W obszernym, końcoworocznym odcinku lekko nagnę złotą zasadę „ani słowa o płytach z kolędami”. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. W listopadzie i w grudniu pojawiło się sporo innych, naprawdę interesujących wydawnictw, o których opowiem. Wśród nich: Wczasy, Magdalena Bay, Snail Mail, Courtney Barnett, Tears for Fears, Charli XCX z Christine and the Queens i Caroline Polachek. Będą też U2, Białas oraz Słoń.
Wczasy mają moc zmieniania przysłów: piorunujące wrażenie robi się tylko raz. Dobre wrażenie można robić w nieskończoność.
Wydawałoby się, że znamy już te zagrywki: ascetyczne, synthowo-chorusowe aranże, kontrolowana prostota, a zarazem wyrazistość tekstów, retrostylistyczne nawiązania (mówienie o ejtisowych inspiracjach nic już dziś nie znaczy, zwrócę więc uwagę na to, że Wczasy chętnie odwołują się do polskiej alternatywy pierwszej dekady XXI wieku). Ale drugi album Wczasów wydaje się czymś znacznie więcej niż powtarzaniem sprawdzonej metody z debiutu. Pewne novum stanowi tu zacne grono gościń i gości (Iwona Skv, EURODANEK, Gosia Zielińska, Enchanted Hunters), ale wciąż nie daje ono odpowiedzi na pytanie: dlaczego zespół Wczasy jest intrygujący? Nie mogę sobie odmówić małej, wewnętrznej komparatystyki: w słynnym „Dzisiaj jeszcze tańczę” słyszeliśmy konstatację „ale jutro to się skończy”. Tym razem Jakub Żwirełło zapewnia w singlowym „Tyle słów”: „to wszystko kiedyś minie”. Rezygnacja? Kapitulacja w obliczu srogiego kapitalizmu? Raczej dowód na to, że wkurw nabrał u Wczasów nieco innych barw. „Zawody” były płytą coming of age, „Tyle słów” to zapis tego, w jaki sposób radzić sobie z dorosłością, która jest już czymś więcej niż nadciągającym widmem. A! Panowie wciąż potrafią pisać absolutnie bezpretensjonalne i powalające wyciskacze łez – sprawdźcie choćby prześliczną „Pogodę”,
Próba drugiej płyty? Zespoły świata, patrzcie, jak robią to Wczasy!
Wygląda na to, że pisząc o singlach zapowiadających „Valentine”, przewidziałem przyszłość. Ale czy ktokolwiek jest zaskoczony?
Podobno Lindsey Jordan napisała większość utworów na drugą płytę, siedząc na podłodze w swoim rodzinnym domu. Zupełnie jak w czasach, gdy „Snail Mail” było co najwyżej dziwną zbitką wyrazów pozbawioną muzycznych konotacji. Wydawać by się mogło, że wszystko po staremu. W rzeczywistości jednak życie Jordan nijak nie przypomina czasów sprzed debiutu, a wymuszony pandemią powrót na stare śmieci stał się okazją, by dokonać rachunku sumienia. Snail Mail zasiadła do pisania drugiej płyty z solidnym bagażem: wspomnijmy choćby o odwyku alkoholowym i boleśnie zakończonych związkach. I tak oto powstała płyta skrajnie wręcz konfesyjna, w miejsce abstrakcji podsuwająca nam przed nos migawki z przypadkowych spotkań z byłymi partnerkami, którym towarzyszą już nowe partnerki i partnerzy. Nie pierwszy raz w historii single okazały się mylące – całość tracklisty nie wypada może tak efektownie jak utwór tytułowy czy „Ben Franklin”. W przeciwieństwie do debiutanckiego longplaya zatytułowanego „Lush”, więcej tu wycieczek w stronę popu, ale i trip-hopu („Forever (Sailing)”), nie brakuje też folkowych/indiefolkowych propozycji („c.et.al”). Jednak niezależnie od tego, czy Jordan sięga po bardziej stonowane formy, czy też po wybuchowe refreny, wypada szalenie przekonująco i dowodzi swojego artystycznego rozwoju.
Miejmy nadzieję, że przyszłość będzie sprzyjać Snail Mail – między innymi dlatego, że jej milczenie byłoby ogromną stratą dla współczesnego indie.
Magdalena Bay to nie imię i nazwisko, to nazwa zespołu, który tworzą wokalistka Miki Tenenbaum i producent Matthew Lewin (trochę Blondie-situation). Tyle tytułem wstępu.
Temperatura na powierzchni Merkurego osiąga czasami nawet 450 stopni Celsjusza. Nic więc dziwnego, że wydane w listopadzie „Mercurial World” to płyta, która budzi uzasadnioną tęsknotę za latem i… Zaraz, to nie może być takie proste. Na początek typowa recenzencka wyliczanka. Na debiutanckim longplayu Magdalena Bay aż roi się od inspiracji i mniej lub bardziej modnych nurtów. A to podrzucą nam trochę PC Music, jak w otwierającym „The End”, a to uderzą na EDM-ową czy hyperpopową modłę, innym razem zaproponują nieco bubble gum/teen popu, czasem nawiążą do milenijnego R’n’B czy do głównonurtowej muzyki rozrywkowej tamtego czasu, choćby do takiego „Fever” Kylie Minogue. Są też disco, vaporwave i masa innych wciąż popularnych rzeczy. To wszystko byłoby jednak bez znaczenia / znaczenie miałoby znikome, gdyby: po pierwsze, duet nie pisał znakomitych piosenek (co za single!); po drugie, teksty nie komplikowały nieco tego sielankowo-tanecznego obrazka. Tenenbaum i Lewin piszą doskonałe, pękające od hooków numery („your fire, your fire”), ale przy okazji sprawnie dialogują ze współczesnością, z jej mozaikowym, samozwrotnym charakterem (zachęcam do zajrzenia na ich media społecznościowe). A przy tym nie sprawiają wrażenie, jakby za wszelką cenę chcieli stworzyć płytę „pokoleniową” – nawet wówczas, gdy wprost poruszają tematykę zagrożeń czyhających w sieci („Secrets (Your Fire)”). Mało? To dodajmy jeszcze nie do końca oczywiste retroinspiracje, na przykład te abbowate przebiegi klawiszy w „Hysterical Us” czy „The Beginning”. Cudo.
Moja uwaga dotycząca nomenklatury na wstępie nie była przypadkowa – zapamiętajmy dobrze tę nazwę.
Coś się popsuło. Oby były to tylko chwilowe usterki.
Z „próbą drugiej płyty” Barnett poradziła sobie znakomicie. „Tell Me How You Really Feel” twórczo rozwijało specyficzną singer-songwriterską konwencję z „Sometimes I Sit and Think…”, dowodziło, że artystka nie ustaje w poszukiwaniach, a przy tym nie rezygnuje ze swoich największych atutów. Na świecie nie brakuje jednak klątw – w tym przypadku zmora spadku formy nawiedziła Australijkę przy okazji trzeciego longplaya. Żeby nie było wątpliwości: to nie jest zła płyta. To płyta średnia, co w przypadku Barnett stanowi niemiłą odmianę. Niby mamy tu niespieszną, niewymuszoną, urokliwie zblazowaną narrację znaną z poprzednich płyt. Wydaje się jednak, że wokalistka za bardzo zaufała swoim, no właśnie, narracyjnym zdolnościom i postawiła na całkowitą prostotę. O ile ta broni się jeszcze w znanym wcześniej z singla „Rae Street”, o tyle w przypadku kompozycji mniej zaawansowanych melodycznie wypada po prostu bezbarwnie – i rodzi pytania: czy nie dało się popracować nad ubogaceniem aranżu? Blaza i humor spod znaku „deadpan” wyraźnie potrzebują kontry, która zwykle pozostaje tu w sferze marzeń. Choć zdaję sobie sprawę, że to barbarzyńska opinia: bronią się numery utrzymane w szybszym tempie (np. „Before You Gotta Go”); niestety towarzyszy im sporo średniaków w rodzaju „Splendour”.
„Things Take Time, Take Time” traktuję raczej jako chwilową zadyszkę, a nie dowód regresu. Do zobaczenia na czwartym albumie!
Królowie traumy wracają po bardzo długiej przerwie.
Jeżeli ktoś z Państwa zatrzymał się w dyskografii Tears for Fears na „Songs From the Big Chair” czy nawet na „The Seeds of Love”, po odsłuchaniu „No Small Thing” może być w niemałym szoku. Jak zauważył sam Curt Smith, to numer, który bez problemu wpisuje się w sikstisowe i sewentisowe trendy spod znaku akustycznego, folkowego grania – gdy całość nabiera z czasem nieco więcej rozmachu, wiemy, że jesteśmy w domu. Do tego dodajmy jeszcze udany tekst, tchnący niewymuszoną mądrością i doświadczeniem: w ostatnich latach zarówno Orzabalowi, jak i Smithowi nie brakowało mocnych wrażeń, praca nad nadchodzącą płytą „The Tipping Point” również obfitowała w rozstania i powroty. Czyli co, stare dobre Tears for Fears wróciło? Paradoksalnie, Brytyjczycy najgorzej wypadają w swoim, wydawałoby się, nominalnym, ejtisowym wydaniu – utwór tytułowy ze zbliżającego się longplaya pachnie nadmierną chęcią wpisania się w swój własny mit, wypada przy tym dość nijako: na nic ejtisowość i charakterystyczne patenty, gdy brak melodycznej maestrii znanej ze wspomnianych wyżej płyt.
Podwójny singiel Tears for Fears nie mówi nam właściwie nic na temat tego, jak będzie brzmiał ich najnowszy album. I może to jest w tym wszystkim najciekawsze.
Prośba: wyobraźcie sobie, że w miejscu tego zdania widnieje mem „niby tak, ale, kurwa, nie do końca”.
A teraz pozwólcie, że będzie nie do końca muzycznie. Mam ze wspólnym singlem Białasa i Słonia niemały problem. Zgadzam się w pełni z jego wymową, z krytyką wymierzoną w kościelną dwulicowość, z potępieniem aktów pedofilskich oraz działań tuszujących te najobrzydliwsze z przestępstw. Mimo to mam wrażenie, że panowie swobodnie wsiadają sobie na stacji do pociągu, który już dawno wystartował – udają tymczasem, że skaczą z wiaduktu na dach rozpędzonego wagonu. W polskim hip-hopie od dawna panowały antyklerykalne nastroje: były one jednak zazwyczaj wyrazem infantylnej antysystemowości, tuszowały przywiązanie do wiary katolickiej. Ksiądz był w tych narracjach pazernym urzędnikiem, kimś, kto chce nas zrobić w konia tak jak politycy. Tymczasem o chorobach toczących polski Kościół wiemy już od bardzo dawna – tyle tylko, że medialno-społeczny dyskurs nie sprzyjał deklaracjom takim jak te z „Klękaj przed panem”. Szokujące obrazki ze zwrotki Białasa wydają się dziś nieurokliwie łopatologiczne (partie Słonia wypadają tu zdecydowanie lepiej), wpisują się w modę, są pozbawione mocy, bo przecież składają się tak naprawdę ze skrawków nagłówków, z mniej lub bardziej topornej publicystyki. Zgadzamy się, tylko co z tego?
Klerykalne patologie należy tępić w każdy możliwy sposób, również – albo przede wszystkim – na niwie twórczości artystycznej. Nie mogę jednak oprzeć się pytaniom: dlaczego dopiero teraz? gdzie byliście, gdy … i tak dalej.
„Nie mam tego, czego potrzebujesz” – słyszymy w refrenie. No, chyba że potrzebujemy wspaniałego niby-mainstreamowego popu.
Chciałbym wyrazić radość, że – wbrew utyskiwaniom pogromców dobrej zabawy idealizujących przeszłość – żyjemy w dobrych czasach dla muzyki popularnej. Nieprzekonanym należałoby puścić „z całej epy” nowy singiel Charli XCX nagrany w towarzystwie Heloise Adelaide Letissier i Caroline Polachek. Oto artystki, które do tej pory nawigowały z tylnego siedzenia lub zdobywały szturmem „alternatywne” listy przebojów, wyrosły na prawdziwe graczki i wreszcie doczekały się atencji ze strony szerokiej publiczności (dotyczy to przede wszystkich dwóch ostatnich z wymienionych, Charli przebiła się poza bańkę nieco wcześniej). Panie spotykały się już wcześniej na gruncie artystycznym (w innych konfiguracjach), nadszedł czas na power trio: „New Shapes” odbija hyperpopowe zainteresowania Charli XCX, które zostają tu zgrabnie przemieszane nie tylko z białym popem, ale momentami również z R&B-motownową melodyką. Szybkie cięcia syntezatorów, ejtisowe rozbłyski i euforyczno-taneczny nastrój komplikuje snuta przez wokalistki opowieść: bolesny zapis rozczarowania wynikającego z rozpadu związku.
Jeśli mainstreamowy pop ma mieć twarz trzech wymienionych artystek, to (pod względem muzycznym) żyjemy w najlepszym z możliwych światów.
Opłakiwania U2 ciąg dalszy.
„Co się stało z naszą klasą?” – pyta Paul gdzieś w Dublinie, pytam i ja. Wybaczcie to narzekanie na U2 – w końcu niczego innego nie można się już po nich spodziewać – ale godziny spędzone na katowaniu „War” czy „Unforgettable Fire” robią swoje. Choć co zimę obiecuję w „Odsłuchach”, że nie będzie żadnych recenzji płyt świątecznych, muszę nadmienić: Irlandczycy wydali w grudniu okolicznościową EP-kę. „I Believe in Father Christmas” zawiera nagrania już dobrze znane, co nie jest oczywiście żadnym grzechem. Zaskakuje jednak selekcja: poza naprawdę niezłą interpretacją „Baby (Please Come Home)” z repertuaru Darlene Love i tytułowym coverem piosenki Grega Lake’a dostajemy tu choćby numery takie, jak „Angel of Harlem” (rzecz o Billie Holiday) czy „New Year’s Day” (no, tu już raczej wiadomo). Słowem: siłówka, ale nie ma się co pastwić, wszak działalność charytatywna bywała w obozie U2 listkiem figowym dużo większych przewin. Poza wspomnianą EP-ką ukazał się też singiel Irlandczyków promujący film „Sing 2”. Zastanawia mnie, w którym momencie U2 stało się zespołem tak wyzutym muzycznie (może w 2006, gdy ukazało się „Window in the Skies”?). „Your Song Saved My Life” to utwór wybitnie przeciętny, niecharakterystyczny, mydlany. Jasne, Bono i koledzy nie muszą już niczego udowadniać, ale stopień kompozytorskiego wypalenia jest w tym przypadku piorunujący. Powiecie: „oj, to tylko piosenka do filmu”, powiem: „Hold Me, Thrill Me, Kiss Me, Kill Me”; powiecie: „oj, to tylko piosenka do filmu animowanego”, powiem: „a znasz X, Y, Z i jeszcze kilka innych?”.
Smutno, a nie do tego służą przecież święta.