Archiwum
08.02.2019

Wypieszczone cierpienie

Klara Cykorz
Film

– Och, Ed – powiedziałam. – Zacznij pucować półeczki na Oscary i inne takie. Ten stuknięty Grek zrobi z twojej żony Olivii gwiazdę wielkiego ekranu. Musisz być na to przygotowany. Te statuetki strasznie się kurzą, będziesz miał sporo roboty.

To było trzy lata temu. Byłam świeżo zakochana w „Lobsterze” (tym melodramacie idealnym o zakazie miłości i przymusie miłości). Przeczytałam, że Yorgos Lanthimos właśnie obsadził Olivię Colman w roli głównej swojego filmu o królowej Annie (tej od mebli i pałaców). Ludzie miewają czasami takie genialne intuicje, i my akurat taką mieliśmy (my, to znaczy Lanthimos i ja). „Faworyta” wkracza teraz do polskich kin z oscarową pompą, a kochany Ed pucuje weneckie puchary i hollywoodzkie globusy, jak przystało na oddanego męża, który za podszeptem żony obrabia toalety Pałacu Buckingham z papieru toaletowego. Tak naprawdę nawet nie wiem, jak ten miły człowiek wygląda, ale umiem sobie to wszystko wyobrazić; aktorzy telewizyjni, szczególnie brytyjscy, roztaczają wokół siebie pewien rodzaj intymności niedostępny gwiazdom wielkiego ekranu – są jak starzy znajomi. Wślizgnęli się kiedyś do naszego domu przez magiczne pudełko i zagnieździli w nim na wiele tygodni, miesięcy, lat. Dobre aktorstwo telewizyjne polega na wytwarzaniu poczucia bliskości – od ról rozpisanych na kilkanaście godzin po epizody w pojedynczych skeczach. Olivia Colman przez lata grała na tych dwóch biegunach i w całym spektrum pomiędzy nimi, stając się skarbem wyspiarskiej telly. Teraz osiąga status gwiazdy także wielkiego ekranu – i wypełnia go całkowicie. Na pierwszym planie, zapuchnięta, z wilgotnymi oczami, w przesadzonym makijażu i bujnej fryzurze, rozlewa się w wielkich sukniach i pod ciężkimi pierzynami. Używa zmiany medium: jest zmutowaną familiarnością, zasmarkaną, schorowaną kosmitką.

Machina promocyjna „Faworyty” kusi rozkosznym slapstickiem w kostiumie, i oczywiście nie bez powodu: początek XVIII wieku oznacza obfitość męskich peruk i rozmazany puder. Jesteśmy na królewskim dworze, na którym dzieją się rzeczy najdziwniejsze, łatwo się poślizgnąć albo wpaść do dołu. Księżna Marlborough (Rachel Weisz) i Abigail Hill (Emma Stone) są wybitnie inteligentne i bardzo piękne, pierwsza z nich jest zresztą doświadczoną polityczką i trzęsie parlamentem. Ich walka o względy królowej, która to mdleje, to wymiotuje ciastem, jest w punkcie wyjścia beczką śmiechu i świństewek. Ktoś wypada z karocy prosto w kupę gnoju (plusk!), jedna dama drugiej damie strzela bażantem w twarz (plask!). Lanthimos, inscenizator komunikacyjnych katastrof, dotychczas wybitny specjalista od usztywniania słów i ciał, pozwala teraz przejść słowom w zawodzenie, a ciałom rozpadać się. Królowa Anna choruje na podagrę i przewód pokarmowy też ma w opłakanym stanie, do tego hoduje w komnatach sypialnych króliki, po jednym zwierzątku na jedno zmarłe dziecko i poronioną ciążę (sieć podpowiada, że było ich w sumie osiemnaście). Wypieszczone cierpienie, w ciągłym ruchu i dygocie, słodkie i obrzydliwe, piszczy, zostawia za sobą jakiś syf, nieustannie przypomina kobiecą mękę. Ale nie tylko schorowana władczyni jest ciałem przetyranym, każda z jej faworyt przechodzi przez własne piekło – jedna opowiada o latach gwałtów i seksualnego wyzysku, druga ledwie wygrzebuje się spod skorupy strupów i sińców. Tak łańcuch fizjologicznych żartów niknie w historii niekończącej się udręki. Lanthimosa jak zwykle interesuje przemoc, robi kino bardziej „kostiumowe” niż „historyczne” (chociaż może nie jestem najlepszą sędzią w tej sprawie) i używa żartu cielesnego z druzgoczącym efektem.

Zresztą czego się niby spodziewałyśmy? Reżyser „Faworyty”, chociaż wdrapał się na filmowy Olimp i po raz pierwszy kręci według cudzego scenariusza, pozostaje wierny perfidnej i cudownej zasadzie, by nigdy nie dawać widzowi całego świata przedstawionego od razu. Odkrywanie, na czym ten świat polega, jak działa, i kim są zaludniające go przedziwne postaci, jest najważniejszą częścią opowieści. Dlatego „Faworyta” zaczyna się jako satyra o cynicznej władzy i żałosnych ciałach, a potem wędruje w mroczne miejsce, gdzie „Kieł” nawiedza „Lobstera”. Lanthimos traktuje miłość z taką samą powagą jak przemoc, brutalnie wrzucając widza w środek związku, w którym intymność przez lata zrosła się z walką o władzę. Królowa Anna i księżna Marlborough pozostają ze sobą w relacji melodramatycznej – ich bliskość jest zatruta, wzajemne uzależnienie totalne, ale też Colman i Weisz nie pozwalają zredukować relacji swoich bohaterek do czystej krzywdy. Film jest pełen nieoczywistych seksualnych nadużyć, ale równie wstrząsające są w nim momenty czułości. (Na marginesie, jako recenzentka częściej małego niż wielkiego ekranu, przygotowana byłam na szalone harce Colman i to Weisz jawi mi się w tym filmie jako niespodzianka – przywiędła reprezentantka hollywoodzkiej pierwszej ligi, której depresyjnego wygaszenia nikt poza Lanthimosem we wspomnianym „Lobsterze” nie umiał dobrze wyzyskać. Tu powraca do życia jak Persefona z zaświatów – piękna i uzbrojona, z fantastyczną garderobą, gotowa zostać ikoną lesbijek i amatorek strzelania do ptaków.)

Memetyczna nośność tego filmu bierze się oczywiście ze smolistych żarcików i babskich sprośności, dowcipu kobiet dla kobiet, kontynuowanych w niekończących się anegdotkach o wielkiej mokrej gąbce. (Za każdym razem, kiedy uchachane trio aktorek określa „Faworytę” mianem period piece, myślę o okresie i o panach od „literatury menstruacyjnej”, i że ktoś zagrał tym panom na nosie.) Ale film Lanthimosa rezonuje dłużej niż rozkoszne gify. Oglądam ostatnio, w zapętleniu, kilka spektakli kobiecej, ale bardzo różnej, przemocy filmowej – „Killing Eve” Phoebe Waller-Bridge, „Suspirię” Luki Guadagnino, „Dzikich chłopców” Bertranda Mandico. „Faworyta” wpisuje się w ten ciąg, chociaż – jako tragedia do szpiku kości – jest od wymienionych tytułów bardziej przejrzysta etycznie. Potraktujemy to jako empatyczny wkład w nowy kanon.

 

„Faworyta”
reż. Yorgos Lanthimos
premiera: 8.02.2019