Wszyscy doskonale wiemy, że październik zdominowały wydarzenia większej wagi niż płytowe premiery. Dlatego też trudno byłoby nie interpretować najnowszych wydawnictw przez ich pryzmat. Pomogą w tym Maciej Maleńczuk, Róisín Murphy, Patryk Zieliniewicz, EURODANEK i Nilüfer Yanya.
Maciej Maleńczuk
Klauzula sumienia
(Agora)
Ilu krakowskich singer-songwriterów potrzeba, aby wydać przeciętną płytę komentującą krótkowzroczną perspektywę naszej rzeczywistości?
Jak dowodzą ostatnie występy medialne Macieja Maleńczuka, artysta jest absolutnie zachwycony swoją zdolnością do portretowania współczesnej Polski grubą kreską; swoją umiejętnością zmyślnej prowokacji, która dynamizuje dyskusję i pobudza do myślenia. Z krakowskim muzykiem jest jednak jak z internetowymi komentatorami, którzy za wszelką cenę starają się być „krawędziowi”: po ukończeniu dziewiętnastu lat po prostu nie wypada. „Klauzula sumienia” pełna jest diagnoz dotyczących sytuacji politycznej (na tapetę wzięci zostali m.in. wyborcy partii rządzącej, nacjonaliści, antyaborcjoniści i – no kto by się spodziewał? – kobiety). Wspomniana gruba kreska skutkuje jednak zwykle staroszkolnym elitaryzmem (refleksje dotyczące 500+ w utworze tytułowym i nie tylko) czy równie nieświeżą mizoginią („Baby”, „Zdzira”). Miało być niegrzecznie i zadziornie, jest jednak płasko i zwyczajnie infantylnie – wszystko to ubrane w format country-bluesowo-orientalizowanych, a przy tym dość przeźroczystych utworów: gdyby nie jakość kompozycji, można by odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z akustycznymi coverami Homo Twist. (Należy jednak oddać muzykowi, że jest w naprawdę dobrej formie wokalnej.)
A! Co do pytania z pierwszego akapitu: jednego, tylko i wyłącznie jednego.
Róisín Murphy
Róisín Machine
(Skint Records)
Ile irlandzkich artystek potrzeba, aby nagrać błyskotliwą płytę igrającą sobie z tradycją muzyki klubowej oraz najnowszymi trendami w elektronice, pełną nietuzinkowych wersów i tanecznych bangerów?
Coś się nam jednak w 2020 udało: w ostatnich miesiącach w całkowitym lub względnym mainstreamie zaroiło się od albumów w zmyślny sposób odświeżających konwencję disco. Albo do disco się odwołujących, disco reprodukujących, disco dekonstruujących. Powiedzieć bowiem o „Róisín Machine”, że to album zakorzeniony w jednym konkretnym muzycznym nurcie, to nie powiedzieć zupełnie nic. Wokalistka wespół z DJ-em Parrotem (znanym choćby z projektu Sweet Exorcist) na swoim piątym longplayu sięga również po house/filter house, Eurodisco czy stylistykę baggy (jak w „We Got Together”) – słowem: po wszystko, co pomoże jej w stworzeniu jakże precyzyjnego pod względem dramaturgicznym, soczystego i obezwładniającego albumu. Nie znajdziemy tu żadnych wyświechtanych porównań w rodzaju „życie to parkiet, życie to taniec, Bóg jest DJ-em”, żadnych zużytych refleksji, typu „klub pozwala na prawdziwą bliskość, to doświadczenie mistyczne i pierwotne”. Zamiast tego dostajemy grę tropów i nawiązań, stopienie horyzontów, opowieść o silnym ładunku, pardon my French, ontologicznym. Już po otwierającym „Simulation” tracimy pewność, której spośród wielu rzeczywistości dotyczy tytuł – a to dopiero początek, bo i sama Róisín do końca pozostanie nieprzenikniona: silna i niezależna, a zarazem kompletnie zagubiona w gąszczu relacji, znaczeń, odniesień.
Pytanie z pierwszego akapitu można uznać za retoryczne. Jak dobrze, że niektórym artystkom i artystom upływ czasu najzwyczajniej służy.
Nilüfer Yanya
Crash (singiel)
(ATO Records)
Samolotowa sceneria i słowo crash: Nilüfer Yanya wie, jak oddać aktualne nastroje przy pomocy kilku gestów.
Najnowszy singiel Brytyjki stanowi jednocześnie zapowiedź EP-ki zatytułowanej „Feeling Lucky?”, która ukaże się w grudniu tego roku. A zarazem: to zdawkowa odpowiedź na pytanie „co wydarzy się dalej?”, które wielu z nas zadawało sobie po świetnym długogrającym debiucie artystki, „Miss Universe”. Jako admirator twórczości Yanyi muszę z żalem przyznać, że w zestawieniu z ubiegłorocznym materiałem „Crash” prezentuje się mało imponująco. Wciąż mamy oczywiście do czynienia z artystką, którą tak wielu i wiele z nas pokochało za jej kompozytorską pomysłowość, zmysł melodyczny i nieoczywiste tekściarstwo. Problem tkwi w aranżacji i produkcyjnych patentach (za utwór współodpowiedzialny jest Nick Hakim, również związany z ATO Records). Aby było jasne: „Crash” wciąż jest utworem niezłym i zgrabnym, przy tym jednak nazbyt podobnym do głównonurtowej muzyki tej doby, dość przewidywalnie indie/electropopowym (patrz: syntezatorowo-basowe tąpnięcia). Gdzieś zatraciła się cechująca „Miss Universe” osobność, która odróżniała artystkę od reszty stawki. Jeżeli przyzwyczajamy się zbyt szybko do numerów wybitnych, premiera „niezłego” singla musi skutkować rozczarowaniem.
„Crash” nie wywinduje raczej naszych oczekiwań związanych z nową EP-ką, daje jednak nadzieję na (przynajmniej) bardzo solidny materiał. Niezależnie od powyższych uwag – czekam z niecierpliwością na grudniową premierę.
Patryk Zieliniewicz
Nowy świat (singiel)
Patryk Zieliniewicz + EURODANEK
Jezioro Marzeń (singiel)
Pierwszy kontakt z wymienionymi wyżej utworami może powodować skonfundowanie i sprowokować do pytania: no dobrze, ale po co?
Ile bowiem można szczuć słuchaczy duchologią, nurzać się w syntezatorowych plamach, wracać pamięcią do przełomu lat 80. i 90., zasilać wszechwładny mechanizm retromanii? Szybko zdajemy sobie jednak sprawę, że nasz brak zaufania był w tym przypadku zupełnie nieuzasadniony. W gruncie rzeczy mamy do czynienia ze śmiałym rozprawianiem się z nostalgią jako wielką narracją współczesności: są w twórczości Zieliniewicza pewne nieodzowne wyczerpanie, świadomość zużycia pewnego wzorca (weźmy choćby wokal spod znaku „Paweł Stasiak na zjeździe”), apatia połączona z niezwykłą chwytliwością – wokalista podrzuca nam od niechcenia wersy o „odmrożonym nowym świecie”, jakby stracił wiarę w zasadność pisania piosenek popowych z wielkimi refrenami, a przy tym czaruje nas zapętlonymi melodiami, które urastają do miana „kryptoearwormów”. No i ta jazzowa sekcja połączona z synthami! W konsternację wprawia też cover Bajmu nagrany wraz z EURODANKIEM: bo czy faktycznie warto było ogołocić ten znakomity numer z syntezatorowych leadów? W zamian dostajemy jednak łże-ambient przekładany milenijną muzyką elektroniczną, który doskonale współgra z wycofanymi wokalami – bez teatralnych gestów, bez estradowości, za to celnie i skutecznie.
Jak być beznamiętnym, chłodnym, a jednocześnie generować nieokreślone ciepło? Zapytajcie Zieliniewicza i EURODANKA, ja nie mam odwagi, by podjąć się odpowiedzi. Wiem tylko, że to działa.
Alfah Femmes
No Need to Die
(Alfah Femmes)
O trójmiejskim sekstecie pisałem już w „Odsłuchach” tu i tu. Tym razem więc krótko: single zapowiadające płyty nie wprowadziły nas w błąd – jest czarująco, sprytnie, chwytliwie, kolektywnie, feministycznie, słowem: znakomicie. Alfah Femmes wraz ze swoim debiutanckim longplayem dołączają do grona najlepszych polskich zespołów. I basta.