Nie gościł na pierwszych stronach gazet, zwykle stał w cieniu muzyków, z którymi współpracował. Trudno jednak wyobrazić sobie niektóre płyty – w tym klasyczne albumy Lou Reeda, Toma Waitsa i Marianne Faithfull – bez jego wkładu. Robert Quine był bowiem jednym z najciekawszych i zarazem najmniej znanych gitarzystów ostatniego półwiecza.
Robert Wolfe Quine przyszedł na świat 30 grudnia 1942 roku w Akron w stanie Ohio. Pochodził z bogatej rodziny przedsiębiorców i intelektualistów – jego dziadek założył prężną firmę oponiarską Akron Equipment Company, a stryj Willard Van Orman Quine wykładał na Uniwersytecie Harvarda, będąc jednym z najbardziej wpływowych filozofów analitycznych. Warto odnotować także, że z tego samego rodu pochodzi Dan Auerbach, założyciel The Black Keys. Rodzice małego Roberta interesowali się muzyką: mieli sporą kolekcję płyt, regularnie chodzili na koncerty, a syna zapisali na lekcje fortepianu. „Było to dość nieprzyjemne doświadczenie. Czytanie nut to coś, czego nie znoszę, bo to czyni z muzyki matematykę” – wspominał Quine. Jako nastolatek zainteresował się rock’n’rollem i pod wpływem Ritchiego Valensa oraz Chucka Berry’ego sięgnął po gitarę. Po latach zwykł mawiać – pół żartem, pół serio – że wszystko, co robi, „to tylko wariacja na temat Chucka Berry’ego”.
Gry na gitarze uczył się sam, bo znalezienie nauczyciela biegłego w nowym młodzieżowym stylu okazało się niemożliwe. Nauka przebiegała zresztą w sposób nietypowy – Quine włączał swoje ulubione płyty i grał do muzyki wydobywającej się z głośników. Po okresie fascynacji rock’n’rollem przyszedł czas na bluesa i jazz, a starych herosów zastąpili nowi: Jimmy Reed, John Lee Hooker, Miles Davis i John Coltrane.
Na początku lat 60. Quine został basistą The Counterpoints, później grał na gitarze w grupie Bruce’s Farm, z którą wykonywał głównie przeróbki utworów The Byrds. Gdy jednak przyszło mu decydować o kierunku studiów, wybrał nie muzykę, lecz prawo na Washington University w St. Louis, które ukończył w 1968 roku. Nigdy nie praktykował wyuczonego zawodu; oblawszy kilkukrotnie egzamin adwokacki, przez kilka lat pisał tylko podręczniki prawa podatkowego. „Nie ma nic bardziej nudnego” – przyznawał.
Pod koniec lat 60. Quine zetknął się z twórczością The Velvet Underground – awangardowej grupy z Nowego Jorku, która w epoce dzieci kwiatów i pacyfizmu śpiewała o heroinie, sadomasochistach i prostytutkach. Choć mieszkał wtedy w hipisowskiej stolicy świata uwiecznionej w słynnej piosence Scotta McKenziego – San Francisco – Quine gardził tym środowiskiem. Podobny stosunek miał do psychodelicznego rocka w rodzaju The Grateful Dead i Jefferson Airplane. Kiedy więc The Velvet Underground przyjechali do miasta w ramach trasy koncertowej, Quine pojawiał się z magnetofonem i za zgodą muzyków rejestrował występy zespołu. Zapisy koncertów w klubach The Matrix i The Family Dog ukazały się po wielu latach w zestawie zatytułowanym „Bootleg Series Volume 1: The Quine Tapes” (2001). W książeczce dołączonej do płyty autor nagrań pisał: „Czerpałem z tych występów wiele przyjemności i inspiracji. Były one ważnym czynnikiem, który ukształtował mnie jako gitarzystę”.
W sierpniu 1971 roku Quine zamieszkał w Nowym Jorku. Zapisał się do Berklee College of Music, ale ostatecznie nie podjął nauki na tej renomowanej uczelni. Po trzech latach nużącej pracy rzucił pisanie książek o tematyce prawnej i skupił się na karierze artystycznej. Miał wtedy trzydzieści dwa lata. „Rodzice i społeczeństwo wyprali mi mózg, że bycie muzykiem jest nie do przyjęcia, ale w końcu zdecydowałem, że przynajmniej spróbuję” – wyjaśniał. Przeglądał ogłoszenia prasowe, zgłaszał się na przesłuchania, ale nikt nie traktował poważnie trzydziestokilkuletniego, łysiejącego wielbiciela rock’n’rolla w sportowej marynarce. Podobno znajomi Quine’a zaaranżowali jego spotkanie z Artem Garfunkelem, który uderzył gitarzystę, gdy ten stwierdził, że muzyki Simon & Garfunkel słuchają ludzie zbyt głupi, by zrozumieć Boba Dylana. Po kolejnym nieudanym przesłuchaniu bezrobotny Quine znalazł pracę w księgarni Cinemabilia. Traf chciał, że poznał tam Richarda Hella.
Hell był charyzmatycznym basistą i wokalistą, który po opuszczeniu zespołów Television i The Heartbreakers rozglądał się za nowym składem. Kiedy usłyszał taśmy kapeli, w której Quine grał w latach 60., był pod wielkim wrażeniem jego talentu i z miejsca zaproponował mu rolę gitarzysty prowadzącego. Niebagatelne umiejętności kolegi Hell przełożył ponad wiek i wizerunek Quine’a, który bardziej niż punka przypominał agenta ubezpieczeniowego. „Przez wiele lat w rockowym światku traktowano mnie jak trędowatego, bo nie chciałem zmieniać wyglądu” – rekapitulował gitarzysta. „Ale w takim stopniu, w jakim w ogóle mnie tolerował, Hell wierzył we mnie bardziej, niż ja sam w tym czasie w siebie wierzyłem”[1]. Skład dopełnili gitarzysta Ivan Julian oraz perkusista Marc Bell (który już wkrótce zdobędzie sławę pod pseudonimem Marky Ramone, bębniarz Ramones). W taki sposób zawiązał się kwartet Richard Hell and The Voidoids.
Quine szybko wsiąknął w nowojorskie towarzystwo punkowe, skupione wokół legendarnego klubu CBGB, gdzie grał razem z The Voidoids i oglądał koncerty innych grup (szczególnie upodobał sobie duet Suicide). Po wydaniu debiutanckiego albumu „Blank Generation” (1977) Richard Hell and The Voidoids wybrali się w trasę koncertową po Wielkiej Brytanii, gdzie grali jako support The Clash. Tournée okazało się kompletną porażką – agresywna publika pluła w stronę sceny i rzucała w nią czym popadnie, muzycy brali udział w awanturach i bójkach, jakie wybuchały na widowni. „A im się to podobało. Jeszcze jak im się to podobało. To było straszne doświadczenie”[2] – relacjonował Quine. Po powrocie do USA zespół grał jeszcze przez pewien czas, a potem uległ rozwiązaniu. Gdy kilka lat później Richard Hell & The Voidoids powrócili z płytą „Destiny Street” (1982), przeszła ona niezauważona i grupa znów się rozpadła. Quine musiał szukać nowego pracodawcy.
Pomimo braku stałego zatrudnienia, Quine był bardzo aktywny: zrealizował album „Escape” (1981) z gitarzystą Jodym Harrisem, zagrał na płytach Lydii Lunch i Material, został również producentem DNA i Teenage Jesus and The Jerks – nowojorskich zespołów z kręgu no wave. Przez krótki okres występował w kolektywie Deadline (między innymi u boku Billa Laswella i Freda Mahera), ale projekt upadł z powodów różnic na tle biznesowym. W tym samym czasie Quine zaprzyjaźnił się z Brianem Eno – w 1980 roku nagrali razem materiał, który do dziś nie ujrzał światła dziennego. Przyjaciele nie szczędzili sobie komplementów. „To, czego [Eno] nauczył mnie o dźwięku, echu i metodach nagrywania, było niesamowite” – zachwycał się gitarzysta. „Quine był kluczową postacią w rozwoju ambientu. To on zachęcał mnie do nieznanej nowej muzyki, która przekształciła się w »On Land«. Nie sądzę, żebym ukończył i wydał tę płytę, gdyby nie on” – odpłacał się Eno.
Przełom nastąpił, gdy Lou Reed przypomniał sobie o łysiejącym muzyku, którego widział kiedyś w CBGB na koncercie The Voidoids.
Kiedy zszedłem ze sceny, Lou chwycił mnie za ramię i powiedział: „Jesteś, kurwa, zajebistym gitarzystą”. Nie pamiętał mnie z dawnych czasów, kiedy bujałem się z nim pod koniec jego grania w Velvetach
– mówił Quine[3]. Na początku lat 80. Reed zaoferował mu udział w sesjach nagraniowych do albumu „The Blue Mask” (1982). Doane Perry, perkusista zespołu Reeda, wspominał, że gitarzysta „[b]ył bardzo małomówny, uprzejmy dla innych, bardzo cichy i wycofany. Czasami wygłaszał jakąś uwagę, która bardzo często była dość tajemnicza”[4]. Na płaszczyźnie artystycznej Reed i Quine początkowo dogadywali się znakomicie, niemal bez słów. Gitarzysta motywował wymagającego lidera do wysiłku, inspirował go do większej kreatywności i namówił do sięgnięcia po porzuconą przed laty gitarę.
Z biegiem czasu stosunki pomiędzy Reedem a Quinem stawały się coraz bardziej napięte. Kiedy ten pierwszy wyciszył większość partii gitarowych tego drugiego z płyty „Legendary Hearts” (1983), Quine był tak wściekły, że roztrzaskał młotkiem roboczą taśmę z nagraniem. Mimo to zgodził się pojechać w trasę koncertową (głównie dla pieniędzy). Ostatecznie czara goryczy przelała się, gdy Quine opracował nośny riff do piosenki „I Love You Suzanne”, ale Reed nie uwzględnił go jako współautora, tym samym pozbawiając gitarzystę tantiem. Po kolejnym tournée ich drogi rozeszły się na dobre. Po latach Quine opowiadał, że z blisko czterech lat współpracy z Reedem tylko pierwsze półtora tygodnia było do zniesienia, a o byłym współpracowniku mówił wprost: „Jest dupkiem”[5]. Sean Fullan, inżynier dźwięku i współproducent „The Blue Mask”, podsumował ich relację następująco: „Patrząc wstecz, wydaje mi się, że być może Quine był po prostu zbyt, kurwa, dobry”[6].
Po zerwaniu kooperacji z Reedem gitarzysta został rozchwytywanym sidemanem – pojawiał się na płytach Johna Zorna („The Big Gundown” [1984] i „Spillane” [1986]), Toma Waitsa („Rain Dogs” [1985]), Scritti Politti („Cupid & Psyche 85” [1985]) i Marianne Faithfull („Strange Weather” [1987]). Na przełomie lat 80. i 90. podjął współpracę z Matthew Sweetem i Lloydem Colem – to właśnie Quine zagrał pamiętną solówkę w przeboju „Girlfriend” Sweeta. Jako muzyk sesyjny wziął udział w nagrywaniu około siedemdziesięciu płyt. „Robota sesyjna to moje ulubione zajęcie” – przekonywał. Miał swoje surowe zasady, których naruszenie skutkowało bezpowrotnym zakończeniem znajomości zarówno na stopie zawodowej, jak i prywatnej. „Jeżeli ktoś usunie mnie ze swojej płyty, to już nigdy nie wrócę i nie będę pracował z tą osobą” – wyjaśniał. Taki los spotkał między innymi Sweeta, który nieopatrznie wyciął kilka gitarowych ścieżek Quine’a z albumu „100% Fun” (1995).
Quine kontynuował karierę gitarzysty do wynajęcia w kolejnej dekadzie, nagrywając z Brianem Eno („Nerve Net” [1992]), The Odds („Bedbugs” [1993]), They Might Be Giants („John Henry” [1994]) i Corin Curschellas („Valdun – Voices of Rumantsch” [1997]). Równocześnie wznowił współpracę z Richardem Hellem w ramach supergrupy Dim Stars, w której znaleźli się również członkowie Sonic Youth (Thurston Moore i Steve Shelley) i Gumball (Don Fleming). Formacja funkcjonowała przez rok, ale została rozwiązana po nagraniu epki (1991) i albumu (1992) – obydwa wydawnictwa nosiły tytuł „Dim Stars” i przeszły bez echa. Bodaj jedynym naprawdę istotnym i godnym uwagi albumem, jaki Quine nagrał w latach 90., był „Painted Desert” (1995) z perkusistką Ikue Mori i gitarzystą Markiem Ribotem. W kolejnych latach jego aktywność wyraźnie zmalała i choć pojawił się jeszcze na płytach Andre Williamsa i Sonny’ego Vincenta, coraz częściej narzekał na brak ofert.
W sierpniu 2003 roku żona Quine’a, Alice Sherman, zmarła nagle na skutek rozległego ataku serca. Artysta przeszedł załamanie – zerwał kontakty z rodziną, rzadko opuszczał swoje mieszkanie i zaczął nadużywać alkoholu i narkotyków, co pogłębiło depresję, z którą się zmagał. Przyjaciele próbowali pomóc gitarzyście, wyciągając go do knajp i wynajdując mu rozmaite zajęcia – bezskutecznie. Zimą Quine podjął pierwszą próbę samobójczą, ale został odratowany. W końcu, 31 maja 2004 roku, zamknął się w swoim nowojorskim lofcie na Grand Street i zaaplikował sobie dożylnie śmiertelną dawkę heroiny. Jego ciało odnaleziono dopiero po tygodniu, obok spoczywał krótki list pożegnalny. Kilka dni przed śmiercią Quine był na kolacji z przyjacielem, który chciał uregulować rachunek. Artysta powstrzymał go, sięgnął po swój portfel i powiedział: „Nie, ja zapłacę. To będzie mój sposób na to, żeby się pożegnać”.
Jego sposób gry był na wskroś unikatowy: pełen dysonansów i jednocześnie melodyjny, napastliwy i zarazem liryczny, sprawny technicznie i przy tym luźny, chwilami wręcz niechlujny. Pierwsza płyta The Voidoids była daleka od punkowego schematu „trzy akordy – darcie mordy” głównie dzięki precyzyjnej robocie Quine’a. Marc Ribot zauważył, że
jeśli chodzi o punk-rockowe solówki gitarowe, to zdecydowanie można nazwać go innowatorem. […] Malcolm McLaren założył Sex Pistols natychmiast po tym, jak usłyszał ich [The Voidoids] na żywo. Quine miał duży udział w powstaniu takiego grania.
Wyjątkowy styl Quine’a był bezpośrednim następstwem jego wielkiej muzycznej erudycji oraz rozbieżnych wpływów, jakimi nasiąkł za młodu (jazz, blues, rock’n’roll). A jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jego potencjał nie został w pełni wykorzystany. Szkoda szczególnie nigdy niewydanego (i prawdopodobnie niedokończonego) autorskiego albumu, do którego przymierzał się latami. „Jedynym powodem, dla którego nie nagrałem solowej płyty pod własnym nazwiskiem jest to, że nie ma w tym żadnej forsy. Nie ma sensu, żebym próbował zrobić coś komercyjnego” – komentował Quine. Konsekwentnie odmawiał koncertowania, bo źle znosił trudy życia w trasie. Miał niełatwy charakter, potrafił zrazić do siebie wielu ludzi. Mówił o sobie, że jest „jedną z najbardziej powszechnie znienawidzonych postaci w całej historii muzyki”.
Jeszcze pod koniec lat 70. Lester Bangs przewidywał, że „pewnego dnia Quine zostanie uznany za kluczową postać dla swojego instrumentu – jako pierwszy gitarzysta, który przekuł przełomowe wczesne dokonania Lou Reeda i Jamesa Williamsona na nowy, indywidualny język”. W 2010 roku, jakby na potwierdzenie tych słów, magazyn „Rolling Stone” umieścił Quine’a na 80. miejscu listy stu najlepszych gitarzystów wszech czasów. Ale chyba najbardziej trafne epitafium wystosował dla niego jego nemesis – Lou Reed:
Robert Quine był wspaniałym gitarzystą, oryginalną i nowatorską bestią. Stanowił nadzwyczajną mieszankę dobrego smaku, inteligencji i rock’n’rollowych zdolności połączonych z wyborną techniką i akademicką pamięcią […]. Nagrał dla mnie taśmy, za które jestem mu dozgonnie wdzięczny – taśmy z soczystymi solówkami muzyków, którzy odeszli dawno temu. Quine był mądrzejszy od nich wszystkich. A dowodem na to są jego nagrania.
Zaś sam Quine, poproszony o podsumowanie swej kariery, powiedział:
Nie odniosłem wielkiego sukcesu, ale wygląda na to, że udało mi się przeżyć i gram lepiej niż kiedykolwiek. Kiedy patrzę na innych ludzi z tamtej epoki, to wydaje mi się, że nieźle dałem sobie radę. […] A okrucieństwa, których dokonałem? Mam to w dupie. Może dlatego, że jestem takim rozkosznym geniuszem.