Archiwum
15.01.2019

Klub brzydkiej Myszki Miki

Mateusz Witkowski
Literatura

W „Duchologii polskiej” Olga Drenda podjęła udaną próbę przemeblowania naszego myślenia na temat polityczno-gospodarczego przełomu roku 1989. Tym razem autorka zabiera nas do świata muchomorów zrobionych z miski, gumowych łabędzi oraz niepokojących monideł. „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” mogą stanowić przykład, jak w przystępny i wyczerpujący pisać o zjawiskach, które (zupełnie niesłusznie) wydawały się nam do tej pory niewidoczne lub zawstydzające. I że aby tego dokonać, nie trzeba sięgać po ironiczne chwyty rodem z Facebookowych fanpejdży.

W jednej ze scen z filmowej adaptacji „Akademii pana Kleksa” obserwujemy barwny korowód dziwacznych stworzeń podrygujących w rytm utworu „Witajcie w naszej bajce”. Choć trudno odmówić pracującym przy filmie projektantom warsztatowych umiejętności oraz bujnej wyobraźni, pewna kwestia zwraca szczególną uwagę. Większość z tych baśniowych kreatur wygląda tak, jakby ich ostateczny kształt był uzależniony od tego, jakie materiały plastyczne (i nie tylko) były akurat pod ręką. A gdyby to nie wystarczyło, na deser dostajemy jeszcze aktora w masce „brzydkiej Miki”, jednej z niezliczonych inkarnacji Disneyowskiego bohatera, która w wypadku omawianej książki pełni wręcz emblematyczną funkcję.

Wbrew pozorom wspomniana scena – tak jak całe kinowe uniwersum stworzonego na kanwie dzieł Brzechwy – ma z „Wyrobami” naprawdę sporo wspólnego. Wydawać by się mogło, że podczas pracy nad filmem fantastycznym adresowanym do dzieci nie ma miejsca na improwizację i szeroko rozumiane „kombinatorstwo”. Specyficzne warunki gospodarczo-towarowe, z którymi musieli sobie radzić twórcy z Europy Środkowo-Wschodniej, musiały jednak pobudzać kreatywność i zmuszać do elastyczności. Wspomniana potworna plejada, choć stworzona w mniej-więcej-profesjonalnych warunkach, nosi w sobie „wyrobowego” ducha i jako żywo przypomina mieszkańców działkowych ogródków przygotowanych przez właściciela-pasjonata z takich materiałów, jak pęknięta opona, resztki farby, sklejka i piłeczki pingpongowe. Przede wszystkim więc dowodzi zwycięstwa fantazji nad bezdusznym światem precyzyjnej, masowej reprodukcji.

Właśnie: fantazji. Choć większość opisywanych przez Drendę zjawisk i znalezisk ma środkowo-wschodnioeuropejski rodowód, a ich przyjście na świat bywało ściśle związane z ekonomicznym niedoborem, niewiele mówi nam to o antropologicznym ładunku, jaki kryje się w wyrobach. Wystarczy wspomnieć, że ptasia menażeria wycinana z opon przez domorosłych rzeźbiarzy-ogrodników przywędrowała do nas kilka dekad temu z zasobnej i słonecznej Australii. Autorka już na początku książki rozprawia się z dwoma – jak sama to nazywa – „słoniami w pokoju”, czyli stereotypami narosłymi wokół amatorskiej twórczości. Pierwszym z nich jest właśnie wspomniany niedobór i ubóstwo. Jak pisze Drenda:

[…] łatwo popaść w podejrzliwość: czy nie podglądamy czyichś upodobań bez zrozumienia głębszych przyczyn, czy naszych zainteresowań nie uprawiamy czyimś kosztem, jako bezdusznego podglądania „egzotyki ubogich”. Istotą tematu książki są jednak przedmioty niekonieczne, nadwyżkowe, które nie mają nawet żadnego zastosowania praktycznego, a jeśli mają, to dodatkowo są specjalne, ozdobne.

Drugą z cech przypisywanych tej amatorskiej, fantazyjnej twórczości jest rzekomo wpisana w nią kiczowatość. Autorka zwraca jednak uwagę, że tego typu zarzut wydaje się dużo bardziej adekwatny w kontekście masowej (re)produkcji przedmiotów, która redefiniuje potrzeby odbiorców i w opresyjny sposób modeluje ich gust. Tymczasem wyroby, z założenia jednostkowe, niepowtarzalne i uzależnione od upodobań twórcy, są zupełnie niewinne i nieinwazyjne. Drenda komentuje to następująco:

Gdy więc artysta ma możliwości warsztatowe, talent i wiedzę, ale angażuje je – dla koniunktury czy dla idei – w służbie szantażu, to jedynie wtedy możemy mówić o kiczu. Kicz powstaje z braku szacunku, z pogardy dla odbiorcy. Sztuka spontaniczna, domowa, popularna taka nie jest, nawet gdy razi banalną ładnością. Nie dyryguje, lecz cieszy.

Wyroby cieszą więc, ale i wytwarzają poczucie niezwykłości. Odczarowują, a zarazem zaczarowują rzeczywistość, wytrącają percepcję z obranych wcześniej torów, mają odświeżające działanie. Autorka przywołuje między innymi ukuty przez Masahira Moriego, japońskiego konstruktora robotów, termin „dolina niesamowitości”. Określenie to dotyczy naszej psychologicznej reakcji na obiekty, które wykazują się dużym podobieństwem do swoich, znanych przez nas z autopsji, rzeczywistych odpowiedników, a zarazem odróżniają się od nich, co musi budzić skonfundowanie. Dokładnie tak, jak w wypadku wspomnianej „brzydkiej Miki”, kopii wizerunku Disneyowskiego bohatera (występującej zarówno w formie rysunku, jak i figurek zasiedlających pokoje dziecięce w okresie PRL-u) powstałej w wyniku materialnych i warsztatowych ograniczeń. Drenda niejednokrotnie daje nam na kartach „Wyrobów” dowody swoich detektywistycznych zdolności – jej zmysł dedukcji i indukcji łatwo docenić właśnie podczas lektury fragmentu na temat Mikich. Niepozorne, dość pokraczne zabawki stają się przyczynkiem do refleksji na temat humanistycznego potencjału wpisanego w twórczość wyrobową, wyrażonego tu przez rysowniczkę Marię Apoleikę:

[Myszka Miki] najciekawsza jest wtedy, gdy to, co autor malowidła wie o Myszce Miki, konfrontuje z tym, co wie o ludzkiej twarzy lub o myszy jako takiej. Najmniej ciekawa, gdy wykonuje ją pani nauczycielka wychowania przedszkolnego na podstawie wzoru z internetu, chyba że pani ma w sobie iskrę Bożą. Sądzę, że Myszka Miki dopiero wtedy jest coś warta, kiedy zostanie przetrawiona przez osobistą wrażliwość i umieszczona w takim kontekście, w jakim komuś pasuje […].

I właśnie na tym polega nieprzemożone piękno wyrobowej twórczości. W miejscu, w gruncie rzeczy dość nudnej, perfekcji znajdujemy tu ślady indywidualnych gustów, doświadczeń, nierzadko również ograniczeń. Niektóre z wyrobów okazywały się zresztą bronią w wojnie podjazdowej wytoczonej kapitalistycznej machinie. Autorka wspomina między innymi o pracownikach Spółdzielni Rzemieślniczej „Elektrospółdzielnia” w Gdańsku, którzy na przełomie lat 70. i 80. podjęli się produkcji figurek bazowanych na oficjalnych zabawkach towarzyszących premierom kolejnych części „Gwiezdnych wojen”. W ślad za nimi poszli również inni wytwórcy, dzięki czemu na rynku pojawiły się podróbki drugiego stopnia. Jak się okazało, „polskie bootlegi” stanowią dziś w środowisku kolekcjonerów prawdziwy obiekt pożądania, a fani sagi są gotowi zapłacić za rzadki egzemplarz nawet kilka tysięcy dolarów.

Co ważne, niezależnie od tego, czy Drenda porusza temat dziwacznych ogrodowych ozdób, niemających żadnego zastosowania „durnostojek”, czy też wymagających sporej wiedzy technicznej wynalazków, w żadnym momencie nie egzotyzuje swoich bohaterów i nie dystansuje się wobec ich poczynań. Chętnie korzysta z antropologicznego warsztatu, jaki posiada, równie chętnie rezygnuje jednak z chłodnej, badawczej postawy, aby wyrazić podziw i szacunek dla cudzych pasji.

Pewien niedosyt budzi jedynie fakt, że nierzadko trudno znaleźć punkty wspólne pomiędzy dość pragmatycznym majsterkowaniem, którego efektem są przedmioty o charakterze czysto użytkowym, a fantazyjną twórczością, która po prostu cieszy. Nadmieniana wielokrotnie przez autorkę „pomysłowość” wydaje się bowiem mało satysfakcjonującym tropem. Gdyby nie powyższa wątpliwość, „Wyroby” mógłbym nazwać pozycją doskonałą.

Pytanie – które wydaje się w kontekście książki Drendy bardzo zasadne – brzmi jednak: czy doskonałość rzeczywiście jest nam niezbędna, aby odczuć estetyczną i intelektualną przyjemność?

 

Olga Drenda, „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”
Wydawnictwo Karakter

Kraków 2018

fot. I. Ostrowska