Archiwum
05.06.2017

Gorzka zemsta, słodka kara

Lucyna Marzec
Teatr

Dołączany do programu spektaklu Teatru Polskiego „Śpiewnik Czarownic” składa się z ośmiu piosenek. Od Czarnego Protestu 3 października 2016 roku cała Polska zna bardzo dobrze jedną z nich. W Poznaniu skandowałyśmy: „Milion nas tak teraz stoi / Żadna z nas się już nie boi!”, a głos chóru parasolek poszedł w kraj. Słowa rzucane na sam koniec: „Twój Bóg, honor i ojczyzna / Moja krew i moja blizna” współgrały z hasłami protestu, strajkami kobiet i wydarzeniami skupionymi wokół #8M 2017. Chór Czarownic ujawnił się wówczas jako twór polityczny i artywistyczny. Wcześniej – wiosną 2016 roku, gdy po raz pierwszy zabrzmiał publicznie podczas Spotkań Teatralnych „Bliscy Nieznajomi” – wyśpiewał historie czarownic spalonych na poznańskim Chwaliszewie. Był wówczas lokalny, herstoryczny i mityczny.

Biały śpiew niemal dwudziestu kobiet poraża surową mocą. Jest tak cielesny, że przenika przez skórę, a przy tym wywołuje fantazje na temat wspólnotowości, zbiorowej tożsamości, siły prapoczątków. To fantazje, które odpowiadają na współczesne zapotrzebowania – „zawsze” tak było z czarownicami, także pod koniec średniowiecza, w czasach inkwizycji, do których odwołuje się koncert-spektakl „Pieśni czarownic” w reżyserii Michała Buszewicza, Ewy Łowżył i Zbigniewa Łowżyła. Wątki tożsamościowe i emancypacyjne zlewają się tutaj w śpiewie chóru kobiet kierowanych przez Joannę Sykulską przy akompaniamencie muzycznym Idy Łowżył, Patryka Lichoty i Mieszka Łowżyła oraz przy udziale czterech aktorek – odgrywających współczesny-odwieczny sabat czarownic. Zdaje się, że proces zlewania się, przelewania, scalania, fluktuacji jest zaprogramowany w spektaklu, ale jest też jego sygnaturą, z którą trzeba się zmierzyć, zanurzając się w świecie „Pieśni Czarownic”. Polityczność i mityczność wrzucone do jednego kotła bulgoczą niepokojąco i miło dla ucha.

Zbiorowość i wspólnotowość wpisane są w proces powstania i odgrywania „Pieśni czarownic” na niewielkiej scenie Malarni Teatru Polskiego, która wypełnia się szczelnie dźwiękiem i obecnością całej watahy-maszyny scenicznej. Robi się ciasno i duszno. Cieliste, wykończone koronkami halki chórzystek wzmacniają efekt buduarowej intymności, w którą publiczność wchodzi, by chłonąć spektakl wszystkimi zmysłami. Nie można inaczej. Jest tak dziewczyńsko i dojrzale; kobieco do zawrotu głowy. I tę bieliźniarską intymność przerywa bluźnierstwo: „Chwała Bogu (tfu!) jak tu pięknie / Chwalić tak, aż serce pęknie”. Tak opluwają tylko czarownice, których pokłady złości liczone są w epokach i wielu wcieleniach: „Chwaliszewo” to pieśń wyśpiewywana zza grobu, pieśń zemsty i zniszczenia. Bardzo romantyczna. Podobna jest „Wataha kobiet”, wytwarzająca efekt „tańczących z wilkami” – archetypicznej zbiorowości kobieco-samiczej: „Jeszcze ucieka, ale kiedyś was pogoni”. Chór czarownic oddziałuje mieszanką subtelnego seksapilu, punkowej wrogości, rozwydrzonej, afirmatywnej swobody i buntowniczej energii. Zarazem wyśpiewuje sny o potędze, sny o zemście; raczej dalekie od rzeczywistości, w której problematyczna jest zarówno wspólnotowość kobiet jako podmiotów politycznych dążących do uzgodnionych wspólnie zmian społecznych, jak i sama wspólnota ich interesów.

A jednocześnie trudno podważyć racje Chóru, gdy śpiewa, że „Złe sny to dobre sny”: w końcu największą bolączką ruchów feministycznych są nie tyle nierozstrzygalne spory polityczne, ile obojętność kobiet na sprawy społeczne. Chór ewidentnie nakłania do wydobycia – ze złości, niezadowolenia i frustracji – pozytywnej siły aktywizmu. Co nie zmienia faktu, że fantazjowanie na temat matriarchatu (albo matriarchatu zagrożonego, rozbitego) ma charakter eskapistyczny i spowalnia, a nie stymuluje, zmiany polityczne. Nie przekonują mnie czarownice ani jako epicentra mądrości ludowych (wiedźmy), ani jako przekaźniki supermocy związanych z naturą – nad-matką (szeptuchy), ani też jako metafory kozłów ofiarnych patriarchatu (płonące stosy), a w „Pieśniach czarownic” wszystkie te wyobrażenia zlewają się już na początku spektaklu w jednię, której na imię stagnacja.

Kiedy Chór milknie i rozkłada się na podłodze, by posłuchać sabatujących na kanapie przyjaciółek, wspominających ostatnie stosy, ogarnia mnie znużenie. Tyle razy już to czytałam/słyszałam/oglądałam, że zaczyna mi się wydawać, iż nie ma takiego miasteczka w Europie (ale nie tylko – słynne Salem!), w którym nie mieszkałaby/spłonęła pierwsza/ostatnia czarownica. I kołacze mi po głowie jedna myśl: że nie znajduję żadnego powodu, by wspierać narrację cierpiętniczą, która powołuje się na niegdysiejsze winy. Mało tego typu narracji słyszę pośród koleżanek feministek.

Przywołuję w pamięci chwilę, kiedy byłam w podobnej sytuacji. Siedziałam wówczas na własnej kanapie razem z feministyczną watahą, czyli Kolektywem Kłak, i bynajmniej nie rozmawiałyśmy o czarownicach (zob. „Poznań w działaniu), ale o tym, co tu i teraz: o formach aktywizmu i zaangażowania w realiach współczesności. Także podczas debaty wokół miesiączki w literaturze/kulturze/sztuce na niedawnym Period Fest byłyśmy dalekie od mitologizowania tego doświadczenia jako królestwa kobiecości czy doświadczenia wspólnotowego na granicy natury/kultury. Dziewczyny z #MamyGłos, z którymi organizuję Centrum grrl power! na Kongresie Kobiet, powiedziały mi w ubiegłym tygodniu, że chcą robić warsztaty z kodowania i form angażowania nastolatek do pracy w organizacjach pozarządowych. One nie szukają podszeptów szeptuchy-natury, nie kierują nimi resentymenty, a celem ich działań jest „wzmocnienie dziewczyn w poczuciu siły i sprawczości”. Jeśli sięgają do przeszłości, to po to, by odszukać pozytywne wzorce z „Kolorowanki z Megababkami”. Megababka jest, w moim odczuciu, pozytywnym przeciwieństwem czarownicy. Negatywnym przeciwieństwem jest konserwatywna polityczka, której interes leży w pacyfikacji dziewczyn z #MamyGłos. Dlatego chociaż zauważam, że zamknięta przestrzeń sceny wzmacnia teatralność Chóru – hiperbolizuje dekoracyjność i odgrywalność gestów – to z napięciem słucham i oglądam dalszą część spektaklu.

Jestem przekonana, że czarownice są bardzo potrzebne, zwłaszcza gdy bez znieczulenia mówią, co myślą.

Powoli – pieśń po pieśni; ze sceny teatralnej, baśni i mitu – energia chórzystek wydobywa się na powierzchnię i zaczyna komentować rzeczywistość. Tutaj też dominuje nakładanie się fal, scalanie i rozmywanie różnych elementów: pieśniowości i songowości z metalowym brzmieniem, szeptu z krzykiem, chóru z solo, intensywności dźwięków z ciszą. Tak samo jest w warstwie tekstowej. „Już płonę, a jeszcze” wieloznacznie gra z wizją stosu/pożądania/furii wpisanych w codzienne krzątactwo matki/żony/partnerki/pracownicy, w które wdzierają się sprzeczne przekazy medialne, stereotypy z reklam, bon moty z poradników, fragmenty niedzielnych kazań; przysłowia i dobre rady sąsiadek. „Abrakadabra!” oparta jest na żonglerce słownej i dziewczęcej wyliczance ultrakobiecych słów z różnych rejestrów, jak „endometrium” i „Aluminium chlorohydrate”, w które wbija się „PMS” i „głupi pies”. To treściwy, ale i żartobliwy komentarz na temat dyskursów technologii, socjobiologii, medycyny i kosmetologii, wprzęgniętych w mechanizm wytwarzania wiecznie niedoświadczonej i nienasyconej konsumentki. „Wagina” – chyba mniej udana – kumuluje chaotycznie wycinki tekstów i haseł z zakresu intymności i seksualności: pomiędzy wulgarnym a czułym, sprzedajnym a chroniącym swe granice ciałem są same wyrwy i sprzeczności, nie wiadomo, czy Chór stawia na „Moje ciało / moje życie”, czy zakłada maskę mściwej vaginy dentaty, czy współczuje pracownicom seksualnym.

Punktem kulminacyjnym (choć nie kończyła spektaklu, tę pieśń zostawiam na sam koniec) są „Kąciki ust”: muzycznie najciekawsze, oddziałujące natężeniem ciszy/dźwięku i ich intensywnością, zmianą rejestrów, wprowadzaniem i wyprowadzaniem z transowego rytmu. Kiedy podczas Czarnego Protestu Chór Czarownic wyśpiewał wściekłość demonstrujących, mierzył w system, z którego kobiecość została wyłączona na zasadzie: „Twoja władza / twoja wiara / moja wina / moja kara”. Charakter tego podziału (kobiece i męskie) w kontekście narracyjnej ramy spektaklu w Malarni dopełniają właśnie „Kąciki ust”: „Jestem pies obronny, suka bez łańcucha, / gryzę, warczę, wyję, na pieszczoty głucha”. To już nie jest romantyczne, a wrogie i smutne jednocześnie.

Moc „Pieśni Czarownic” oddziałuje na mnie, ich energia wchodzi przez skórę do trzewi. Ale jeszcze bardziej przekonuje mnie przede wszystkim w przestrzeni publicznej, gdy jest gestem politycznym towarzyszącym innym działaniom. W Malarni niepotrzebnie pomniejsza swój potencjał: oczywiście, wzbudza gorący aplauz i emocje (od empatii po współczucie, także współodczuwanie złości), ale wytraca je zaraz po wyjściu widzów z teatru. Tyle się działo na scenie, że potem – już niekoniecznie. Samicza złość opada i zaczyna się codzienność. Dla jednych dominuje w niej mantryczne „Muszę” z „Już płonę, a jeszcze”, a dla innych „Mogę” z wypowiedzi #MamyGłos. Realne działania odbywają się w połowie drogi, pomiędzy przymusem a pragnieniem.

 

Malina Prześluga, „Pieśni czarownic”
reżyseria: Michał Buszewicz, Ewa Łowżył, Zbigniew Łowżył

kompozycja muzyczna: Zbigniew Łowżył, Patryk Lichorta, Malwina Paszek
dramaturgia: Michał Buszewicz
libretto: Malina Prześluga
przestrzeń, kostiumy: Ewa Łowżył
Teatr Polski w Poznaniu
premiera: 18.05.2017

fot. Maciej Zakrzewski