Z przeróżnych badań (polecam jedną z najbardziej aktualnych analiz) wynika, że jesteśmy narodem o romantycznym usposobieniu. Już samo to zdanie otwiera kilka problematycznych szufladek: co to znaczy, że „narodem”?; co, że „romantycznym”? Zaawansowane analizy socjologiczne pozostawmy jednak specjalistom, gdyż dla niniejszego tekstu wystarczające będzie stwierdzenie, że na użytek przeróżnych ankiet większość respondentek i respondentów deklaruje przywiązywanie dużej wagi do uczuć romantycznych i seksu. Zatem dla uśrednionego, statystycznego odbiorcy czy statystycznej odbiorczyni treści temat kochania jest potencjalnie bardzo interesujący, a także – rynkowo opłacalny. Stąd popularność przeróżnych poradników, dzienników i książek-wyzwań poświęconych pracy nad relacjami intymnymi. Wobec tego powiedzmy sobie bez ogródek: książka o kochaniu napisana przez Olgę Drendę i Małgorzatę Halber idealnie trafia w odpowiednio rozochocony rynek.
„Książka o miłości” Halber i Drendy nie jest jednak poradnikiem. A lektura krążących w internecie wpisów sugeruje, że w tym kierunku zaczęła zmierzać recepcja odbiorców – powyższy disclaimer może więc okazać się całkiem przydatny. W podcaście Karola Paciorka sama Halber utyskiwała na grono „młodych czytelniczek”, które z dystansem przyjęły książkę. Zdaniem autorki powodem chłodnego odbioru jest fakt, że odbiorczynie szukały tu jasnych wskazówek i gotowych porad. Myślę, że problem z recepcją tej książki leży gdzie indziej, ale o tym za chwilę. Należy jednak zaznaczyć, że podtytuł „Książki o miłości” brzmi – niestety – „bawiąc, uczy”, więc zasiadanie do niej z poradnikowymi oczekiwaniami nie jest do końca przewiną czytelnika/czytelniczki.
Drenda i Halber – jak same deklarują – przyjaźnią się od dekady i wiele je łączy: lubią ze sobą rozmawiać, interesują się niesamowitościami rzeczy prozaicznych i codziennych. Postanowiły więc napisać razem książkę. Od strony literackiej taki duet twórczy może zdziwić, bo eseistycznym „Duchologii” czy „Wyrobom” Drendy daleko przecież specyfiką i stylem do „Najgorszego człowieka na świecie” Halber. Ta odrębność wyrazistych stylów to wydawnicza szansa – zakładając, że grono osób czytających zasilą fani i fanki Drendy oraz członkowie i członkinie fanklubu Halber, można spodziewać się długiej obecności książki na liście bestsellerów.
„Książka o miłości” to literacka forma hybrydyczna. Niby esej w dialogu pisany przy pomocy Google Docs, ale z elementami autobiografii, artykułu popularnonaukowego, a nawet harlekina, który pojawia się, gdy autorki gdybają na temat potencjalnych scenariuszy dla związków wszystkich „Maryś”. Halber ma reprezentować podejście emocjonalne, czyli pisać z perspektywy Serca, Drenda zaś odpowiadać jej jako Rozum, czyli analitycznie i z większego dystansu. Serce i Rozum miały wziąć na warsztat tematy okołomiłosne: zakochanie, wyznaczanie granic, związkowe podchody, seks. Hasłem promocyjnym książki stała się polecajka: „książka dla osób, które chcą być kochane”. Brzmi jak przepis na książkę-zwyciężczynię w czytelniczych rankingach, prawda?
Nawet tak pobieżne spojrzenie na to, jak książka została pomyślana i jak jest promowana, pozwala stwierdzić, że potencjalnych pułapek równie tu dużo, co potencjału na sukces. Zacznijmy od tych pierwszych. Co, moim zdaniem, w „Książce o miłości” nie wyszło? Rzecz chyba całkiem istotna: za mocno wykreowana koncepcja. „Książka…” jest osadzona na kanwie przeszłych i teraźniejszych perypetii miłosnych Halber i Drendy, które na swoich biografiach i charakterach starają się projektować potencjalne scenariusze cudzych relacji. I jasne, rozumiem, że twórczynie powzięły zamiar opowiedzenia o uczuciach przez pryzmat własnych doświadczeń, bo przecież tylko takie są im dostępne; w efekcie otrzymujemy jednak głównie intymne opowieści z tezą i morałem. Wnioski te okazują się dość banalne, często dojmująco infantylizujące i spłaszczające pewne aspekty relacji (np. pierwsze fazy zauroczenia). W założeniu mają one jednak osobę czytającą przed czymś strzec, na coś uwrażliwiać. Mam z tym spory problem – wcale nie osobisty. Chodzi o perspektywę, z jakiej książka jest pisania/mówiona. Autorki są dwiema dobrze wykształconymi, rozpoznawalnymi, heteroseksualnymi kobietami w „trochę młodym, trochę średnim” wieku. Postanowiły wspólnie opowiedzieć o tym, jak ONE kochają i jak JE się kocha. Jeśli więc znajdują sporo analogii w swoich doświadczeniach, to głównie dlatego, że żyją w bardzo zbliżonych do siebie rzeczywistościach społecznych, ekonomicznych i kulturowych, które współdzielą z paradoksalnie niewielką grupą osób. Przyznanie tego wprost skutkowałoby zapewne zawężeniem pola odbiorców i odbiorczyń książki – z punktu widzenia autorek byłoby to bardziej wymagające zadanie, z punktu widzenia wydawcy: marketingowe samobójstwo. Ale niewypowiedzenie (niezauważanie?) tego faktu generuje większe problemy narracyjne. Przykładowo: w „Książce o miłości” pojawia się rozdział, w którym Drenda próbuje otworzyć refleksję na perspektywę osób o innej orientacji psychoseksualnej. Wtedy Halber wjeżdża cała na biało i kwituje sprawę wiązką mało zabawnych, a powtarzanych z uporem klisz. Ale przecież wszystko jest w porządku: zaznaczono otwartość i tolerancję, przy czym są i śmieszki. Halber może spokojnie mówić, że zawsze chciała wiedzieć, „jak to jest z kobietą”, bo mężczyźni to są jednak nieczułe dranie, laski zaś takie czułe i wrażliwe. I chociaż Drenda stara się wybrnąć z sytuacji, niesmak pozostaje.
Jeśli gdzieś wspomniany podział na Serce i Rozum klarownie się uwidacznia, to właśnie w tym powtarzalnym schemacie: Halber w dobrej wierze chlapnie coś problematycznego, a Drenda usiłuje wprowadzić elementy szerszej refleksji, która mogłaby pomieścić więcej niż osobistą i odautorską historię. Drenda nie tyle racjonalizuje i analizuje, ile celnie wyczuwa i reaguje, kiedy opowieść staje się zbyt hermetyczna. Halber dzieli się z czytającymi wieloma doświadczeniami ze swojego życia prywatnego, usprawiedliwiając ich obfite przywoływanie potencjałem edukacyjnym. Drenda zaś wspomina własne bardziej dla ukazania schematu (trochę w stylu „pytam dla koleżanki”), co wielu czytającym pozwoli utożsamić się i empatyzować z elementami jej opowieści. Chciałabym zaznaczyć: nie podzielam jednoznacznie krytycznych opinii dotyczących zbyt osobistego czy intymnego charakteru tej książki – wolałabym jednak, żeby był on bardziej przemyślaną pod względem konsekwencji strategią narracyjną (a także promocyjną). A skoro tak nie jest – opowieść wpada w zastawione przez siebie pułapki. Dlatego podczas lektury wielokrotnie przeszkadzała mi silnie autobiograficzna specyfika wypowiedzi Halber, która szczegółowymi opisami swoich relacji często osadza refleksję w bardzo skrajnych rejestrach. Miałam również wrażenie, że niektóre wypowiedzi autorki „Najgorszego człowieka na świecie” pobrzmiewają gloryfikowaniem traumy czy przemocowych doświadczeń jako tych, które hartują ducha i jako jedyne przygotowują do świadomego wejścia w relację romantyczną. Jestem przekonana, że efekt ten był zupełnie niezamierzony – ale jednocześnie widzę, jak nietrudno odczytać anegdoty Halber w duchu afirmacji i sztucznego pompowania wartości płynącej z toksycznych doświadczeń. Jeśli wcześniej był niesmak, teraz dochodzi do tego kwestia niebezpieczna i potencjalnie szkodliwa.
Możliwe, że moje zarzuty względem „Książki o miłości” wynikają z prozaicznego powodu – nie jestem jej modelową odbiorczynią (chociaż czy na pewno? w końcu to książka dla WSZYSTKICH „osób, które chcą być kochane”). Powraca w tym miejscu problem z adresatką/adresatem książki, który sygnalizowałam wcześniej, pisząc o pozycji, z której mówią autorki. Załóżmy więc, że jestem zbyt smarkata (jestem kolejno dwadzieścia i dziesięć lat młodsza od autorek) albo trafiałam w życiu na zaskakująco zdrowe relacje, albo mam skrzywiony obraz pisania o uczuciach przez kilku uniwersyteckich sztywniaków i kilka teoretycznych lektur. Lista tego typu „ale” w przypadku każdej i każdego będzie nieco inna. I to właśnie prowokuje pytanie: kto w takim razie jest projektowanym odbiorcą lub odbiorczynią książki Drendy i Halber?
Całość została napisana w duchu siostrzeństwa i girl power (co jest mi bardzo bliskie) – tym samym nieuchronnie projektuje wirtualną czytelniczkę jako kobietę. Zdaje się, że zamierzenie autorek było inne. Obie wielokrotnie podejmują krytykę kulturowego konstruktu płci i sztywnych granic różnych przynależności. Dlatego szkoda, że deklaracje nie pokrywają się z praktyką. W „Książce o miłości” trudno bowiem odnaleźć elementy, które z przekonaniem sięgałyby po innego czytelnika – mężczyznę, osobę niebinarną. Jeśli zatem miała to być uniwersalna książka o kochaniu i powszechnej potrzebie bycia kochanym, to się niestety nie udało.
Jeszcze słowo o tym, w co wszystkie te sensy zostały ubrane. U Halber i Drendy Proust miesza swoje porządki z memicznym pisełem, Larkin z porzekadłami ludowymi, a Barthes ze Zbyszkiem Wodeckim. I byłaby to mieszanka bardzo wciągająca, gdyby nie znacząca dysproporcja poszczególnych składników. Bo „Książka o miłości” bardzo chce być cool i na luzie. Do twarzy jej z mieszaniem stylów, chociaż autorki chyba nie do końca mogły się zdecydować, do kogo w danych momentach puszczają oko. We wspomnianej już rozmowie podcastowej Halber przyklaskiwała etykiecie czytelniczki/czytelnika „inteligent klasy średniej” (nawiasem mówiąc: wystarczy spojrzenie do badań najbardziej rozpoznawalnych socjologów, by zauważyć, że w Polsce klasa średnia i inteligencja to nie zawsze zbiór wspólny), jednocześnie dodając, że to książka z gatunku „za mądra dla głupich, za głupia dla mądrych”. Co to właściwie znaczy? Osoba czytająca ma łapać żart z Proustem, bo to dowód horyzontów, ale nie oczekiwać po „Książce o miłości” poważniejszej „przygody intelektualnej”, bo to już ważniactwo i snobizm? Jednych będzie oczywiście irytował pierwiastek zbyt „pop” w eseju, drugich zbyt „esej” w popie – którzy mają rację i są po stronie autorek? Problem z etykietą „za mądra dla głupich, za głupia dla mądrych” nie polega na tym, że ostatecznie taki algorytm oznacza, iż to książka dla nikogo (w końcu grono jej czytelniczek i czytelników okazało się dość spore!). Chodzi raczej o to, że owa etykieta stygmatyzuje klasowo osoby czytające, a zarazem stanowi doskonałe alibi dla autorek. Jeśli nie zrozumiałaś/eś, bo jesteś za głupa/i – to znaczy, że nie dla ciebie jest tego typu związek, o którym mówimy? Jeśli zrozumiałeś/aś i widzisz problemy z tą narracją, bo jesteś za mądry – to znaczy, że nie dla ciebie jest tego typu relacja, o której mówimy? Oczywiście, że nie, bo to przecież książka dla wszystkich „osób, które chcą być kochane”. Kochanie jest powszechne i demokratyczne – ale właśnie może zbyt powszechne, a zarazem zbyt indywidualne, by uważać, że można nadać ten sam komunikat do wszystkich, nikogo przy tym nie krzywdząc.
A teraz przechodzimy do drugiej części – mojej ulubionej – czyli wyliczenia, co się w „Książce o miłości” Halber i Drendzie udało. Po pierwsze, udała się Olga Drenda. Jej znakomicie podanych muzycznych i literackich odsyłaczy wyczekiwałam na każdej stronie. Po prostu: Olga Drenda pany. Myślę, że polskiemu rynkowi wydawniczemu przydałby się jej przewodniki jej autorstwa nie tylko po czasach duchologicznych, ale i całkiem współczesnych – chociażby przewodnik po internecie. Czytałabym i chyba znam takich, które by i którzy by również czytali.
Po drugie – choć to sprawa bardzo subiektywna – udał się humor. Po lekturze mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że autorki to po prostu bardzo zabawne, mądre dziewczyny, z którymi chciałabym się umówić na kawę. I właśnie to chyba odpowiedź na pytanie o to, jaki był zamysł tworzenia tej książki. Doświadczenie lekturowe „Książki o miłości” najłatwiej porównać do spotkania z przyjaciółmi, którzy nie mają oporów przed opowiadaniem sobie intymnych, często wstydliwych historii ze swojego życia osobistego. To Drendzie i Halber wyszło wyśmienicie – stworzyły atmosferę przyjacielskiego sabatu, w którym uczestnictwo sprawia osobie czytającej przyjemność. Tym mocniejsze, bo na prawach kontrastu, okazują się fragmenty opowieści, w których odnajdujemy skrawki własnego doświadczenia i współodczuwanych emocji.
Po trzecie – udała się w tej książce szczerość. Taki rodzaj konfesyjności, który nawet jeśli momentami przyprawia o dyskomfort czy „ciarki wstydu”, to wart jest docenienia ze względu na normalizowanie określonych zachowań, procesów czy potrzeb. Halber bardzo dużo mówi o terapii, jej skutkach i wpływie na przeróżne aspekty życia; o uzależnieniu, o życiu z diagnozami, o zaburzeniach osobowości typu borderline. Drenda z kolei o byciu w spektrum autyzmu. Każdy psychiatryczny coming out działa na korzyść odczarowania chorób psychicznych i autyzmu w społecznej świadomości. I to jest chyba prawdziwa wartość „Książki o miłości” – mierzenie się z przełamywaniem kulturowo ukutych tabu i uprzedzeń względem nie uczuć, ale psychiki. Bo koniec końców wyjście z koleżankami na kawę jest dla naszych psychosocjalnych relacji potrzebne bardzo, szczerość w rozmowie i rozładowywanie trudnych tematów również, ale nie zastąpią one fachowej pomocy tam, gdzie jest ona potrzebna. Zawsze możemy jednak w czasie towarzyskiego spotkania usłyszeć: ja z tego korzystam, to bardzo pomaga. Czasem tyle wystarczy, by podjąć krok, o którym wcześniej się nie myślało – jeśli jakaś osoba czytająca w lekturze książki Drendy i Halber odnajdzie taki koleżeński komunikat, będzie to zasługa nie do przecenienia.
Jeśli ktoś się w tej książce przejrzał i odnalazł – świetnie, bardzo się cieszę, wiwat, autorki! Jeśli komuś czegoś w „Książce o miłości” zabrakło, pozostają mu dalsze poszukiwania, a pomóc może w nich lista znakomitych książkowych polecajek o związkach i seksie, którą na końcu swojej książki umieściły Olga Drenda i Małgorzata Halber. Kto szuka, nie błądzi, a każdy przecież chce być po prostu kochanym.
Olga Drenda, Małgorzata Halber, „Książka o miłości”
Znak
Kraków 2020