Nr 1/2023 Na teraz

Odsłuchy grudnia

Mateusz Witkowski
Cykl Muzyka

Grudzień nie należy do najbardziej łaskawych miesięcy – także pod względem premierowo-płytowym. Zapomnijmy jednak o wszystkich artystach dyskontujących swoją popularność czterdziestą świąteczną płytą w karierze. W tym miesiącu mieliśmy bowiem kilka bardzo zdolnych artystek i ich autorskie piosenki. Zapraszamy wraz z SZA, Sugababes, Caroline Polachek i Laną Del Rey.

 

SZA
„SOS”
Top Dawg Entertainment

Mimo skromnego dorobku płytowego („SOS” to jej drugi longplay) SZA osiągnęła już naprawdę sporo. Nominacja do Oscara? Jest. Grammy? Jest. Występy w piżamie? Pewnie. Własna kolekcja crocsów? Owszem. Wygląda na to, że artystka nie zamierza się zatrzymywać.

Załóżmy, że talent – tak, jak go tradycyjnie rozumiemy – nie istnieje. Przyjmijmy, że nasze mózgi jedynie przetwarzają informacje i inspiracje, podobnie jak robiące ostatnio furorę apki AI, na myśl o których drżą projektanci graficzni i copywriterzy. Coś jednak sprawia, że niektórym przetwarzanie przychodzi łatwiej – SZA bez wątpienia należy do tej grupy. Wywraca na nice, odrzuca prawidła, tworzy nieoczywiste powiązania, mimo że korzysta z pozornie sztampowych elementów. Jest w niej freejazzowy zapał związany z odchodzeniem od tradycyjnych struktur, a zarazem dogłębna znajomość tradycji (patrz: gospelowy opener z samplem z „Until I Found the Lord (My Soul Couldn’t Rest”). Choć posługuje się personą przygnębionej, ale silnej, niezależnej kobiety, za każdym razem wyciąga z tego przetrawionego już przez popkulturę wzorca coś nowego i intrygującego. „SOS” zostanie zapewne opatrzone etykietką „współczesne R&B”, mamy tu jednak zarówno wycieczki do lat 80. („Too Late”), jak i pop-punkową melodykę („F2F”). Słowem: dzieje się, wsiąkamy w tę płytę i płyniemy przez prawie siedemdziesiąt minut (bardzo chciałbym w tym momencie uniknąć wzmianki o tym, że artystka jest z wykształcenia biologiem morskim, ale, przyznajcie, narzuca się sama).

À propos siedemdziesięciu minut: jeśli myślicie, że płyta jest za długa, to pamiętajcie, że w trakcie pracy nad nią powstało około stu utworów. Jest więc taka, jaka powinna być – SZA doskonale wie, co robi.

 

Sugababes
„Lost Tapes”
self-released

Mówicie, że w świecie girlsbandów nie dzieje się nigdy nic ciekawego?

Na początek „uprzejma prośba kierownika”: to nie jest kolejny produkcyjniak z piosenkami narzuconymi przez wytwórnię wykonawczyniom. Osobom, które nie wierzą, zalecam rzucenie okiem na creditsy. Nie jest to również płyta, która powstała w błyskawicznym tempie, by wypełnić zobowiązania kontraktowe.

Przypomnijmy tę skomplikowaną historię: w 2010 roku Sugababes wydały swój ostatni do tej pory longplay zatytułowany „Sweet 7”. Jedyną członkinią pochodzącą z oryginalnego składu grupy była wówczas Keisha Buchanan. Ta jednak rok przed premierą płyty ogłosiła, że opuszcza szeregi. W międzyczasie Mutya Buena, kolejna wokalistka z pierwszego składu, uzyskała prawa do nazwy Sugababes. W 2012 roku ogłoszono, że Buena i Buchanan oraz Siobhan Donaghy (trzecia członkini) nagrają wspólną płytę, podpisując się imionami. Materiał, przy którym pracowali również SIA czy MNEK i inni goście, powstał, ale nie doczekał się oficjalnej premiery, w międzyczasie wyciekł do sieci, jedna z nowych piosenek trafiła na płytę… Bananaramy z 2019 roku. No, bajzel. Panie uznały najwyraźniej, że numery są na tyle dobre, że warto wydać je własnym sumptem, znów pod nazwą Sugababes.

Czy było warto? Owszem. Utwory z „Lost Tapes” to swego rodzaju pomost między współczesnym mainstreamowym popem a trendami z okolic 2012 roku – jest trochę breakbeatowych bębnów („Today”), tropical house’u („Victory”) i oczywiście tęsknoty za ejtisami („Flatline”). Mimo sporadycznych spadków kompozytorskiej formy (dość przewidywalne i mętne melodycznie „Love Me Hard”) całość wypada ponadprzeciętnie.

Żaden tam „wielki powrót”. Ale zarazem coś więcej niż „ciekawostka dla najbardziej zatwardziałych fanów”.

fot. Bianca Van Dijk on Pixabay

Lana Del Rey
„Did you know that there’s a tunnel under Ocean Blvd” (singiel)
self-released

Nie, to nie jest piosenka o jednej z „przełomowych” inwestycji Elona Muska.

Tyle, jeśli chodzi o dowcipkowanie. A teraz serio. Numer tytułowy zapowiadający kolejną płytę Lany Del Rey brzmi jak numer Lany Del Rey, co niektórych zapewne uspokoi, innych zasmuci, a jeszcze innych pozostawi obojętnymi. Mamy fortepianowe tło, smyczkowe instrumentacje, coś z ducha Joni Mitchell i Carpenters, słowem: wydaje się, że dalej gramy w tę samą retrogrę, w którą Del Rey wciągnęła nas lata temu. Nie doświadczymy tu jednak kryptobangerowości jej wczesnych singli, coś sprawia również, że znana nam doskonale poza Del Rey zdaje się mniej wystudiowana, a sama wokalistka, co za tym idzie, dużo bliższa, bardziej namacalna. „To są te detale”, jak mawia pewien były piłkarz FC Schalke 04 – Amerykanka ciąży w stronę szczegółu, jak w wersie, w którym podaje konkretną sygnaturę czasową z piosenki Harry’ego Nilssona. Detalem jest też tytułowy tunel pod Ocean Boulevard – wspomniane szczegóły i skrawki zakotwiczają nas jednak w rzeczywistości, ułatwiają komunikację i trwanie.

I między innymi dlatego powtarzane wielokrotnie „don’t forget me” wybrzmiewa tak sugestywnie. Ja sam – jako umiarkowany sympatyk twórczości artystki – to kupuję.

Caroline Polachek
„Welcome to My Island” (singiel)
Perpetual Novice

Wraca regularna bohaterka tej rubryki – ale czy może być inaczej?

Być może niektórzy z was pamiętają, że nie należę do największych fanów „Sunset”, singla Polachek sprzed kilku miesięcy. W grudniu ukazała się jednak EP-ka „Desire, I Want to Turn into You”, na którą poza wspomnianym utworem trafiły znane wcześniej, świetne „Bunny Is a Rider”, „Billions” i premierowe „Welcome to My Island”. I wiecie co? Całość zaczyna nabierać kształtów (i nawet to „Sunset” wydaje się jakoś mniej kłopotliwe).

Najnowszy utwór Polachek otwierają wysokie, ekstatyczne wokalizy, które muszą przywodzić na myśl Kate Bush, a potem… A potem dzieje się coś zupełnie innego. „Welcome to My Island” to utwór znakomity pod względem narracyjnym i dramaturgicznym – najpierw synth-electropopowe tła, którym towarzyszy swoista wizytówka („Welcome to my Island / Hope you like me, you ain’t leaving”), potem eksplozywny refren z tytułową frazą EP-ki, niby wyciągnięty z wiadomej dekady, ale i tak Polachek po raz kolejny wznosi muzykę pop na nowy poziom. No i tożsamość postaci, którą kreuje: modliszka, zaborcza kochanka, morderczyni, hedonistka? Trudno powiedzieć, ale jeszcze trudniej się nad tym nie zastanawiać.

Nowy longplay artystki już w lutym. Teraz z całą pewnością czekam.