Festiwal Unsound już od wielu lat poprzez staranny dobór artystów przyzwyczaił swoich uczestników do tego, że nie bez powodu nosi niejasną, a przez to trudną do jednoznacznego scharakteryzowania i sklasyfikowania nazwę. „Unsound” oznacza bowiem przedsięwzięcie, które nie jest do końca pewne oraz stabilne, wiąże się przede wszystkim z ryzykiem i to właśnie chęć jego podjęcia przyciąga jesienią do Krakowa międzynarodową publiczność. Ryzykowne zachowania w przypadku muzyki alternatywnej polegają nie tylko na eksperymentowaniu, a zatem wejściu w nie do końca zbadaną przestrzeń dźwiękową i świadomą utratę gruntu pod nogami, lecz na próbach poruszania się w niej – kroczeniu w ciemnościach nieprzetartymi jeszcze ścieżkami, w których łatwo się zgubić oraz stracić orientację. Jeżeli zdecydujemy się podjąć taką grę w ciemno, godząc się jednocześnie na to, że nie wszystkie dźwiękowe terytoria będą dla nas znane, oswojone i przyjazne, możemy być pewni jednego – wrócimy z tej wyprawy zupełnie inni. W odniesieniu do warstwy dźwiękowej nazwę festiwalu można przetłumaczyć również jako „nie-brzmienie”, czyli taki rodzaj muzyki, która skutecznie wymyka się jej tradycyjnemu, klasycznemu i dobrze rozpoznanemu pojmowaniu. Unsound w tym roku kolejny raz sprostał pokładanym w nim oczekiwaniom, dostarczył swoim uczestnikom obfite porcje noise’u, nieprzebrane strumienie dronów, głębokich basów, kakofonicznych zgrzytów, szumów i trzasków, a także lawinę przesterowanych dźwięków.
Temat tegorocznej edycji, „The Dream”, zdecydowanie spotęgował atmosferę mroku, pragnienia stronienia od jasności, ucieczki z głównego nurtu oraz świateł reflektorów w stronę alternatywnej ciemności. Jedynym światłem, jakie w tym wypadku mogło się pojawić, był blask Księżyca, czyli długo oczekiwany występ grupy, która od 1996 roku pogrążona była w uśpieniu. Ich melodyjne, kołysankowe brzmienia skutecznie wprowadzały publiczność zgromadzoną w ciemnościach kościoła świętej Katarzyny w stan zawieszenia pomiędzy snem i jawą. Podobnym wydarzeniem z pogranicza snu oraz jawy, lecz o zdecydowanie większej intensywności, był występ Jenny Hval oraz Susanny. Norweskie artystki promowały swój nowy album „Meshes of voice”, nawiązujący oniryczną estetyką do eksperymentalnego filmu Mai Deren „Meshes of Afternoon”. Trzeba przyznać, że trudno było stawić opór i nie wpaść w zastawione przez nie sidła głosów, które splatając się ze sobą, tworzyły niesamowicie pociągającą sieć dźwięków. Natomiast wytwarzana przez artystki harmonia była o tyle zwodnicza, że oscylowała nieustannie na granicy fałszu i dysonansu, eksponując tym samym szwy misternie utkanej muzycznej konstrukcji.
Unsound, wsłuchując się w kondycję współczesnej kultury i równocześnie dokonując jej diagnozy, starał się przez tydzień na różne sposoby poszerzać oraz eksploatować metaforę pogrążenia we śnie. Zamiast jednak kreować i realizować utopijne, sielankowe marzenia senne, raczej niebezpiecznie oscylował wokół dystopijnych wersji wydarzeń, pesymistycznych krajobrazów i katastroficznych scenariuszy. Większość koncertów realizowała właśnie taką wizję snu, doskonale potęgując mroczną i niepokojącą atmosferę gęstej, nieprzenikliwej nocy. Uczestnicy świadomie decydowali się śnić koszmar, który jednocześnie był tak fascynujący, że śniący go nie mieli wcale ochoty się obudzić i wrócić do zdecydowanie bardziej optymistycznej rzeczywistości. Niepokojący, zły sen, lecz doskonały pod względem estetycznych doświadczeń pomagali festiwalowej publiczności śnić w tym roku starannie dobrani artyści. Wystarczy wspomnieć chociażby o napełniających bezbrzeżnym smutkiem elektronicznych łkaniach Lichensa czy też skutecznie raniących ucho gitarowych sprzęganiach oraz trzaskach Stiana Westerhusa. W tym kontekście należy również postrzegać występ norweskiej dark ambientowej grupy Deathprod, która napełniła Kino Kijów niezwykle intensywnymi wibracjami i drganiami, stwarzając tym samym iluzję zagrożenia związanego z zawaleniem się budynku. Kolejnym interesującym oraz dosłownie fizjologicznym doświadczeniem był koncert Pharmakon (Margaret Chardiet), która w Krakowie promowała swój najnowszy album „Bestial Burden”, który można określić muzyką płynącą z wnętrzności lub też próbą dźwiękowego wyzionięcia ducha. Artystka wydaje z siebie dźwięki, posługując się głównie oddechem, stara się w ten sposób ukazać ciało jako zbiór organów, które w każdej chwili mogą nas zawieść i wymknąć się spod kontroli, zacząć żyć własnym życiem lub po prostu umrzeć. Zwieńczeniem święta noise’u okazał się trzygodzinny koncert grupy Swans, która kolejny raz nie zawiodła swoich słuchaczy, pozwalając im bez przeszkód zanurzyć się w przestrzeń niczym nieograniczonego hałasu.
Abstrahując od mniej lub bardziej hałaśliwych unsoundowych wydarzeń, na szczególną uwagę zasługuje mroczny i jednocześnie refleksyjny występ grupy Cyclobe. Stephen Thrower i Ossian Brown w doskonały sposób połączyli ze sobą elektronikę z brzmieniami instrumentów akustycznych (np. lira korbowa). W ich muzyce z łatwością natrafimy na folkowe i neopogańskie elementy, które stanowią dla grupy jedno z ważnych źródeł inspiracji. Jednym z pytań, jakie można było sobie zadać w trakcie kolejnych koncertów, było: czy można śnić coś wspólnie? Wydawałoby się, że jesteśmy przecież w stanie dzielić ze sobą wspólne marzenia, a w przypadku Unsoundu raczej lęki oraz niepokoje. Jednak spoglądając na festiwalową publiczność, w większości silnie zindywidualizowaną, można stwierdzić za Heraklitem z Efezu, że gdy na jawie dzielimy ze sobą wspólny świat, w przypadku snu każdy z nas ucieka do własnego świata, śniąc swój sen samotnie.
Nie jest tajemnicą, że skrupulatnie przemyślany i zaplanowany wcześniej festiwalowy line-up nie musi wcale w praktyce przełożyć się na sukces danej edycji. Niemniej ważnym elementem całego przedsięwzięcia jest przestrzeń, w jakiej wykonywana i jednocześnie słuchana jest muzyka. Stanowi ona jeden z niezbędnych czynników wpływających na jej odbiór oraz tworzących festiwalową atmosferę. Szkoda, że w tym roku, mimo zdecydowanych starań ze strony organizatorów, nie udało się wskrzesić nawiedzonej przestrzeni Hotelu Cracovia, w jakiej pierwotnie miały się odbywać otwarcie oraz zamknięcie festiwalu. Tymczasem można powiedzieć, że jednym z miejsc, do których wypromowania bez wątpienia przyczynił się Unsound, jest krakowski Hotel Forum. Ten skąpany we mgle złowrogi, masywny, betonowy i porośnięty trawą budynek swoim dusznym, wyściełanym wykładziną wnętrzem przypomina nawiedzony hotel z „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Nie sposób było pominąć go również w tym roku, zwłaszcza ze względu na występy takich artystów jak: Dopplerefekt, Perc, Vessel, Ben Frost czy też The Bug wraz z Ingą Copeland. To właśnie w niezwykle posępnym Hotelu Forum zagrał SOPHIE, który swoim występem wprowadził nieoczekiwane, landrynkowe barwy w dominujący do tej pory pesymistyczny krajobraz czerni. Jego kolorowe, muzyczne wariacje na temat słodziakowatości (QT=cutie), ociekające lukrem, cukierkowe, przesłodzone brzmienia oraz strumienie dziecięcych dźwięków o smaku lemoniady wydają mi się szczególnie interesujące i zupełnie odstające od reszty tegorocznego festiwalowego repertuaru. Występ SOPHIE okazuje się najlepszym dowodem na to, że istnieje w muzyce alternatywnej ciekawa oraz inspirująca przestrzeń poza mrokiem i ciemnością.
Warto wspomnieć również o tym, że Unsound to nie tylko pierwszorzędna muzyczna uczta dla uszu. W tym roku oprócz koncertów można było uczestniczyć w wielu innych okołomuzycznych aktywnościach: cyklu panelowych dyskusji, projekcji filmów oraz wystawach. Jedną z nich była „Ephemera”, czyli całkiem udana próba wywołania doświadczenia synestetycznego. W tym interesującym artystycznym eksperymencie wzięło udział trzech muzyków, a każdy z nich przygotował inny materiał muzyczny: Tim Hecker („Drone”), Ben Frost („Noise”) oraz Steve Goodman, czyli Kode9 („Bass”). Każdemu z dźwięków towarzyszył odrębny zapach wyprodukowany przez berlińskiego kreatora perfum Gezę Schoena. Uczestnicy „Ephemery”, aby doświadczyć połączenia dźwięku i zapachu, musieli najpierw wkroczyć w ciemność, która skutecznie osłabiała hegemonię wzroku i jednocześnie wzmacniała działanie innych zmysłów, w tym wypadku węchu oraz słuchu. Instalacja składała się z trzech ciemnych, wypełnionych dźwiękiem i odpowiadającym mu zapachem pomieszczeń, natomiast po wyjściu z każdego z nich trafiało się do białej, cichej przestrzeni, która umożliwiała poznawczy reset, gdyż można było zapomnieć tam o wcześniejszym doświadczeniu. Co więcej, dostępne w niej naczynia z ziarnami kawy pozwalały przygotować się na kolejne węchowo-muzyczne doznanie. Najbardziej interesującym pomieszczeniem, gdzie czas przestawał istnieć dla zwiedzających wystawę, był pokój wypełniony muzyką Bena Frosta, której towarzyszyła dynamicznie się przesuwająca konstrukcja autorstwa Piotra Jakubowicza. Ephemera oferując doświadczenie poszerzone, uświadomiła jednocześnie swoim widzom, że muzykę można odbierać na wielu poziomach oraz wszystkimi zmysłami.
W przypadku tegorocznej edycji festiwalu karnety zostały wyprzedane po około 3 godzinach od rozpoczęcia ich sprzedaży, co niewątpliwie świadczy o dużej, wręcz nieprzeciętnej popularności tego wydarzenia. Kiedy jednak zastanowimy się przez chwilę nad tym, kto tworzy festiwalową publiczność, okaże się, że zdecydowaną większość stanowią słuchacze z zagranicy (nawet około 70%). Ten fakt zadziwia i sprawia, że mimowolnie chcemy zbadać przyczynę takiego stanu rzeczy. Dlaczego tak niewielki procent polskiej publiczności znajduje się wśród uczestników, skoro tak ważna dla muzycznego krajobrazu impreza odbywa się w jednym z największych polskich miast i nie stanowi wcale wyzwania finansowego dla polskiej kieszeni? Czy przyczyna takiego stanu rzeczy leży w systemie sprzedaży biletów czy też walory Unsoundu potrafią docenić jedynie zagraniczni wielbiciele alternatywnej muzyki? Być może dobrym pomysłem byłoby wprowadzenie pewnych działań edukacyjnych, na przykład w postaci wykładów albo wzmocnienie obecności festiwalu w Polsce poprzez szereg mniejszych wydarzeń muzycznych, które odbywałyby się w ciągu roku. Dzięki temu festiwal zyskałby sobie stałą polską publiczność, która potrafiłaby nie tylko dostrzec jego estetyczne walory, ale również byłaby zainteresowana konsumpcją i tworzeniem alternatywnej muzyki. Unsound niestety wciąż jest niedoceniany przez polską publiczność, a jej pozyskanie nie wydaje się wcale głównym celem festiwalu. Czy Unsound mógłby się odbywać w każdym innym mieście na świecie, o czym świadczą liczne edycje zagraniczne, na przykład zeszłoroczna, odbywająca się w Londynie? Festiwal z perspektywy polskiego uczestnika wciąż jawi się jako obce i niedostępne głównie z powodów kulturowych, a nie ekonomicznych.
Unsound Festival 2014
Kraków, 12–19.10.2014