje Piernikowski, a MDMA wcina się jak orzeszki z Żabki.

fot. Maciek Bernaś_ Studio Munka SFP

Przy takiej różnicy charakterów nie ma przestrzeni na szczerą komunikację, ale ojciec – kiedy ma lepszy dzień albo jeszcze nie zdążył sztachnąć się brązowym – lubi powtarzać, że „brat to brat; brata ma się do końca życia”. Ojcowskie przykazanie wisi nad tym klaustrofobicznym i smutnym światem jak strzelba Czechowa, która musi w pewnym momencie wystrzelić: toksyczne braterstwo w toksycznej rzeczywistości przynosi nam toksyczny finał, gorzki smak rozczarowania, żwir i piach w zębach, zbrukanie plemiennej lojalności.

Zabrzmi to paradoksalnie, ale tylko deska mogłaby uratować „Braty” przed głębinami nudy i odtwórczości – w końcu nie mamy w Polsce praktycznie żadnych filmów o deskorolkowcach, a już na pewno nie tej rangi, co na przykład „Minding the Gap” Binga Liu, w którym wykonywanie kickflipów łączyło się z tematyką społeczną bez żadnych dostrzegalnych szwów. Tyle że znowu – i to chyba wbrew intencjom reżysera – deskorolka jest u Filipowicza kompletnie przezroczysta, jakby istniała wyłącznie na prawach rekwizytu: czegoś, co dobrze wygląda, pasuje do tematu i odpowiednio się kojarzy. Całe „Braty” są zresztą czymś takim – ładnie skadrowanym katalogiem obrazów kojarzonych z dorastaniem na blokach, którym blisko do inteligenckiej fantazji czy romantyzowania nieszczęścia. Jeśli deska, to w zapuszczonym, smutnym i szarym skateparku, gdzieś między krzaczorami. Jeśli spot do palenia blantów i gadania o życiu, to tylko za garażami, vis-à-vis nasypu kolejowego. Jeśli pierwszy seks, to oczywiście w brudnym samochodzie i z głową pełną Marii. W zabałaganionym mieszkaniu, między barłogiem ojca – spauperyzowanego białego kołnierzyka i kolekcjonera winyli z jazzem – a wiecznie zaciągniętymi zasłonami „braty” dają sobie kuksańce i tłuką na konsoli w strzelanki albo bijatyki.

A wszystkie te przyciężkawe klisze zgromadzono tu chyba wyłącznie po to, żeby panowie z pokolenia Janusza Wróblewskiego mogli napisać z zabójczą pewnością siebie, że to film o nastolatkach z generacji Z: młodzieży „pozbawionej autorytetów, zmuszonej do rozpoczynania dorosłego życia na podstawie doświadczenia wyniesionego z gier komputerowych” (to z cytowanej na początku tekstu recenzji w „Polityce”). Najwyraźniej od czasów kinowego szlagiera „Cześć, Tereska” (2001) Roberta Glińskiego, który na długie lata zabetonował stylistykę opowiadania o polskiej biedzie, zmieniło się chociaż tyle, że plemienna starszyzna dostrzegła istnienie kultury gier jako ważnego punktu odniesienia w uniwersum młodzieży (pal licho, że jest nim już od jakichś dwudziestu lat). Większych połączeń z rzeczywistością jednak nie odnotowano – ani w krótkiej notce Wróblewskiego, ani w samych „Bratach”. Bezczas i bezmiejsce tego filmu działają na jego niekorzyść. To, że każdy znał kiedyś jakiegoś Filipa albo jakiegoś Bartka, a może nawet sam miał dokładnie takich braci, nie oznacza jeszcze, że będzie otwarty na potwierdzanie tych oczywistości w życiu ekranowym. Halo, „tutaj chujowo, znaczy – coraz gorzej”! – no dobra, ale to ty dzwonisz i wygłaszasz do słuchawki stare blokerskie smuty, reżyserze. Miejże dla nas litość, miejże coś nowego w zanadrzu. Albo daj chociaż Apap, bo od takiego stężenia powagi znowu boli mnie głowa.

 

„Braty”
reż. Marcin Filipowicz
premiera: 21.04.2023