Kondycja podmiotu względem uznania i poczucia wartości wiąże się […] z negocjowaniem autonomii. To szczególnie istotne, ponieważ autonomia jest zarówno punktem dojścia, jak i sednem emancypacji kobiet. Gdy zatem autorki-córki «spoglądają» w przeszłość własnych matek i próbują względem nich się usytuować, zachowanie równowagi między poczuciem autonomii a potrzebą uznania […] okazuje się zadaniem wymagającym zaangażowania, kontroli i równowagi, a także, lub przede wszystkim, znalezienia języka do stworzenia autobiografii uwzględniającej potrzebne w tej relacji proporcje.[1]
Rozpoczynam od słów Aleksandry Grzemskiej, zaczerpniętych z jej arcymerytorycznej rozprawy „Matki i córki. Relacje rodzinne i artystyczne w autobiografiach kobiet po 1989 roku”, ponieważ zawarta w nich teza mogłaby stać się wygłosem mojego tekstu. Umieszczając ją na początku, niweczę suspens i zdradzam finał, tym samym zmieniam wektory lektury niczym w psychologicznej fabule. Skoro już wiemy, dokąd dotrzemy, mamy szansę niespiesznie, z mniejszym napięciem, spojrzeć na samą drogę. Jak to się stało i skąd wiemy, że relacja (nie tylko matek i córek) musi opierać się na obustronnym (dopowiadam, wychodząc poza badania Grzemskiej) poczuciu autonomii i potrzebie uznania? Szukając odpowiedzi na to pytanie, analizie poddam cytowaną książkę oraz – w mojej optyce dopełniający badania Grzemskiej – beletrystyczny tekst Miry Marcinów „Bezmatek”. Nieusuwalnym trzecim stanie się tekst Esteli V. Welldon „Matka, madonna, dziwka. Idealizacje i poniżenie macierzyństwa” – ustali on porządek mojej lektury-spotkania z Grzemską i Marcinów. Chcę je bowiem przeczytać w kontekstach (psycho)terapeutycznych.
Niewątpliwą zaletą badań Grzemskiej jest indywidualizacja zastępująca syntezę opisywanych przykładów. Nie mam na myśli podziału opisu wynikającego ze sztuk – osobno instalacje artystyczne, osobno teksty – lecz linie cięć wyznaczone przez rodzinne więzy. Szczecińska badaczka opisuje proces ich powstawania. Różnice między więzami a więziami wskazuje spółgłoskowe zmiękczenie – staje się ono metaforą rozluźnienia, zyskania własnej przestrzeni, separacji przy jednoczesnym zachowaniu międzypokoleniowych relacji. Zmienność pokoleń jest podstawą badania związków po kądzieli. W tej perspektywie łatwo popaść w pisanie o pokoleniowości, co zazwyczaj towarzyszy badaniom socjologicznym, których celem jest ukazanie wzoru, zbioru, typów lub syntezy[2]. Ciekawiej wypadają analizy literaturoznawcze, które ukazując wielość kontekstów, często skupiają się na detalu, fragmencie. To pozwala nam skoncentrować się na jednostce, na jednostkowej narracji, bez konieczności poszukiwania odbić i refleksów w innych historiach. Takie czytanie i opis bliskie pozostają praktyce psychoterapeutycznej, która skupia się na tak zwanym przypadku, bez budowania syntez. Oczywiście jest w tym wszystkim pewna podwójność, ponieważ tak zwane studium przypadku zyskuje oparcie w konkretnym wzorze.
W „Matkach i córkach” podstawową kategorią badania staje się wyobrażenie performatywnego działania/stawania się „ja” – czy raczej: inscenizowania owego „ja” w kontekście rodzinnym i artystycznym. Zgłębianie, oglądanie, budowa, przebudowa, odbudowa „ja” jest również centralnym punktem procesów terapeutycznych. To dla mnie ważna zbieżność. Sądzę bowiem, że bliskość literaturoznawczego i (psycho)terapeutycznego czytania jest znaczna. Oba opierają się na deszyfracji pojedynczego znaku – najczęściej metafory – oraz przyglądaniu się strukturze całości wypowiedzi. We współczesnej humanistyce, zachęcanej do interdyscyplinarności, łatwo się poślizgnąć i zmienić tryb opisu. Tym bardziej imponująca jest merytoryczna ścisłość badań Grzemskiej. Dobierane przez nią narzędzia badawcze pochodzą z humanistycznego przybornika. Dzięki nim nie osuwa się w medykalizacje, nie diagnozuje – choć do tego, jak się wydaje, zapraszają ją badane wyznania czy wspomnienia, w których wątki traum i chorób są bardzo wyraźne, czasem kluczowe. Grzemska dowodzi, iż „[a]utobiografia jest autobiografią właśnie dlatego, że w narracyjnym konstruowaniu przez podmiot własnej tożsamości, w budowaniu własnego «ja», zawsze obecny jest – oprócz aspektu referencyjnego – również aspekt relacyjny” (s. 100). Dalej twierdzi, że kobiece pisanie autobiograficzne wyróżnia się „charakterystycznym umiejscowieniem podmiotu we wspólnocie doświadczeń” (s. 100). Kobiecy podmiot ma współdziałać z innymi podmiotami/aktorkami przestrzeni rodzinnej, społecznej, artystycznej. Wynotowane przez badaczkę stwierdzenia zrównać można z tym, co funkcjonuje pod nazwą Kleinowskiej teorii relacji z obiektem. To koncept usztywniający autobiograficzne odczytania. Mógłbym zatem wstawić fazę radzenia sobie z separacją i wynikającą z tego frustracją, a dalej (z)budowaną osobowość, która kształtuje dalsze (nie tylko matczyno-córczane) relacje wszędzie tam, gdzie u Grzemskiej pojawia się formuła sieci i performatywności. Stosowana przeze mnie wymiana języka, ze współczesnych teorii humanistycznych zakorzenionych w zwrocie afektywnym na zreformowaną mowę postfreudowską, nie służy podważeniu badań Grzemskiej. Wprost przeciwnie: pokazując pewne zbieżności, chcę napisać o możliwości spotkania nowej humanistyki i języka psychoanalitycznego. O potencjale autobiograficznych narracji, ale też o tym, że lektura książki szczecińskiej badaczki uświadamia nam, jak bardzo koincydencyjne są próby humanistycznego i psychologicznego zrozumienia nas samych. Truizm? Możliwe, ale nie taki, który prowadziłby nas do uogólnienia. Wykładnią tego ostatniego pozostają poppsychologiczne poradniki życia. Od tych jesteśmy jednak daleko. Jak zaznaczyłem wyżej, szczecińska badaczka skupia się na konkretnych przypadkach, nie uogólnia ich i nie odpowiada na ich podstawie, jak stworzyć właściwą relację albo literaturoznawczo właściwą strukturę. Interesują ją indywidualnie podejmowane próby, napotykane trudności i sposoby radzenia sobie z rozczarowaniem czy rozgoryczeniem córek. Doskonale oświetla to cytat rozpoczynający fragment zatytułowany „Konfrontacje i sojusze”. Jego mottem stają się słowa Virginii Woolf zaczerpnięte z „Krzywej wieży” w przekładzie Magdaleny Heydel: „Kiedy wszystko wokoło się chwieje, jedynym punktem oparcia jest własne ja. Kiedy twarze wokoło stale się zmieniają i nikną w mroku, jedyną wyraźną twarzą jest własne oblicze” (s. 103). Dwuznaczność motta jest porażająca. Ambiwalencję tych słów doskonale podkreśla biografia ich autorki. Wybrana przez badaczkę patronka wydaje się jednak adekwatna, ponieważ „ja” autobiograficznych, kobiecych narracji interesuje Grzemską przede wszystkim dlatego, że silne nie jest. W jego zrozumieniu pomocna staje się myśl artystki i psychoanalityczki Brachy L. Ettinger. Jej teoria jest po-graniczna, równocześnie skupia się na tym, co wspólnotowe i indywidualne. Grzemska pisze: „najbardziej uwodzi mnie w tej teorii założenie o jednoczesnym funkcjonowaniu indywidualnie i we wspólnocie, z uwzględnieniem własnych przestrzeni podmiotowych, których granice nie są obwarowane, lecz mogą być przekraczane, transformowane lub niezawałaszczająco wpływać na siebie” (s. 116). Wybrana przez badaczkę kategoria uwiedzenia mówi nam coś o naszych współczesnych humanistycznych pragnieniach, o dążeniu do utopii zjednoczenia i odróżnienia bez konfliktu, do czerpania, ale nie zabierania/ograniczania, do braku granic. To fantazja o niemożliwym – nic dziwnego, że uwodzi. Teoria Ettinger prowadzi nas przez kolejne fazy rozwoju – przyciąganie i odpychanie, afirmację i destrukcję, czyli separacje i indywiduacje. Wydaje się jednak, że jej preededypalna teoria nie odbiega od innych preedypalnych konceptów – zmienia jedynie język. Zależności nie opisuje przez metafory cielesne, lecz przy wykorzystaniu wartości sił fizycznych (np. przyciąganie, odpychanie, ale też carrieance tłumaczone przez Grzemską jako noszność, a mnie kojarzące się z dźwiganiem, wypornością, a dalej z Winnicotowskim kontenerowaniem córki przez matkę; tu odwróconym).
Narrację Grzemskiej czytam z wielką uwagą, ponieważ nie tylko interesuje mnie, jak artystki radzą sobie z procesami relacyjnymi, ale także jak robią to teoretyczki – zarówno Ettinger, jak i sama Grzemska. Terminologia przez nie używana, ale też wybierane pola wypowiedzi: sztuka słowa, fotografia, rzeźba, instalacja – wszystko to stanowi metaforę, która staje się podstawową formą wypowiedzi siebie. W tym jesteśmy chyba zgodni. Dla dowodu podeprę się cytatem: „Okazuje się jednak – i tego dowodem są tak różne od siebie analizowane przeze mnie autobiografie – że najbardziej niedostępne miejsca emocjonalnych relacji, meandry psychiki i kadry pamięci można wyrazić wyłącznie za pomocą metafory.” (s. 66).
Kategoria noszności znajduje uzupełnienie w pojęciu transmisji traumy. Tu oparciem staje się myśl Kai Silvermann, która zastanawia się nad możliwościami empatii w tandemie matka-córka. Silvermann pokazuje dwa warianty identyfikacji, którą Grzemska nazywa klinczem matka-córka. Można się upodobnić lub odpodobnić. Czyli, używając starszego języka psychoanalitycznego: zlać lub odseparować się. Wszystko to wprost odsyła nas do koncepcji strukturyzacji osobowości i możliwości użycia węższej lub szerszej palety, zależnie od dostępności, mechanizmów obronnych. Problem w tym, że nie wszystkie mechanizmy obronne opierają się na odczuciu empatii i rozumieniu etyki, obu kluczowych dla Silvermann. Opisane przez nią relacje obrazują to, co wydaje się niedostępne skolekcjonowanym przez Grzemską głosom artystek czy autorek wypowiadających siebie. Wydaje się, że zarówno Ettinger i Silvermann do okresu preedypalnego przesuwają to, co inni psychoanalitycy chcą widzieć jako efekt dalszego rozwoju. Mam tu na myśli tak zwane uczucia wyższe: empatię i korygujące nas poczucie winy. Tu dla teoretyczek i Grzemskiej kluczowa stanie się trauma i jej międzypokoleniowa transmisja. Wykorzystanie pojęcia traumy do opisu źródła zachowań matek to gest opiekuńczy i empatyczny. Zakłada, że matka była jakaś, bo stała się ofiarą, jest straumatyzowana. Jeśli rani, to dlatego, że była zraniona. Użycie tej kategorii implikuje pewne usprawiedliwienie – ratuje matki w oczach córek. Przesunięcie tego założenia w stronę myślenia o strukturach osobowości (robi coś, bo jest jakaś, a nie tylko dlatego, że ktoś jej coś zrobił), byłoby bardziej konfrontacyjne dla obu stron relacji. Wykorzystanie teorii traumy bez przedłużenia w teorii osobowości nie daje tego, co wydaje się istotne w kontekście separacji, czyli możliwości gniewu wobec matki. Gniew ten wyrównać może zbudowana dzięki opiekuńczości empatia. Wówczas mamy upragnioną przez Ettinger ambiwalencję oraz – wychodzące poza jej teorię – zachowanie granic „ja”. Wykorzystanie pojęcia traumy oddala nas również od odpowiedzialności za relację. Ta wyprojektowana zostaje poza układ matka-córka, na zewnątrz, w przestrzeń, która kojarzy się z opresją. Taki zamknięty układ daje możliwość zawarcia empatycznej lub/i etycznej wspólnoty, ale jednocześnie jakoś powtarza strukturę traumy, prowadzi do jej odegrania. Żadna z osób nie ponosi odpowiedzialności, obie są ofiarami, łańcuch nie zostaje przerwany. „Nie byłaby tym, kim była, gdyby nie trauma Wołynia” (s. 227) pisze o swojej matce cytowana przez Grzemską Sylwia Zientek. W mojej lekturze pojawia się pytanie: skąd ta pewność? Jakim resentymentem lub pragnieniem jest kierowana? Czy to nie jest zwykła idealizacja? Czy właśnie tam nie prowadzi nas trauma funkcjonująca jako tak zwany trzeci obiekt? To pytanie do córek, nie do matek.
Choć odpowiedzi na powyższe pytania nie znajduję w treści książki, w słowach badaczki, to jednak odnajduję ją w układzie i strukturze całości. Po rozdziałach ukazujących artystyczne zmagania Zuzanny Janin czy Ewy Kuryluk, które opisać można jako relacje dualne, Grzemska kieruje się w stronę tekstów, które odsłaniają abiektalny tryb pisania o matce. Ów tryb ma być oczywiście odzwierciedleniem relacji między córkami i matkami. To zbliża nas do ambiwalentnego przeżywania obiektu. Wcześniej, na przykład w przypadku zmagań Janin, obserwowaliśmy przeskok od bycia w opozycji wobec sztuki matki do jej kontynuacji i prób jej ocalenia po stracie rodzicielki. Oba działania – odcięcie/opór i kontynuacja/uznanie, wyrastają z tego samego korzenia, z silnej zależności wobec matki. Inaczej wygląda przedstawiany przez Grzemską zapis wspomnień Niki Strzemińskiej opisującej swoją matkę Katarzynę Kobro. Tu na układ matka-córka oddziałuje element trzeci. Tym razem nie jest to trauma, ale ojciec. Strzemińska pisze, by wydobyć Kobro z cienia jej męża, a swojego ojca. Jej opis „balansuje między uwznioślającą a naturalistyczną formą ekspresji” (s. 287) i dalej „[p]rawdopodobnie przyczyną obrania takiej estetyki w pisaniu wspomnień było łączenie postawy racjonalistycznej – podyktowanej profesją lekarską, oraz emotywnej – uwarunkowanej relacją matka-córka” (s. 288). Uzupełnieniem tej hipotezy stają się informacje zebrane przez Małgorzatę Czyńską, autorkę biografii Kobro. W jednym z przypisów książki Grzemskiej znajdziemy informacje o tym, jak powstawał zapis córki „strapion[ej] powinnością, posłannictwem. Typowa amatorka, człowiek z ulicy, bez żadnego branżowego wykształcenia. Jej wiedza na temat sztuki była znikoma i ona zresztą wtedy nie miała ambicji, żeby pokazać, że się zna. Miała wspomnienia. Zgadzała się na wszystkie sugestie, redakcje. Niepokoiła się, czy nie przesadza w tych zwierzeniach. Ale była też asertywna i umiała się obronić” (wspomnienie zebrane przez Czyńską cytuję za przypisem Grzemskiej [s. 287]). W jednym z cytatów mamy balans, w drugim zgodę, niepokój i asertywność w budowaniu historii matki z własnych wspomnień. Mamy też połączenie racjonalności i emocji. Wydaje się, że dojrzalej się nie da. A jednak ów opis znajduje się w rozdziale „Topologie choroby”, w części zatytułowanej „Wypisy z epikryzy”. Ciekawa koincydencja. Być może podyktowana profesją Strzemińskiej, która była psychiatrą, a być może skojarzeniem ambiwalencji z nieporządkiem, napięciem, konfliktem, które w humanistycznych teoriach wydają się być ekstrapolowane poza relację, a w psychologii stać się powinny postawą jej dojrzałej, pełnej, pozachorobowej wersji.
„Autobiografia nie stanowi realistycznego odwzorowania biografii. To, w jaki sposób twórczość literacka jest wypełniona doświadczeniami autorek/autorów, wiąże się z obieraniem przez nie/nich określonych strategii autobiograficznych” (s. 332) – pisze Grzemska. Jeśli hipotetycznie założyć, że strategie literackie są jak mechanizmy obronne, to autobiografia stanie się pokrewna historii opowiadanej na fotelu w gabinecie terapeutycznym. O jej terapeutycznej funkcji zadecyduje jednak odpowiedź czytelnika oraz obustronna chęć i możliwość zbudowania dojrzałej relacji między nadawcą i odbiorcą autobiografii. W jaki sposób córki piszą/tworzą o matkach? Tak samo jak stwarzają ich obiekt w relacjach z nimi. Idealizują, dewaluują lub balansują w ambiwalencji. To pokazuje nam pewien zbiór możliwości. Domykam go konstruowaniem struktur osobowości, Grzemska rozszczelnia nawiązaniami do sieci i performatywości. I choć używamy innych języków i czasem inaczej wartościujemy obserwacje, to wiele z nich się pokrywa. Zmieniają się punkty widzenia i fantazje. I właściwie na tym polega relacja, na uznaniu odmiennego punktu widzenia. Na zgodnym odróżnieniu się, na byciu w różnicy. To dla mnie walor lektury badań Grzemskiej.
Kilka miesięcy po śmierci matki, gdy przeglądałam jej niewielki księgozbiór, znalazłam w pierwszej wydanej przeze mnie książce, pod dedykacją dla niej, zapisane jej ręką: «To kłamstwo, jak wszystko, co mówisz». Zaczęłam się trząść. Potem długo płakałam. Dedykacja była szczera i skromna: »Dla najlepszej mamy, którą kocham i podziwiam«. Nie kłamałam, nie tym razem.[3]
Ten cytat z „Bezmatka” jest dla mnie najbardziej bolesny, choć trudno z prozy Marcinów wybrać najboleśniejszy fragment. Właściwie pod każdym autobiograficznym skrawkiem pulsuje ból i miłość narratorki, osieroconej córki, która próbuje opisać matczyno-córczyną (określenie Grzemskiej) relację i odpowiedzieć na pytanie: Czy miłość (do) matki ją rani i wyzwala, czy tylko rani i zamyka w kole autodestrukcyjnych powtórzeń? Całość układa w ciąg wspomnień z dzieciństwa, zapis doświadczeń współchorowania z matką, transkrypcję choroby i śmierci matki, a dalej prób przeżycia żałoby po niej. Pasaże ran, prześwity podziwu i zamiana ról. Tak można by metaforyzować historię, która jedocześnie zaciekawia i onieśmiela lub wręcz krępuje (przypominam wspomniane wyżej więzy) czytelnika. Uruchamia diapazon emocji, od empatii do buzującego gniewu. Choć tego ostatniego nie ma w „Bezmatku”, zastępują go ucieczki czy seksualne odreagowania. „Seks najlepsza riposta na roszczenie śmierci. Kiedy umiera ktoś bliski, pieprzenie uzasadnia się samo” (s. 121) – pisze narratorka. Seks rozładowuje to, czego nie może unieść córka. Seks jest tu również powtórzeniem, zbliżeniem do matki, podobieństwem. Narratorka nie pisze tego wprost, jednak wynotowane przez nią projekcje rodzicielki znajdują odzwierciedlenie w życiu matki. Na przykład: „Kiedyś kłóciłyśmy się o książki. […] Podsunęłam jej Henry’ego Millera. I Anais Nin, której nie pokochała. Była dla niej kłamliwą, zwiewną uwodzicielką. Taką, co się pojawia ni stąd, ni zowąd w deszczu, z zielonym parasolem i w sukience w groszki. Taką, przez którą w wieku dwudziestu jeden lat jej młodszy brat się powiesił” (s. 67). Matka nie umiała pokochać kogoś, kto przypominał jej samą siebie. Co może zrobić z tym córka, która towarzyszyła matce w każdej manii i depresji? Córka, która w wieku piętnastu lat słyszy „[w] gruncie rzeczy mama jest twoim dzieckiem” (s. 69). Może się starać i stara się, jak umie. Może zapewniać sama siebie „Kochała mnie na swój sposób. Choć zawsze mi się wydawało, że kocha mnie bardziej” (s. 65). Intensywność i zerwanie to cechy charakterystyczne dla tej relacji i formy jej opisu. Zbliżenie i oddalenie. Czasem utrata granic, brak ciągłości. „Najważniejsze to nie być od nikogo zależną, pamiętaj. To najohydniejsze, co może spotkać kobietę – powtarzała” (s. 23) kontra „Przytulałam się do niej na zapas. […] nawet gdy umarła. Wtuliłam się pod jej pachę, choć była już martwa. Tak jak jest rodzicielstwo bliskości, tak ja uprawiam córowiznę bliskości” (s. 157). Nieustanne próby bycia razem, powtórzeń i separacji. Nieustanny lęk przed odrzuceniem. Na tym zasadza się dualna relacja opisywana z perspektywy córki. Trzecim staje się psychoanalityczna perspektywa. „Jakoś nie umiałam się przejąć. Ani zamartwiać się adekwatnie, ani wejść w pozycję depresyjną” (s. 116) – autorefleksyjnie stwierdzi narratorka, współchorując z śmiertelnie cierpiącą matką. Zaprzyjaźniona psychoanalityczka podsunie jej hipotezę perwersyjnych obron. Owa perwersja odnosić się miała do wspomnianych wyżej seksualnych odreagowań. Wydaje się jednak, że perwersja obejmuje tu córowiznę, nie tylko seks. Perwersyjne córectwo, tak można by określić autobiograficznie rozpisaną relację córki tracącej matkę (za tę metaforę dziękuję Joannie Krajewskiej). A może perwersyjne macierzyństwo zmieniające się w perwersyjne córectwo, wracające w zamianie ról i w figurze rodzenia śmierci matki? I jedna nie ruszy bez drugiej? Perwersyjne córectwo to metafora powstała w rozmowie, w której próbowałem spleść obraz matki z prozy Marcinów z przypadkami idealizacji i poniżenia macierzyństwa odnotowanymi przez Estelę Welldon[4]. W jej rozprawie perwersja odnosi się do wszelkich ekspresji popędowych, nie tylko tych seksualnych. Toteż samo macierzyństwo może stać się perwersyjne, czego przez lata nie umieliśmy dostrzec, klasycznie czy tradycyjnie ujmując perwersję jako skutek braku rozwiązania kompleksu Edypa. Welldon interesuje preedypalność i relacje matki z dzieckiem obojga płci. Ta perspektywa odmienia społeczne obrazy macierzyństwa. I córectwa. Perwersja nie jest jednak jedynym mechanizmem, który „pomaga” narratorce „Bezmatka”. Z żałoby próbuje się wydostać również przez sublimację i racjonalizację. Czyta Różewicza, nawiązuje do frazy Iwasiów, pisze „umarła mi” (s. 128), wreszcie odwołuje się do wiedzy medycznej i psychologicznej.
W epilogu ponownie pojawi się trzeci – psychoterapia, która stać może się pomostem do odkrycia trójkątnej relacji.
Mój psychiatra rozpoczął szkolenie z psychoterapii psychodynamicznej.
– Według psychoanalitycznej interpretacji postać ojca znaczy więcej, im rzadziej pojawia się w opowiadanej historii.
– Ale nie w mojej, prawda? (s. 253)
Jak traktować to ostatnie pytanie? Nie dostrzegam w nim pewności[5]. Relację pacjentki z terapeutą rozumieć możemy uniwersalnie, jako powtórzenie relacji pierwotnej. Psychodynamiczny terapeuta-matka odpowiedzieć ma na pytanie pacjentki. Wiemy, że nie odpowie. Raczej zapyta „Dlaczego to dla pani ważne?”. Co zrobi z tym narratorka? Jak to przeżyje? Sama będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ojciec jest, czy nie jest jej potrzebny.
Tak jak cytat pomagał mi określić punkt dojścia i tematykę tekstu, tak samo teraz pomoże mi wskazać na wymowę, intencję, ale i repetycyjne otwarcie:
Wyznanie – decydująca stawka w terapeutycznym działaniu.
Ten, kto wyznaje, ryzykuje, że może ponieść jakieś konsekwencje swojego oświadczenia.
Wyznanie obliguje do słuchania, czyni z odbiorców zakładników prawdy.
Wyznanie przestało być aktem prawdy, to raczej narcystyczny spektakl.
Powiedzieć coś niedobrego o swojej matce to zawsze wyznanie, to zawsze nas, córki, wiele kosztuje.
Moja mama nie żyje. To jest wyznanie (s. 183–184).
Konsekwencjami wyznania są lekturowe i opisowe trudności, których przysparza nam tekst Marcinów. To samo przynoszą nam wspomnienia i prace badanych przez Aleksandrę Grzemską artystek i pisarek. W tych trudnościach możemy się przeglądać i próbować odpowiadać na własne pytania, śledzić własne (przy)wiązania. To chciałem pokazać tym krótkim, acz gęstym omówieniem. Ilość prób, teoretycznych i literackich, które podejmujemy, by zrozumieć nasze relacje i siebie w nich, dowodzi istotowości tematu. W tym miejscu zataczam koło: pozostaje mi wrócić do początku, do cytatu otwierającego całość i balansować między po-granicznymi emocjami.