Powodzenie mych zapisków nie oparte na ich wartości, lecz na emanacyi ciepła miłego każdemu, w szczególności w naszym wieku, z tak dziwnie chłodnym i dokuczliwym powiewem
Kazimierz Wodzicki, „Zapiski ornitologiczne”
Na początku stycznia, udręczona byle jaką zimą, pandemicznym zamknięciem i stanem Ojczyzny naszej, natknęłam się na news dziwny a piękny – do Polski przyleciała niezwykle rzadko u nas widywana sikora lazurowa. Wiadomość rozeszła się po różnych zakątkach Internetu, na co dzień niekoniecznie oddanych przyrodniczym pasjom. Historię odwiedzin otulonego w eleganckie, chłodne barwy przybysza ze wschodu zrelacjonował na łamach portalu „Gazety Wyborczej” Jacek Betleja, ornitolog publikujący tam cyklicznie swój „Wielki Rok” ptasich obserwacji. Niezwykłe, niebieskie upierzenie sikory lazurowej zachwyciło mnie niemal tak, jak szata modrosójki błękitnej, mitycznego ptaka mojego dzieciństwa, występującego wyłącznie w Ameryce Północnej, która wówczas, w okolicach roku 2000, wydawała mi się niemal nieosiągalna. Lazurki dotąd nie znałam – nie było jej w ornitologicznych książkach, w których miałam okazję szperać jako kilkuletnia wielbicielka awifauny. Nie znalazła się wobec tego wśród kilku sikor, które przerysowałam z mojej pierwszej, ulubionej książki o ptakach, złożyłam skrzętnie w kopercie wykonanej z kalendarza Anno Domini 1999 i zachowałam dla siebie samej, uśmiechającej się teraz do tych wczesnych archiwistycznych ciągot.
Tak czy owak, wiadomość o nieznanej mi dotąd sikorze, zdjęcia tejże oraz opowieść o kilkudziesięciu twitcherach – osobach gotowych rzucić wszystko i obserwować rzadki gatunek ptaka – zjednoczyły autorów komentarzy w reakcjach licznych, czułych i pełnych zachwytu. Obcy sobie ludzie relacjonowali, jakie ptaki przylatują do ich karmników, barwnie opowiadali o ulubionych gatunkach, zachwalali walory przyrodnicze swoich regionów. Ten i ów, chwaląc pasję ptasiarzy, zdołał wprawdzie wtrącić polityczną aluzję albo jakąś niekonstruktywną złośliwość, ogólnie jednak wśród przejawów dobroci dla świata i wzajemnej życzliwości można było odnieść wrażenie, że raz jeszcze przyszła Gwiazdka (pamiętacie anegdotę o warszawskich jeżach przechodzących przez ulicę?). Choć nie ma co się łudzić, że napastliwi komentatorzy politycznej bieżączki doznali nagłej wewnętrznej przemiany pod wpływem widoku błękitnej ptaszyny – ornitologiczny news uaktywnił po prostu osoby inaczej usposobione – przyszło mi na myśl, że dawno nie znalazłam się w tak pozytywnym zakamarku internetowej przestrzeni.
Nawet bez radaru ustawionego na treści ornitologiczne coraz częściej można się na nie natknąć w sieci i w audycjach radiowych. Poza relacjami z obserwacji i materiałami przyuczającymi do fortunnego ptasio-ludzkiego współistnienia, popularność zyskał ostatnio wątek terapeutycznego wymiaru obserwacji ptaków, zapewne za sprawą książki Piotra Tryjanowskiego i Sławomira Murawca „Ornitologiczna terapia”, a także pandemicznej aury skłaniającej do szukania wytchnienia w kontakcie z przyrodą. Ptasiarski trend widoczny jest jednak w ofercie wydawniczej już od kilku lat. Książki Noaha Stryckera publikowane od 2017 roku przez wydawnictwo Muza, ilustrowana „Ptakologia” Sy Montgomery wydana rok później przez Marginesy… Zaczęło się jednak chyba od wspaniałego zbioru esejów Stanisława Łubieńskiego „Dwanaście srok za ogon”, wydanego w 2016 roku przez Wydawnictwo Czarne, docenionego nominacjami do Nike i Nagrody Literackiej Gdynia. Ta piękna książka – a także czułość, z jaką autor mówił o ptakach na jednym ze spotkań autorskich – na nowo obudziła we mnie uśpioną przez lata ornitologiczną pasję. A ponadto – sprawiła, że powoli, powoli zaczęłam wracać do przedmiotu mojej dziecięcej fascynacji, wertować stare książki i rysunki, przeglądać zgromadzone przed laty skarby, wracać do nauki i obserwacji wyposażona w dorosłe narzędzia i możliwości. Od czasu sukcesu książki Łubieńskiego Wydawnictwo Czarne opublikowało jeszcze kilka pozycji dla amatorów tej tematyki. Poza tłumaczeniami uznanych autorów zagranicznych (Bernd Heinrich, Helen Macdonald) pojawiły się też książki pisane przez rodzimych przyrodników – w zeszłym roku „Myśliwce” Konrada Malca, a ostatnio „Wszystkie okna dla oknówek” Pawła Pstrokońskiego.
Książka Malca poświęcona ptakom szponiastym (powszechnie znanym jako ptaki drapieżne) to skarbnica informacji o specyfice ich wyglądu, lotu, diety, technik polowania. Autor wplata te informacje w historie konkretnych obserwacji, udanych i mniej udanych ptasio‑ludzkich spotkań, zachodzących zarówno w okolicznościach zwyczajnych, dostępnych nam wszystkim, jak i podczas wymagających większej wiedzy i zaangażowania wypraw mających na celu monitorowanie liczebności poszczególnych gatunków. Malec pisze zajmująco o ptasich zmysłach – jak widzą poszczególne gatunki ptaków i po co im takie specyficzne wyposażenie, co myślano i co obecnie myśli się na temat mocy ptasiego węchu, jaki jest związek piór ze zmysłem dotyku, co wiadomo na temat tajemniczego zjawiska magnetyzmu. Sporo uwagi poświęca też obrazowi ptaków w przysłowiach, przywołując uzasadnienia stojące za enigmatycznie brzmiącymi powiedzeniami (wiecie, dlaczego kania pragnie dżdżu?). Dyskurs na temat ptaków, a nie same ptaki, interesuje Malca również na innym poziomie – na marginesie różnych wątków autor pokazuje często, jak zmieniały się opinie na temat pożyteczności i szkodliwości poszczególnych gatunków, a także jak owe zmiany przekładały się na kształt relacji ludzi z ptakami i na ich prawną ochronę. Co ciekawe, opowieść Malca osnuta jest nie tylko na doświadczeniach i wspomnieniach autora. W książce pojawiają się często odwołania do polskiej literatury ornitologicznej – nie tyle cytaty i przypisy mające poświadczyć słuszność jakiegoś twierdzenia, ile nawiązania o wiele ciekawsze, odsłaniające sympatie i antypatie wcześniejszych autorów, świeżość ich oglądu, ale także ślepe plamki. Widać, że Malec to tyleż ornitolog i zapalony obserwator ptaków, co namiętny i wnikliwy czytelnik literatury ornitologicznej, cytujący obficie trafne i pełne urody opisy z książek Władysława Taczanowskiego i Jana Sokołowskiego.
Paweł Pstrokoński przekonuje, że ptaki może obserwować każdy i wszędzie, a życie w mieście nie stanowi przeszkody dla kontaktu z nimi. Za przykład autor bierze Warszawę, w której sam mieszka, a za trop przewodni kilka żyjących w niej, głównie pospolitych gatunków – jaskółki oknówki, wróble, gołębie, kawki, wrony, gawrony, sroki… To gatunki, które niekoniecznie lubimy i cenimy, a często uznajemy za nieciekawe i wręcz uciążliwe. Tymczasem relacje z ich obserwacji w wykonaniu Pstrokońskiego okazują się nie tylko poznawczo interesujące, ale i lekturowo zajmujące. Uważność i czułość, z jaką autor odnosi się do swoich bohaterów, jest zaraźliwa i pozwala dostrzec ich czasem nieoczywiste, przeoczane piękno, inteligencję, przezorność, zdumiewającą zdolność do adaptacji. Kto by pomyślał, że opowieść o wyczekiwanym przylocie mieszkających przy oknie autora jaskółek, o ich lęgach, wychowywaniu młodych i odlocie nie tylko nie nudzi, ale nawet trzyma w napięciu (i skłania do wyglądania jaskółczych czarek we własnym otoczeniu)? Pstrokoński opisuje także gatunki mniej pospolite i rzadziej widywane – przede wszystkim stale zamieszkujące Warszawę sokoły i sowy, a także ptaki pojawiające się w stolicy bardzo rzadko, łakomy kąsek dla twitcherów. Książka Pstrokońskiego to nie tylko katalog ptasich zwyczajów i zachowań, nie tylko mapa zaskakująco bioróżnorodnej Warszawy, ale także obraz wzajemnych relacji ludzi lubiących ptaki, znających je i dbających o ich dobrostan. Owa relacyjność to silny rys książki – autor uważa „ptaszenie […] za przygodę, którą najlepiej jest wpółdzielić”, a „kawalątek, drobinkę, szczególik” zaczerpnięte od innych obserwatorów uznaje za cenny wkład w mozolnie wypracowywaną ptasiarską uważność.
W czytaniu o ptakach nie chodzi tylko o wiedzę, ale także o sprawę nie mniej elementarną i wcale nie banalną – lubienie, zachwyt, efektowną obserwację, która staje się zaczątkiem czyjejś ciekawości; a zatem o to, czego zobiektywizować się nie da i czego obiektywizować nie warto. W tym punkcie spotkać się mogą dwa rodzaje relacyjności. Pierwsza to relacyjność czytelnicza, widoczna u Malca, który stale sięga do wcześniejszych autorów-ornitologów, zwłaszcza tych, których opisy ubarwia nieskrywana moc osobistego zapału. Druga – zachwalana i propagowana przez Pstrokońskiego – to relacyjność fizyczna, wymiana doświadczeń i obserwacji w terenie, nauka na żywo. Nie odwodząc od ptaszenia kolektywnego, ptaszenia w relacji mistrz–uczeń, ptaszenia we dnie i w nocy, w skwarze i w słocie, zapraszam do dostrzeżenia zalet relacyjności, transferu doświadczeń i afektów, które mogą zachodzić za pośrednictwem słowa pisanego. Zachęcić do polubienia czegoś niezwykłego, zainteresować czymś niespotykanym, to nie taka znowu wielka sztuka, zabierzmy się zatem za przypadek pozornie beznadziejny.
W rozdziale zatytułowanym wdzięcznie „Bury i srajda”, co oddaje stosunek większości mieszkańców miast do wróbli i gołębi, Pstrokoński dokonuje apologii tych lekceważonych, czasem pogardzanych gatunków. Pozostawiając gołębia na inną okazję, sprawdźmy, czego dowiemy się o „burym”. Wśród historii bliskiego współistnienia z człowiekiem i rekonstrukcji codziennych znojów uwagę przyciąga charakter wróblego życia erotycznego, zdolny być może odczarować nieatrakcyjny wizerunek tych zwykle ignorowanych lub uważanych za nudnawe poczciwce ptaków. Okazuje się, że niepozorne stworzenia, zwłaszcza samice, są wyjątkowo nienasyconymi i cokolwiek ekshibicjonistycznymi kochankami – w sezonie lęgowym do zbliżeń dochodzi kilka, a nawet kilkanaście razy dziennie, a miłosne stosunki, co rzadkie u ptaków, utrzymywane są również poza tym czasem i służą budowaniu więzi.
Temperament wróbla może zaskoczyć i zaciekawić, ale nikogo chyba nie zszokuje w czasach, w których jawne zainteresowanie seksem nie jest już na szczęście powodem do wstydu. Przysporzył jednak rozterek Kazimierzowi Wodzickiemu, autorowi „Zapisków ornitologicznych”, który w przedmowie do wydania z 1877 roku wspomina, że opublikowany wcześniej w czasopiśmie elaborat poświęcony wróblowi „oburzył matrony, nie umiejące szukać w żartobliwości pożytku”, w kolejnym podejściu postara się zatem oględniej opisywać wróble pożycie. Nie brak mu jednak zrozumienia i sympatii dla drobnego, lecz namiętnego bohatera: „Któż jest w świecie bez ale, więc i ta ptaszyna ma swe cieniowe strony, mianowicie niczém nieokiełznaną namiętność i w swych afektach nie zna granic, ni hamulca […]”. Oględność oględnością, Wodzicki jednak ewidentnie lubi swoich bohaterów, a co więcej – odważniej niż autorzy współcześni pozwala sobie na antropomorfizacje, które może i oddalają od naukowego warsztatu, ale mają niewątpliwy urok. Oto niewielki wyimek z rozległych admiracji dziewiętnastowiecznego autora poświęconych samicy wróbla:
Co ognia w małych oczętach, jak niemi rzuca, a jaka przytomna i zręczna, chwili nigdy nie traci, aby z wróbelka korzystać! Mało posiada miłości, ogrom namiętności, chciwa rozkoszy, – nie wesoła, bo zawsze pragnąca; uczciwa, – o ile zadowolona, – przykładna matka, bo przyjmuje skutki małżeństwa; bez pieszczot wychowuje pisklęta i to z pośpiechem, aby się od tych niedyskretnych świadków jak najprędzej uwolnić i znowu żyć sam na sam z wróblem, bujać po świecie, używać tego zdrowia, co smaczném życie czyni […] Niech nikt nie myśli, że pragnie troskliwéj i czułej opieki w swym towarzyszu, – bynajmniej, – radna i przezorna, czynna i zabiegliwa, umie doskonale potrzeby życia zaspokoić, lecz się bez stosunku, jak to w świecie mówią, obejść nie może, taka jéj natura.
Zaznaczmy przy tym, że zrozumienie dla wróbli nie przekłada się na akceptację dla ludzi czerpiących z nich przykład – tym Wodzicki nie szczędzi płomiennej krytyki. Przedwcześnie wyczerpani młodzieńcy, pozbawieni sił witalnych wskutek ekscesywnego trybu życia, choćby ukrywali przyczyny swej kiepskiej kondycji, nie umkną czujnemu, doświadczonemu oku przyrodnika, który „patrząc na te snujące się postacie zawoła: Nieszczęśliwy, naśladował wróbla!”. Zdaniem Wodzickiego obowiązki człowieka, a szczególnie przedstawiciela narodu, który walczy o swoje istnienie, wykluczają właściwą wróblowi beztroskę. Rys autora, historyczne usytuowanie ornitologicznych obserwacji, to już jednak inny, rozległy temat – i kolejny dowód na atrakcyjność tego rodzaju piśmiennictwa. Tymczasem mam nadzieję, że dzięki wysiłkom Wodzickiego i Pstrokońskiego przy najbliższej okazji czytelnicy spojrzą na wróbla z większą przychylnością, a może nawet z błyskiem w oku.
Cudza obserwacja daje szansę na wyostrzenie widzenia, a czasem też na poszerzenie repertuaru zmysłów.
Gil w zimie na ogół nie cierpi głodu. W razie potrzeby żywi się pączkami drzew, toteż do karmników urządzanych dla ptaków przez człowieka rzadko zagląda. W pączkach drzew zawarte są różne pachnące płyny w postaci żywicznych olejków i skutkiem tego, jeżeli gil dłuższy czas karmi się pączkami, całe jego ciało przesiąka tym zapachem.
Dla takich małych cudów warto przeglądać stare (i niestare) książki ornitologiczne. To Jan Sokołowski, zasłużony badacz, działacz na rzecz ochrony ptaków i popularyzator wiedzy przyrodniczej związany z Poznaniem, tym razem nie w swoim opus magnum, dwutomowym dziele „Ptaki ziem polskich”, określanym często jako najpiękniejsza polska książka ornitologiczna, ale w przeznaczonej zapewne dla dzieci i młodzieży broszurce „Obrazki z życia ptaków w zimie”. Niezwykła, nasycona, pomarańczowo-czerwona barwa przełamana czystą, popielatą szarością i głęboką czernią, pękata, jakby dobrze przygotowana na zimę sylwetka, delikatne i mocne ciałko pachnące skrytą, ale nadal soczystą zielenią. Co za wspaniały obraz! Nie mam pojęcia, czy obserwacja Sokołowskiego pokrywa się z rzeczywistością, czy też należy do repertuaru informacji, które nie wytrzymały próby czasu, ale chwilowo jest mi to obojętne. Choć autorzy książek o ptakach najczęściej odwołują się do wzroku i wyobraźni wizualnej, nierzadko aktywizują też słuch, zdarza im się również pobudzać łapczywość innych zmysłów – Pstrokoński pisze, że maleńkie sosnówki, najmniejsze polskie sikory ważące zaledwie 9 gramów, pachną żywicą, a Łubieński wspomina fizyczną, rozdygotaną bliskość trzymanych pod koszulą ptaków czekających na zaobrączkowanie.
A może jeszcze zacznę obrączkować ptaki, może będę leżeć godzinami w błocie, może urządzę sobie czatownię w koronie drzewa, żeby poznać to wszystko z bliska, mniej zapośredniczone, choć zainspirowane przez cudzą opowieść? Na razie jednak czekam aż do tegorocznych ulotnych zachwytów – kilkunastu czapli białych siedzących w koronach nadjeziornych drzew, zimorodka bujającego się na trzcinie, dziesiątek kormoranów, które obsiadły drzewa nad poznańską Wartostradą, pstrokatych szczygłów, przyprószonych czerwienią czeczotek, krogulca zapuszczającego się do karmnika na sikory, dzwońców i czyżyków – dołączy wielka nieobecna moich zimowych spacerów ostatniego sezonu: upragniona jemiołuszka, „bombka choinkowa” (jak ładnie nazywa ją Malec), „o pięknych, matowych i subtelnych barwach” (to Sokołowski), zwykła odprawiać skomplikowane rytuały wokół owocowych darów (wiem od Pstrokońskiego). Jak to możliwe, że przez tyle lat o nich nie pamiętałam?