Teatr Jana Klaty łączy skrajności: poważne tematy przełamywane są zgrywą, dramatyczność – groteską, patos – śmiechem. Klasyka pojawia się tu w masce popkultury, wzniosłość rozbija się o banał, a efektowne wizje i spektakularne konstrukcje często łączą się z elementami swojskiej tandety. Przez lata cechy te przyczyniały się do wzrostu popularności spektakli reżysera błyskotliwego Wroga ludu, efektownej Trylogii czy spektakularnej Orestei. Dzięki dominującym w przedstawieniach pryzmatowi współczesnej estetyki, wielu widzów odkrywało w nich nowe perspektywy widzenia klasycznych wątków. Kolejne sezony (od przełomowej w karierze Klaty wałbrzyskiej premiery „Rewizora” mija wkrótce 17 lat) nie osłabiły charakterystycznej swobody nonszalanckiego wirtuoza, niesionego chęcią zaskakiwania publiczności i podobania się jej. Jego praca nadal podporządkowana jest podobnemu dążeniu – podstawowym celem reżysera, tak dzisiaj, jak i kilkanaście lat temu, wydaje się uzyskanie efektu oszołomienia widzów. Mam wrażenie, że nadal się to udaje: czyżby odbiorcy jego spektakli nie zmieniali się, podobnie jak założenia estetyczne reżysera?
„Czerwone nosy” – napisana w 1985 roku przez Petera Barnesa gorzka komedia o grupie wyrzutków różnej maści, przyjmujących role niezbyt udanych, ale nie poddających się krytyce aktorów, trefnisiów i kuglarzy (tytułowe Czerwone Nosy) działających we Francji w czasie epidemii dżumy – wydają się dramatem jakby przeznaczonym dla Klaty, sztukmistrza sceny. Ale przecież nie zgodność, lecz konflikt i kontrast – zderzenia odmiennych rejestrów, nastrojów i stylów – przynoszą w teatrze najlepsze efekty. To właśnie one doprowadziły na szczyt twórcę słynnego „H.” zrealizowanego w przestrzeniach Stoczni Gdańskiej. Dlatego wystawiony przez niego w poznańskim Teatrze Nowym spektakl pozostawia wątpliwości. Tym razem poszło chyba zbyt łatwo: reżyser niczego nie musiał łamać, przekreślać, ani rozbrajać. Wystawiając groteskową komedię jako uwspółcześnioną wersję błazenady nie odkrywał jej ukrytych znaczeń, a jedynie zaktualizował sensy wpisane w tekst. Tyle wystarczyło. Dla części widowni, wpuszczonej wreszcie do teatru po zbyt długim okresie kulturalnego postu, widowisko staje się ludycznym wentylem bezpieczeństwa. Prostacki dowcip, groteskowy absurd (podbity śpiewanymi po łacinie muzycznymi hitami lat 90.) oraz realizm nawiązań do współczesnej sytuacji politycznej i pandemicznej przenikają się, a równocześnie – osłabiają. W efekcie, choć dzieje się dużo, nie jest ani strasznie, ani śmiesznie, ani szczególnie mądrze. Wyjątek stanowią – najbardziej wyraziste i najbardziej prowokacyjne – sceny teatru w teatrze. Dosadna, bezpardonowa kpina, dominująca w grze Czerwonych Nosów, okazuje się nośnikiem najcelniejszych znaczeń.
Oryginalna fabuła dramatu Barnesa osadzona jest w realiach roku 1348. W całej Europie tragiczne żniwo zbiera dżuma, a lęk przed śmiercią prowokuje skrajne reakcje, rozpięte na całej dostępnej skali: pomiędzy manifestacyjną pokutą, a rozpasaniem. Najwyższą władzę sprawuje – w czasie niewoli awiniońskiej zależny od władców Francji – papież Klemens VI. Fizyczna bliskość śmierci, wypaczone formy religijności przeplatanej hedonizmem, rosnąca potęga duchowieństwa i dewaluacja samego życia potęgowały w ludziach poczucie niepewności i zagrożenia. Wśród jęków konających, modlitw zatrwożonych i zawodzenia biczowników zrozpaczony ksiądz Marcel Flote zaczyna sam sobie opowiadać żarty. Żaden z wybrzmiewających wówczas ze sceny, powszechnie znanych, lecz rzadko poprawnych („oszukałem Żyda, to grzech? Nie, to cud”) dowcipów nie jest najwyższych lotów. Mimo to – wywołują śmiech (również na widowni!). Czy najprostsze przejawy humoru wystarczą, by oderwać myśl od tragicznej sytuacji, w której się znajdujemy? Czy absurdalny żart może podtrzymać na duchu umierających i rozweselić zrozpaczonych? Po krótkiej improwizacji knajackich szlagierów, Flote rzuca desperackie wyzwanie Bogu, wskazując swój cel: „Słyszę twój głos w tym śmiechu! Bóg chce oglądać czerwone nosy a nie czarną śmierć. Pragnie radości!”. W następnej chwili, spotkawszy mima Sonnerie, zwanego mistrzem Din Don, rodzi się idea stworzenia bractwa Czerwonych Nosów. Powołana zostaje grupa kuglarzy, komediantów i dowcipnisiów mających wyzwalać radość, zdolną rozwiewać dym kadzideł, morowe powietrze i lęk przed śmiercią. Brakuje tylko błogosławieństwa papieża, po które trzeba udać się do Avinionu.
Komediowy klasyk w Teatrze Nowym wystawił już w 1993 roku Eugeniusz Korin. Pamiętam ten spektakl – nie schodził z afisza przez 9 lat i do dzisiaj wspominany jest jako jedna z największych legend poznańskiej sceny. Klata mierzy się z jego mitem. Choć nie podejmuje otwartego dialogu z tamtą inscenizacją, i jego realizacja zorientowana jest „pod publiczkę”. Dzisiejsza obsada, w której znaleźli się także aktorzy biorący udział w inscenizacji Korina, pozwala dawnym wykonawcom, grającym wówczas głównie role wesołków – Zbigniewowi Grochalowi, Michałowi Grudzińskiemu, Aleksandrowi Machalicy czy Andrzejowi Lajborkowi – wcielać się w postaci biczowników, utracjuszy albo kościelnych hierarchów. Czyżby ich postacie, starsze o niemal trzy dekady, przeszły konserwatywną rewolucję? Wyjątkiem jest rola Janusza Andrzejewskiego, który niegdyś żywiołowo kreował Flote’a, krzycząc w emocjach do ludzi i Boga olśniewając szerokim uśmiechem, a dzisiaj gra niemego, komunikującego się ze światem jedynie za pomocą gestu i dźwięku niewidzialnych dzwoneczków, mistrza Din Don. Dzięki Andrzejewskiemu, który przypomina milczącego Micka Jaggera, wieloznaczna rola mima wnosi do przedstawienia tyle samo wdzięku, co niepokojącej grozy. To ona – w moim odczuciu – okazuje się najciekawszą kreacją pośród licznej obsady całego spektaklu.
W pierwszej scenie przedstawienia pomiędzy konającymi w konwulsjach chorymi pojawia się człowiek w stroju lekarza z oddziału chorób zakaźnych. Nowoczesna maska, przyłbica i kombinezon nie pozostawiają wątpliwości – czarną śmierć we współczesnej inscenizacji zastąpił covid. Michał Grudziński mówi o nieprzewidywalności wirusa, opowiadając, że w równym stopniu dotyka on majętnych i biednych, wysoko postawionych i plebs, dobrych i złych. Ludzie umierają niezależnie, czy jedzą i piją, czy poszczą; bawią się, czy umartwiają; modlą, czy złorzeczą Bogu. Ksiądz Flote, na samym początku grany przez Łukasza Schmidta jako człowiek na skraju załamania nerwowego, uspokaja się dopiero po stworzeniu wesołej kompanii Czerwonych Nosów, mającej śmiechem rozpraszać trwogę. Występując na scenie moralitetu jako śmierć, znów sprawia wrażenie nienaturalnie pobudzonego. Przyczynę jego stanu wskazuje – tyleż bezwiedne, co sugestywne – pocieranie zaczerwienionego nosa. Zebrawszy apostołów beztroskiego humoru, Flote staje się wcieleniem Chrystusa, niosącym uzdrawiającą ewangelię dowcipu. Przewodzi grupie osób ubranych w kolorowe, kreszowe dresy (krzykliwe kostiumy charakterystyczne dla Justyny Łagowskiej), które prowadzi przed oblicze papieża, chcąc prosić go o zgodę na działanie. Prócz Din Dona jest wśród nich dwóch pozbawionych pracy rycerzy-najemników (Michał Kocurek i Dawid Ptak), zakonnica bezowocnie wyczekująca zgwałcenia (Julia Rybakowska), syjamskie siostry (Małgorzata Walenda), ślepy żongler (rewelacyjny Łukasz Chrzuszcz), jąkała (Dariusz Pieróg), kobieta z bębnem (Anna Langner) oraz konserwatywny ksiądz Toulone (Jan Romanowski), mający być „oczami i uszami” arcybiskupa Monseleta (Aleksander Machalica). Na swojej drodze, wiodącej do pałacu papieskiego przez teatralną widownię, spotkają m. in. rapujących, rozpustnych członków cechu złotników w towarzystwie kobiet lekkich obyczajów, grupę trędowatych oraz Czarne Kruki – szerzące zarazę hieny cmentarne. Klata ukazuje je jako dwie goth girls, chodzące wszędzie z gitarami fendera, w które uderzają wydając dźwięki równie sensowne, jak ich stylizacja.
W „Czerwonych nosach” Jana Klaty dużo się mówi i całkiem sporo się dzieje, ale niewiele z tego wynika. Skromna scenografia uzupełniana jest światłem, które wraz z kolorowymi kostiumami, krągłymi piersiami pokrytymi brokatem, papieżem w muzealnej gablocie (świetny Ildefons Stachowiak nawiązujący do obrazu Becona) czy piosenkami, wykonywanymi na żywo przez akompaniujących sobie aktorów, nieskłonnych do powstrzymania soulowych ambicji (Małgorzata Walenda) sprawiają wrażenie pustego montażu atrakcji. Czyżby reżyser, wbrew woli protagonisty swojego spektaklu, realizował wskazanie Klemensa VI: „Baw ludzi widowiskami bez znaczenia”?
Jan Klata nadal chce być łobuzem polskiego teatru, ale zestawianie nieprzystających do siebie elementów nie wystarczy dzisiaj do budowania sensów, a szokuje jedynie dewotki. Wizja świata prezentowana w przygotowanej w Poznaniu inscenizacji „Czerwonych nosów” wydaje się uproszczona. Pomiędzy aktorskimi popisami (na całkiem wysokim poziomie, utrzymanymi jednak w klasycznej, fasadowej konwencji dramatycznej), przaśnymi dowcipami i łopatologiczną aktualnością, spektakl przemyca oczywiste, popularne od lat, znaczenia. Nie mam nic przeciwko przypominaniu o sojuszu tronu i ołtarza czy makiawelicznym traktowaniu ludzi przez władzę instrumentalnie wykorzystującą strach i oferującą igrzyska. Dokonany przez Klatę montaż atrakcji wydaje się jednak najłatwiejszym sposobem przyciągania uwagi widzów.
Czterogodzinne banalizowanie epidemii, mówienie o strachu przezwyciężanym humorem i rządach Kościoła, podsumowane prezentacją ulicznego protestu tłumionego przez służby porządkowe w liturgicznych komżach i sprzeciwem wobec wszelkiej, również psychologicznej, niewoli, nie prowadzi do szczególnych objawień. Banalne dowcipy i manifestacyjna niepoprawność polityczna – w równym stopniu dotycząca Holokaustu, jak i Najświętszej Panienki niańczącej krucyfiks – sprawiają, że w zasadzie wstyd się śmiać. Ale można – przecież jesteśmy otwarci i tolerancyjni! Współcześni czterdziestolatkowie, zastygli na etapie facebookowej popularności i odżegnujący się od burżuazyjnego pochodzenia lub aspiracji, ulegają urokowi agenta-prowokatora. Na swoich profilach z równym zapałem manifestują tęsknotę do teatru, kuchni fusion z ulubionych restauracji i ośnieżonych stoków zjazdowych. Jan Klata, jako reżyser, który w teatralnym wszechświecie równy jest Bogu, rzuca im w twarz wyzwanie wykrzyczane przez księdza Flote, oskarżającego możnych tego świata: „Niedorzeczni tak samo jak ja! Bóg lubi sobie robić jaja. Ale jego dowcipy są chujowe!”. A oni, jak chleb jeść je będą. I się najedzą.
Peter Barnes, „Czerwone Nosy”
reżyseria: Jan Klata
tłumaczenie: Stanisław Barańczak
scenografia i kostiumy: Justyna Łagowska
muzyka: Jakub Lemiszewski
choreografia: Maćko Prusak
asystent reżysera: Krzysztof Wojciech Przybyłowicz
sample i skrecze mentalne: Jan Klata
Teatr Nowy w Poznaniu
premiera: 12.02.2021