Berlinale w tym roku skończyło 70 lat. Owa rocznica nie tylko wiązała się ze świętowaniem, ale przede wszystkim wywołała ogromne oczekiwania wobec dwójki nowych dyrektorów – Carlo Chatriana i Mariette Rissenbeek – i zbyt długo wyczekiwanych zmian programowych. Zadaniem Chatriana było przede wszystkim odświeżenie formuły festiwalu: zdecydował się on na powołanie nowej sekcji Encounters promującej kino eksperymentalne, którego do tej pory najbardziej w Berlinie brakowało. Z kolei Rissenbeek miała stać na straży finansów festiwalu – a to dlatego, że wedle obaw zdecydowany ruch w stronę kina alternatywnego może skutkować w przyszłości odpływem inwestorów zainteresowanych ambitnym kinem głównego nurtu.
Chatrian zapowiadał, że Encounters nie jest przeznaczona dla żadnej konkretnej publiczności, jej rolą nie jest schlebianie obecnym we współczesnej kinematografii gustom, lecz wytworzenie zupełnie nowego rodzaju wspólnoty widzów – wspólnoty, która dopiero nadejdzie. Zmiany programowe, które nie należały wcale do rewolucyjnych, wyszły festiwalowi na dobre. Poziom konkursu głównego nie odstawał od poprzednich edycji, a dzięki Encounters Berlinale zyskało nową przestrzeń umożliwiającą pokazywanie całego spektrum filmów kina alternatywnego. Od 50 lat taką funkcję pełniła sekcja Forum, jednak wraz z upływem czasu okazało się, że pojawiają się w niej w przeważającej mierze obrazy społecznie zaangażowane, a to jedynie wycinek współczesnej niezależnej kinematografii.
W Berlinie najmocniejsze tytuły w tym roku należały do nie-ludzi. „Gunda” Victora Kossakovsky’ego to film z sekcji Encounters, pozwalający nawiązać prawdziwa intymność i bliskość ze zwierzętami hodowlanymi, które zazwyczaj pojawiają się na talerzach, lecz nie mają zbyt wiele miejsca w naszych sercach. Gunda to imię świni – głównej bohaterki filmu oraz Mamy dwunastu prosiąt. Razem z reżyserem śledzimy ich losy i codzienne trudy, w międzyczasie podpatrując życie innych zwierząt, jednonogiej kury i kilku krów, które nawzajem strącają sobie ogonami muchy z pysków. Reżyser posługuje się czarno-białym obrazem. Narracja zbudowana została ze wszystkie elementów, które powinien zawierać dobry film: narodzin, śmierci, zabawy, miłości, przyjaźni, radości z nowych odkryć, niepewności, ciekawości, złości, rozłąki i tęsknoty. Pojawia się w nim jednak wiele nie-ludzkich emocji i zwyczajów, które możemy tylko z fascynacją obserwować, ewentualnie próbować je zrozumieć. Każde występujące w filmie stworzenie jest indywidualne, posiada własne charakterystyczne cechy. Reżyser daje nam odpowiednio dużo czasu, żeby je poznać.
Kossakowsky nie chce przy tym humanizować swoich bohaterów i bohaterek. Skutecznie ucieka od dydaktyzmu i romantyzacji życia zwierząt, traktuje ich egzystencję niezwykle poważnie. W filmie nie pojawia się żaden człowiek, ale jego złowroga obecność majaczy zawsze w oddali, na przykład w postaci elektrycznego pastucha. Większość widzów po obejrzeniu „Gundy” będzie myślała o przejściu na weganizm (nie dziwi w tym wypadku oscarowa wypowiedź Joaquina Phoenixa, producenta filmu). Wzruszający obraz Kossakowsky’ego obrazuje niespotykaną do tej pory w kinematografii ważność zwierzęcych losów: ich niezwykłą ciekawość, radość życia oraz bliskość.
Wierzę, że jakość filmu można mierzyć ilością trzaśnięć drzwiami w trakcie seansu – zasada ta sprawdziła się w przypadku nowego filmu Jamesa Benninga. „Maggie’s Farm” znakomicie przetrzebił zaprawioną w bojach berlińską publiczność sekcji Forum expanded. Od dawna marzył mi się seans filmu, w którym nie tylko nie występują ludzie, ale który kręcony jest z punktu widzenia przedmiotów – obraz Benninga to zdecydowany krok w tym kierunku.
Reżyser przez półtorej godziny pokazuje około dwadzieścia statycznych kadrów, w których najważniejsze są przedmioty oraz ich sekretne, wycofane życie. Ludzki świat znajduje się gdzieś nieopodal, toczy się właściwym sobie szalonym tempem, ale istnieje tylko w postaci dźwięków. Przedmioty „żyją” zupełnie inną dynamiką, ich czas nie ma nic wspólnego z ludzkim pośpiechem. Jeśli zastanawiamy się czasami, co robi kosz na śmieci pod naszą nieobecność albo klatka schodowa, gdy jej nie używamy – film Benninga przynosi odpowiedzi na te pytania. Kolejne opróżnione z ludzi kadry w pewnym sensie przypominają miejsce zbrodni, ale filmowe napięcie znajduje się gdzie indziej. Oglądając statyczne ujęcia, słyszymy co jakiś czas kroki zbliżających się ludzi, którzy mogą zmącić spokój przedmiotów, naruszyć ich relacje i zaprząc je w służbę swoich sensów i interesów. Na szczęście tym razem w filmowej opowieści się to nie dzieje.
W tym roku w konkursie głównym nie obyło się bez kontrowersji. Prawdziwą burzę wśród publiczności wywołał rosyjski film „Natasha” (reż. Ilya Khrzhanovskiy, Jekaterina Oertel) wyprodukowany w ramach tajemniczego projektu DAU, uruchomionego w 2005 roku. Jego początkowym celem było stworzenie filmowej biografii sławnego fizyka i noblisty, Lwa Landau (nazwa projektu pochodzi od trzech ostatnich liter jego nazwiska). W Charkowie, na terenie nieczynnego basenu rozpoczęto budowę instytutu badawczego, w którym miała rozgrywać się akcja filmu. Projekt finansowo wsparł oligarcha Sergey Adoniev, a odkąd przeznaczył na niego 700 milionów dolarów, przedsięwzięcie zaczęło przybierać gigantyczne, by nie powiedzieć monstrualne rozmiary. Skalę DAU najlepiej oddają liczby: 180 dni zdjęciowych 400 głównych ról, 10 tysięcy ról pobocznych, plan filmowy wielkości 12 tysięcy metrów kwadratowych. Trwająca 2,5 godziny „Natasha” to tylko ułamek 700-godzinnego materiału filmowego, który długo nie mógł ujrzeć światła dziennego. W Berlinie poza konkursem wyświetlano również inną, trwającą sześć godzin część cyklu DAU („Degeneration”).
Projekt, okrzyknięty mianem „stalinowskiego »Truman Show«”, polegał na całkowitej rekonstrukcji rzeczywistości z lat 1938–1968. W trakcie trwania zdjęć (2009–2011) na terenie instytutu po prostu mieszkali i żyli na co dzień „bohaterowie”. Zatracenie podziału sztuka/rzeczywistość było celowe. Wkrótce okazało się, że co siódmy mieszkaniec Charkowa uczestniczy w tym szalonym przedsięwzięciu artystycznym. Projekt filmowy całkowicie wymknął się spod kontroli, przyjmując postać społecznego, artystycznego i naukowego eksperymentu.
Natasha to kierowniczka kantyny, gdzie stołują się wojskowi naukowcy. Początkowo film skupia się na wypełnionej miłością i nienawiścią relacji głównej bohaterki z jej pomocnicą oraz na hulaszczym, pełnym swobody życiu kantyny, by w drugiej części skonfrontować je ze stalinowskim terrorem, który wsącza się w ciała bohaterów niczym kieliszek gorzkiego bimbru. Film zdecydowanie spełni oczekiwania voyerystycznie usposobionych widzów oraz dawnych fanów ruchu Dogma ’95, którzy już dawno nie mieli do czynienia z podobną porcją naturalistycznych obrazów. Na ekranie nie zobaczymy zawodowych aktorów, a sceny seksu lub poniżającego przesłuchania nie zostały zagrane (przynajmniej nie w sposób profesjonalny). Ilya Khrzhanovsky, autor przedsięwzięcia, twierdził, że 95% tego, co widzimy na ekranie, nie pochodzi ze scenariusza, lecz zostało wytworzone przez osoby filmowane.
W berlińskich kuluarach toczyły się jednak przepełnione emocjami rozmowy dotyczące samego projektu DAU. Krążące o nim plotki są wieloznaczne. Reżyserzy z jednej strony zmagają się z cenzurą i brakiem wsparcia finansowego od rosyjskiego rządu, który uznaje film za pornograficzną propagandę. Z drugiej strony pojawiają się oskarżenia natury etycznej, pochodzące od uczestników performansu (reżyser na konferencji prasowej twierdził, że są one „anonimowe, a zatem fikcyjne”). Wątpliwości pozostają: na ile ludzie, którzy brali udział w projekcie, byli świadomi tego, co się z nimi dzieje? co właściwie przekonało ich do ogromnego zaangażowania w kontrowersyjną i spontaniczną artystyczną zabawę w odtwarzanie stalinizmu? czy film na podobnych zasadach można by nakręcić w innym państwie, chociażby w Niemczech? Wszystkie one wzmagają przekonanie, że dawno nie było bardziej poruszającego i jednocześnie kontrowersyjnego filmu/projektu, który po obejrzeniu długo nie pozwala przestać o sobie myśleć. „Natasha” pojawi się w polskich kinach, a jego dystrybutorem będzie Stowarzyszenie Nowe Horyzonty.
Długoletnią berlińską tradycją był świadomy i konsekwentny zwrot w kierunku kina społecznie zaangażowanego, co świadczyło o dotychczasowej sile oraz charakterze Berlinale. Jednak w tym roku festiwal podjął się trudniejszego zadania – nie poprzestał na komentowaniu współczesnej rzeczywistości, odważył się również projektować przyszłość, w której człowiek nie będzie już najważniejszym, lecz jednym z wielu uczestników przestrzeni publicznej. Wspólnotę, która nadchodzi, już tworzą z nami zwierzęta, przedmioty oraz inni nie-ludzie niezabierający głosu w ludzki sposób, a dzięki współczesnemu kinu stają się widzialni i zauważalni. Ich obecność na jednym z najważniejszych międzynarodowych festiwali daje nadzieję na to, że przyszłość będzie prawdopodobnie mniej ludzka, lecz bardziej sprawiedliwa.
70. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie
Berlin
20.02–1.03.2020