Powieść Julii Phillips może wprawić w konsternację już obranym tematem i scenografią, która mu towarzyszy. Oto bowiem amerykańska dziennikarka, której literacki debiut mamy w rękach, jako miejsce akcji wskazuje Kamczatkę. I choć to porwanie dwóch małych dziewczynek stanowi koło napędowe tej historii – najważniejszą ambicją autorki wydaje się opowiedzenie o miejscu i społeczności.
Historia początkowo zdaje się nieco bardziej skonkretyzowana, charakterystyczna dla współczesnych trendów literackich. Oto bowiem po dwóch dziewczynkach zaginął ślad. Dla społeczności – niczym w islandzkim serialu „W pułapce” – zbrodnia czy też domniemana zbrodnia jest szokującym doświadczeniem. Jest tak tyleż z powodu zamknięcia owej wspólnoty, wskazującego na schemat znanego z „Morderstwa w Orient Expressie”, co ze względu na wyraźne zaznaczenie jej granic. Obcy, który miałby dokonać porwania, to postać nieco niepochwytna, a jednocześnie niemal bezcielesna, symboliczna. Ta, wydawałoby się, centralna opowieść skrojona jest w zastanawiający sposób. Monolog wewnętrzny jednej z dziewczynek zdaje się upozowany, wyobrażony raczej z punktu widzenia nieco nieporadnego dorosłego niż dziecka:
Mężczyzna już uruchomił silnik. Czekał na ich decyzję. Sofia już zaglądała na tylne siedzenie. Alona, jako starsza siostra, ociągała się: jeszcze przez pięć sekund brała pod uwagę autobus (liczne przystanki, hałas, odór potu obcych ludzi) – ale delikatność mężczyzny, jego skręcona kostka i chłopięca twarz przeważyły. Jak fajnie byłoby dać się podwieźć. Autem dotarłyby do domu tak szybko, że zdążą nawet coś przegryźć przed wieczornym posiłkiem. A na dodatek miałyby jeszcze jedną przygodę poza karmieniem zwierząt w zoo i opowiadaniem strasznych historii – jeszcze jedno nieposłuszeństwo, które utrzymają w sekrecie.
Cała powieść skrojona jest wyraźnie dla amerykańskiego czytelnika. Początkowo zastanawiałam się, czy nie jest raczej kierowana do odbiorcy, który z Kamczatką ani kulturą rosyjską nie ma zbyt wiele wspólnego – ostatecznie dochodzę jednak do wniosku, że zarówno sposób opisywania miejsca, ludzi, jak i kreowanie wyobrażonych relacji międzyludzkich podporządkowane jest nieco orientalizującemu oku nastawionemu na uniwersalną opowieść o ludziach, może nieco osobliwych i nieprzeniknionych, ale jednak fascynujących w swojej głębi. Do osiągnięcia tego efektu autorka wykorzystuje sprytny trik literacki – tworzy selektywną panoramę społeczną miejsca. Nie ma tu wprawdzie żadnych postaci, z którymi czytelnik nie mógłby się bezpośrednio utożsamić lub bez przeszkód zrozumieć ich życiorysu czy motywacji, powstawać ma jednak wrażenie, że to interesująca reprezentacja lokalnej społeczności. Co jednak istotniejsze, autorka ujmuje zarówno postaci, jak i zajmujące ją tematy (rasy, seksualności, etniczności, relacji rodzinnych) w ramy, które są jasne dla czytelnika z Zachodu. Mamy więc pogłosy #metoo, pojawiają się rozpoznawalne schematy tożsamości opartej na rasie i etnosie, wreszcie osobiste relacje bohaterów zdają się rozgrywane na napięciu pomiędzy potrzebą przynależności do wspólnoty i niezależności. Jeżeli powyższy opis zasugerował, że w „Znikającej ziemi” brzmią tony zbyt ograne i fałszywe – to dlatego, że dokładnie tak jest.
Osobliwym doświadczeniem lekturowym było śledzenie mknącej narracji i podtrzymanego wrażenia, że już za moment staniemy oko w oko z literacką głębią – świadczące o imponującej sprawności warsztatowej autorki – połączone z równoległym dostrzeżeniem, że w powieści zieje pustka absolutna. Wróciłam do książki po jakimś czasie od pierwszej lektury, aby zweryfikować to wrażenie. Przy ponownej lekturze fragmentów było ono już dominujące. Jedną z przyczyn tej dychotomii są problemy ze sposobami opisywania przestrzeni, perspektywy i codzienności. Tekst literacki wygląda bowiem tak, jakby powstał na bazie przewodników i książek podróżniczych; tymczasem wszystkie opowieści prowadzone są z punktu widzenia miejscowych. To nie bohaterowie przyjezdni, nie turyści przybyli na prowincję, która tworzy tło dla ich „uniwersalnie ludzkich problemów” (nieudanych przykładów tej strategii nie brakuje) czy zwiadowcy w obcym świecie – to postaci, dla których to, co widzą, jest normą, swojskością, stałym otoczeniem. Kilka przykładów:
Tysiące kilometrów otwartej tundry. Więcej nic. Północ.
Kurtka Lenina na pomniku powiewała jak zawsze, a licealiści krążyli na rowerach wokół jego stóp. Szeroki gmach ratusza, płomienne wzgórza. Wulkan był stąd widoczny tylko jako szczyt.
Także w autorefleksyjnych opisach mieszkańcy Kamczatki chętnie sięgają po kategorie wypracowane przez zachodnie modele i schematy opisu:
Wyglądała teraz jak ich babka, czystej krwi eweńska kobieta, o szerokich kościach policzkowych, nawisłych powiekach, nikłych brwiach i zadartym nosie. Wiedziała, że ma zbyt etniczną twarz i zbyt rozłożyste biodra jak na gwiazdę.
Nawet kiedy rozmawiają o posiłkach, chętniej niż do obiadu (Обе́д) usiądą do lunchu, podczas gdy autorka utka przy okazji opis z niezachodnich nazw przedmiotów i rytuałów.
– Jestem trochę zmęczona – usprawiedliwiła się Marina. Tłum drwił z czyjegoś niezdarnego zamachu arkanem.
– Nie jedliśmy jeszcze lunchu – powiedziała Ewa. Pietia wstał.
W zestawieniu z całą kulturową gracją na poziomie słonia w składzie porcelany jest to oczywiście drobny, niemal nieznaczący detal. W ostateczności jednak to suma detali decyduje o efekcie autentyczności. W tym przypadku: czy czytamy opowieść o Kamczatce i o ludziach, którzy przeżywają dramat w miejscu z daleka od metropolii, czy też miejsce to zostało wykorzystane jako orientalna scenografia dla niezbyt ciekawej historii stworzonej z przewodnikiem po Kamczatce wydanym w języku angielskim. Nie zmierzam do wniosku, że największym problemem „Znikającej ziemi” jest brak znajomości języka rosyjskiego lub powierzchowny zachwyt odmiennością kultury i krajobrazu, który rozpoznać można w tej powieści. Nie jest to książka, podczas lektury której można zrezygnować z pytania o etykę – o granicę przejmowania miejsca, o dwuznaczność narracji, o sensowność czytania opowieści, którą tworzy zakamuflowane oko turysty. W tej niejawności kryje się sedno problemu – w odgrywaniu autentycznej narracji, która wypacza miejsce i redukuje odmienność rozumienia historii.
Nie jestem przekonana, czy dobrym pomysłem jest brak zdolności komunikacji w języku ludzi, których pełnię egzystencji chce się uchwycić w powieści. Sięgnęłam więc po „Znikającą ziemię” z ostrożną ciekawością. Frapująca, a nawet imponująca, wydała mi się próba pójścia o krok dalej, niż robi to zwykle literatura światowa – przejścia od historii, która ma być zrozumiała w różnych częściach globu, mimo że opowiada o konkretnym miejscu (i niekoniecznie oryginalnie po angielsku), do literatury, która od początku pisana jest jako międzynarodowa (czy zawsze musi to oznaczać: anglojęzyczna?), z atrakcyjnym tłem. Podziwiam do pewnego stopnia brawurę autorki, jej pozbawione kompleksów wkroczenie do świata z własnym językiem literackim, narracją, schematami rozumienia podmiotowości. Niewątpliwie większość współczesnych pisarzy jest podobnej odwagi pozbawiona. Może dlatego rzadko trafia się taka piękna, doskonale skrojona literacka katastrofa.
Julia Phillips „Znikająca ziemia”
tłumaczenie: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2019