Nr 1/2023 Na teraz

Sprzeczności i metafory

Stanisław Godlewski
Teatr

Zaczyna się od gongu. Gdy reflektory oświetlą scenę, widzimy Alcesta (Grzegorz Małecki), który wali pięściami w worek bokserski. Pierwsza w inscenizacji „Mizantropa” na scenie Teatru Narodowego metafora – a nie zabraknie kolejnych – sugeruje, że Alcest będzie się bił ze światem i z samym sobą. Wśród pozorów i panujących układów bohater próbuje być ostatnim sprawiedliwym – nieprzekupnym, prawym i wiernym własnym zasadom. Nie będzie ulegał presji, nawet jeśli miałaby ona być efektem zwykłych konwenansów, ułatwiających codzienne obcowanie z ludźmi.

W dramacie Moliera (prezentowanym w nowym przekładzie Jerzego Radziwiłowicza) Alcest jest zapalczywy, a jego obsesja prawdomówności łączy się z pogardą dla innych. Egocentryczny, przekonany o swojej racji i namiętnie piętnujący ludzką głupotę, ulega jednej słabości – zakochuje się w kobiecie, która jest jego diametralnym przeciwieństwem. Celimena jest inteligentna, bystra, obdarzona poczuciem humoru i wdziękiem; lubi kokietować towarzystwo, a swoimi względami obdarza również innych mężczyzn. Alcest, nieugięty i surowy w kwestiach moralnych, na jej zachowanie patrzy przez palce (bo miłość jest ślepa). Sztuka Moliera opowiada zatem o wielkich namiętnościach i wielkim egoizmie, a także ukazuje prawa obowiązujące w życiu społecznym, gdzie nie sposób uniknąć pewnej dozy hipokryzji. Być może nie zawsze trzeba bliźnim walić prawdę między oczy tylko dla zaspokojenia własnej potrzeby prawdomówności, a plotkowanie o innych, jakkolwiek bywa przyjemne, zawsze może się zwrócić przeciwko nam.

Dramat Moliera jest utworem ważnym i celnym również współcześnie, a przedstawione w nim konflikty oraz postacie nie są oczywiste. Alcest momentami wzbudza podziw, a w innej chwili – niechęć; Celimena potrafi jawić się jako osoba bardzo mądra, a jednocześnie głupia. Nikt w tym dramacie nie wygrywa ani nie przegrywa. Nikt się także niczego nie uczy, co jest być może najbardziej przenikliwą obserwacją Moliera.

Tymczasem Jan Englert, reżyserując spektakl w Teatrze Narodowym, odczytał dramat inaczej – i chociaż nie ingerował znacząco w tekst, to inscenizacją wyraźnie zmienił jego sensy. W tym przedstawieniu – i w aktorskiej interpretacji Grzegorza Małeckiego – Alcest wydaje się wcieleniem zdrowego rozsądku. Jest opanowany, spokojny i rozumny; nieco ironiczny i męski (w najlepszym znaczeniu tego słowa). Na tle wszystkich innych bohaterów, którzy przeginają się w dziwnych pozach, wydaje się naturalny. Osobność Alcesta odzwierciedlona zostaje także w jego kostiumie (autorstwa Martyny Kander) – nosi elegancką białą koszulę, proste czarne spodnie i piękny, prosty, czarny płaszcz. Wszyscy inni aktorzy ubrani zostali w pstre, połyskliwe fatałaszki, a ich twarze pokrywa solidna warstwa pudru, tak jakby nosili maski (druga metafora). To celowy zabieg – im bardziej oni są wyfiokowani, tym wyraźniej on jawi się szlachetny w swej prostocie.

Szkoda, że ten pomysł przełożył się także na poszczególne role aktorskie – opisany u Moliera dwór zostaje przedstawiony na scenie jako banda pretensjonalnych bufonów i damulek. To założenie reżyserskie nie pozwoliło świetnym aktorom Teatru Narodowego w pełni rozwinąć skrzydeł – choć należy dodać, że w obranej stylistyce wszyscy grają spójnie i konsekwentnie (a że sama stylistyka mnie wydaje się nietrafiona, to inna sprawa).

Upraszczając, można powiedzieć, że zamiast o mizantropie Englert wystawił spektakl o nonkonformiście. Alcest w tej interpretacji nie buntuje się przeciwko światu, raczej wydaje się od samego początku pogodzony z tym, że jego system wartości nie przystaje do współczesności. Nie ogląda się na innych i spokojnie robi swoje. Jego nonkonformizm wynika z pewności siebie, a nie z potrzeby udowadniania komuś czegokolwiek.

fot. Marta Ankiersztejn | materiały Teatru Narodowego

To przesunięcie interpretacyjne samo w sobie jest bardzo interesujące, tylko niestety ścisłe trzymanie się dialogów napisanych przez Moliera stoi w sprzeczności z pomysłami reżyserskimi i interpretacjami aktorskimi. Trudno uwierzyć w tyrady wygłaszane przez Alcesta, skoro Małecki wypowiada je spokojnie, ciepło i serdecznie. Trudno też zrozumieć jego namiętność do Celimeny (Justyna Kowalska) i późniejsze (deklarowane) cierpienie z tym związane. Choć aktorzy wypowiadają wszystko, co Molier napisał, ich działania i emocje stoją w sprzeczności z sensami, które narzuca tekst. To „rozdwojenie” w finale spektaklu skutkuje dziwnymi pomysłami inscenizacyjnymi, które z jednej strony próbują uzasadnić logikę tekstu, a z drugiej logikę działań aktorskich.

Pod koniec spektaklu Alcest niemal dusi Celimenę w miłosnym uścisku, tak jakby jego miłość była bliska nienawiści – wiązała się zarówno z chęcią posiadania, jak i upokorzenia ukochanej. To oczywiście sprzeczne z tym, co aktorzy odgrywali przez bitą godzinę. W wersji z Teatru Narodowego ta scena pełni jednak określone funkcje – po pierwsze jest rysą na szlachetnym charakterze Alcesta (co daje wrażenie „pogłębionej psychologii” postaci), po drugie uzasadnia finał, w którym Celimena – ostatecznie i nieodwołalnie – odrzuca nonkonformistycznego wielbiciela. Dotychczas nie miała ku temu powodów – Alcest wydawał się ideałem, zwłaszcza na tle innych konkurentów o jej względy. Przez dodaną scenę duszenia rozumiemy, że po doznanej przemocy Celimena nie chce się wiązać z takim mężczyzną.

Elianta odrzuca Filinta (co również dziwne, bo akurat w dramacie ta para miała nadzieję na szczęśliwy koniec – i komu to przeszkadzało?), a Celimena odrzuca Alcesta, który w ostatniej scenie zostaje na scenie sam. Zaczyna śpiewać („Gdyby mi król Henryk dał Paryż, miasto całe…”), a publiczność – dzięki wcześniejszemu dialogowi z Orontem – wie, dlaczego ta zwykła piosenka o miłości wzrusza go silniej niż najbardziej kunsztowny poetycko sonet. Prostota ma większą siłę wyrazu niż symbole i metafory – sugeruje Englert.

Alcest schodzi ze sceny, podśpiewując pod nosem. Zanim zgaśnie światło, Robert Czerwiński, Damian Mirga i Mariusz Urbaniec (grający w tym spektaklu różne role – pomocników, posłańców, służących) zaczną sprzątać dekoracje. Przechwytują piosenkę Alcesta i wykonują te piękne wersy o miłości w takt disco polo. Ideał sięgnął bruku, sztuka zmienia się w rozrywkę – to metafora trzecia. Tym samym finał „Mizantropa” Englerta przypomina finał „Nie-boskiej komedii” Swinarskiego z 1965 roku. Tam robotnicy demontowali dekoracje przy akompaniamencie puszczonej z magnetofonu piosenki „Ciao, ciao Bambina”. Przypominam sobie też końcówkę zeszłorocznych „Trzech sióstr” Englerta, która była podobna do sceny z „Miłości na Krymie” Jerzego Jarockiego (wspólne, a cappella, śpiewanie rosyjskiej pieśni). Dobrze, że reżyser pożycza od najlepszych.

„Mizantrop” jest spektaklem ciekawym, bo paradoksalnym. Radykalizm zmienił się tu w zdrowy rozsądek, a niechęć do ludzi – w nonkonformizm. Spektakl opiera się na metaforach i symbolach, choć jego przesłanie mówi o wartości prawdy, prostoty i szczerości. Jan Englert, który wielokrotnie deklarował swoje przywiązanie do teatralnego rzemiosła i pokorę wobec wielkich pisarzy, twórczo „zdradził” w tej inscenizacji pierwotne sensy wpisane w tekst. Takie łączenie tradycji i nowoczesności, nawet jeśli czasem powoduje kolizje, traktować można jako kolejną metaforę, opisującą jego dyrekcję w Teatrze Narodowym.

Molier, „Mizantrop”

reżyseria: Jan Englert

tłumaczenie: Jerzy Radziwiłowicz

scenografia: Martyna Kander
kostiumy: Martyna Kander
muzyka: Paweł Paprocki

Teatr Narodowy w Warszawie
premiera 10.12.2022