Archiwum
24.05.2019

Po co komu Hamlet? – oto jest pytanie

Julia Niedziejko
Teatr

 Robimy „Hamleta” – jak to poważnie brzmi. Przyjęło się, że „ten” dramat wzbudza w artystach aspiracje i pożądanie nie mniejsze niż popłoch. „Ten” dramat – jak wisienka na torcie intelektualnego wysublimowania – pobudza kubki smakowe wyrafinowanych erudycyjnie podniebień. „Ten” dramat robią na całym świecie zarówno gwiazdy kina, jak i wiejskie czy szkolne teatry. Bo trzeba, bo się przyjęło, bo klasyk. Były „Hamlety” kostiumowe, wiernie oddające każdy szczegół notowany przez Szekspira „Hamlety-eksperymenty”, „Hamlety” naszpikowane dyskursami społecznymi i wiele innych. Mimo to nadal panuje przekonanie, że trzeba hamletyzować dalej. Dlaczego?

Choć reżyserka spektaklu „Ja jestem Hamlet”, Agata Duda-Gracz, tytułowej postaci nie lubi, to sam Szekspir jest jej bliski. Jak wspomniała w wywiadzie dla portalu Kultura u podstaw, udzielonym przed premierą w poznańskim Teatrze Nowym: „Jest tak do głębi ludzki, tak wszechstronny, że stanowi diagnozę każdej epoki. Odarcie go z obyczajowości czasów, z tła historycznego nie czyni go niezrozumiałym. Wręcz przeciwnie”. Zakasała więc rękawy i postanowiła Szekspirem opowiedzieć o swoim środowisku – zrobiła spektakl o robieniu spektaklu, zastawiając przy tym pułapkę na widzów.

Reżyserka-dramaturżka-scenografka postanowiła wpuścić publiczność za teatralne kulisy czy też – wykorzystując wielokrotnie podrzucane w spektaklu określenie – wprowadzić odbiorcę „w proces”. Ot, teatralne safari. Podobnych przedsięwzięć obnażających akt twórczy powstało w ostatnim czasie wiele. Świetny monodram „Sen srebrny Salomei” Michała Zadary, „Na lightcie” Grygiera/Fibich/Nykowskiego, lub „Ewelina płacze” Anny Karasińskiej na różne sposoby rozkładają machinę teatralną. Swoim konceptem Duda-Gracz nie otwiera bram oryginalności, ale zdaje się, że nie jest to jej celem. Tym, co pociąga ją w tworzeniu spektaklu na metapoziomie, jest przejrzysta struktura teatralnej społeczności, w której każdy i każda ma do odegrania konkretną rolę. Na solidnym gruncie instytucjonalnej hierarchii łatwo o dopisanie poszczególnym postaciom odpowiednich stereotypów, archetypów czy wzorców, które – w zależności od autorskiej intencji – można ocenić, obśmiać, pochwalić. Duda-Gracz wybiera drugą możliwość.

Spektakl rozpoczyna się wraz z wejściem widzów do teatru, a kończy ich wyjściem z budynku. Nie chcę psuć niespodzianki, którą aktorzy i aktorki szykują widzom od progu, dlatego nie wyjaśnię w tej sprawie nic więcej. Powiem tylko, że status widza cały czas będzie niepewny – zawieszony między uczestniczeniem a bierną obserwacją przedstawienia. Odgrywając członków oraz członkinie teatralnej społeczności, aktorzy i aktorki stale przekonują widzów, że należą do wspólnoty. Zapraszają na spektakl, który wskutek niewyjaśnionej awarii musi odbyć się w prowizorycznych warunkach. Panuje zamieszanie. Na scenie pojawiają się różne postaci: inspicjentka, aktorskie gwiazdy, dramaturg, świeżo upieczone absolwentki szkół teatralnych, choreograf, sprzątaczka, technik i oczywiście reżyser.

Spektakl został podzielony na sceny, których wyświetlane na projektorze tytuły zapowiadają bloki tematyczne. Czytamy: „Scena III, czyli o tym, czemu niektórzy rodzice nie umierają”, „Jaka jest różnica między weselem a pogrzebem? – oto jest pytanie”, „Po co reżyserom aktorki? – oto jest pytanie”, „Skąd wzięło się powiedzenie hop-siup zmiana dup? – oto jest pytanie”. Tytuły te przypominają podpunkty programu zorganizowanej wycieczki turystycznej. Skoro „Ja jestem Hamlet” staje się egzotyczną podróżą po nieznanych lądach teatralnej dziczy, przydałby się też kieszonkowy słownik obcego języka. Z kaskadą branżowych zwrotów, hermetycznych żarcików i nawiązań widz musi sobie jednak radzić sam. Czujnie nasłuchując, może wyłapać słowa brzmiące podobnie do polskich. Przykładowo: Edi, czyli reżyser (Michał Kocurek), nieustannie jest „w procesie”; Dziurka (choreograf – Łukasz Schmidt/Paweł Palcat) oczekuje od aktorów „prezentacji swojej kultury ruchowej”; Marzena (scenografka – Anna Langner) szuka „dopełnienia wizualnego w kontrapunkcie”, aktorzy „wchodzą w stany”, a odtwórca roli Hamleta (Bartosz Nowicki) „patroszy Gliwicami postać”. Ironiczny dystans do hermetycznego świata teatralnego w warstwie językowej wypadł ciekawie, choć bez subtelności. Słowna agresja, przekleństwa i drwiący ton momentami śmieszą, momentami żenują publiczność – tak pewnie miało być.

Scenografia została ograniczona do minimum. Raz na jakiś czas pojawia się stół, krzesło, mobilne rusztowanie, ale poza tym scena oddana została aktorom. Teatralność pięknie podkreślają wielobarwne światła reflektorów. Wrażliwość reżyserki-scenografki na kolory objawia się też poprzez monochromatyczne, często jaskrawe kostiumy. Spektakl pełen jest interesujących i bystrych konceptów wizualnych, które ni to metaforycznie, ni to wprost wymownie obrazują podejmowane wątki. Przeżywający duchowe rozterki Hamlet dosłownie „chmurzy się”. Zawieszony nad sceną bohater przypomina czarny obłok, z którego deszcz leje się na parasole stojących pod nimi postaci. W spektaklu nie ma symboli przenoszących widza w gąszcz kontekstów, jest za to wizualny konkret. Papierosy oznaczają papierosy, łóżko jest łóżkiem, scena jest sceną, a ojciec reżysera, którego ten najchętniej by uśmiercił, został obsadzony jako denat. Gra z realnością splata fabułę „Hamleta” z inscenizowaną próbą.

Każda z postaci „Ja jestem Hamlet” została doskonale odegrana. Aktorom oraz aktorkom Teatru Nowego od dłuższego czasu nie było dane rozłożyć skrzydeł tak szeroko. Owacje na stojąco należą się Michałowi Kocurkowi, który – wcielając się w rolę głównego bohatera – jest osią wszelkich scenicznych wydarzeń i to na nim w szczególności skupia się uwaga publiczności. Odgrywany przez niego reżyser Edi to owładnięty narcystycznym przekonaniem na temat swojej wspaniałości dupek, którego talent nie równa się wygórowanemu ego. To najbardziej dopieszczona psychologicznie postać. Aktorzy są lustrem jego nijakości, aktorki – podnóżkiem dla kaprysów, a inspicjentka (Dorota Abbe) – trampoliną samozadowolenia. Na scenie pojawia się też figura ojca (Ildefons Stachowiak) – docenionego aktora, niestrudzenie miażdżącego wszystkie pomysły swojego syna. „Czy w tobie jest w ogóle jakiś problem?!” – wykrzykuje, doprowadzając Ediego do frustracji, którą ten z powodzeniem przelewa na innych. Reżyser „chce się uwolnić od zajebistości swojego ojca”, ale jedyna zajebistość utrudniająca mu życie to jego własna. Uczestników spektaklu ustawia pod dyktando własnych emocji, zupełnie jak, nie przymierzając, tytułowy bohater dramatu Szekspira. Słynne egzystencjalne pytanie „być albo nie być?” odnosi się tu wyłącznie do napompowanych oczekiwań reżysera. Ostatecznie Edi staje się Hamletem, a reszta bohaterów odgrywa drugoplanowe role tragedii: ojciec – zmarłego króla, eteryczna aktorska diwa (Antonina Choroszy) – królowej-matki, z którą Edi realizuje często pomijany wątek kazirodczej miłości, scenografka Marzena – Horacja, sprzątaczka Żorżeta (Małgorzata Łodej-Stachowiak) – Yoricka, a szereg młodych aktorek – Ofelii.

Sytuacja sceniczna w mig przeradza się w opowieść o nadużyciach. Skomplikowane, lecz puste relacje pomiędzy bohaterami spektaklu Dudy-Gracz splatają losy wszystkich postaci w kłębek chaotycznej degrengolady. Aktorki stają się obiektami seksistowskich drwin, dosadnych żartów i (mówiąc delikatnie) „nieeleganckich” propozycji. Podjęta zostaje kwestia mobbingu, niesprawiedliwego podziału obowiązków, układów fundujących przywileje i wspierających rywalizację zamiast współpracy. Dzicz i chaos. Choć szkodliwe, to jednak silne więzy okazują się nierozerwalne, jak w przypadku rodziny, z którą – jak wiadomo – wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach.

Czy teatr skażony toksycznymi relacjami ma szansę sam się uzdrowić? Czerpiąc z tragedii Szekspira, która kończy się śmiercią (prawie) wszystkich bohaterów, reżyserka spektaklu prognozuje mu nie najlepszą przyszłość. Odpowiedzią na pytanie, co zostaje z pękniętego balona teatralnego przesytu, nie jest jednak pustka. W adaptacji Dudy-Gracz z popiołów wynurza się Fortynbras – postać często pomijana, pozornie nieistotna w sztuce Szekspira. Odgrywany przez Alicję Juszkiewicz weteran teatralnej batalii jak gdyby nigdy nic kłania się, uśmiecha i skacze, żegnając widzów. Czy rzeczywiście wszyscy już wiedzą, że król jest nagi, a teatr robi tylko dobrą minę do złej gry?

Osobista perspektywa reżyserki jest w spektaklu wyczuwalna. Nikogo jednak nie rozlicza wprost. Obnaża teatr, nie oceniając. Nie musi tego robić – zajmie się tym widz. Zbierając śrubki źle naoliwionej machiny teatralnej, otrzymuje materiał potrzebny do złożenia układanki osądów. Wprowadzając publiczność za kulisy, Duda-Gracz usypia jej czujność. Zewsząd słyszymy, że jesteśmy tu gośćmi, że jesteśmy bezpieczni mimo aury prowizorki. Dlaczego twórcom tak bardzo zależało, by widzowie dobrze poczuli się w todze sędziego? Wszystko staje się jasne, kiedy przez scenę przetacza się godło z orłem w koronie. Nagle szydło wychodzi z worka: „Ja jestem Hamlet” nie mówi tylko o teatrze, a – po prostu – o Polsce. Nie o kraju jako obrysie na mapie ani o potyczkach politycznych, pomnikach, definicjach patriotyzmu; a zwyczajnie o ludziach wciśniętych we wzajemne układy i role społeczne. Jak mówiła reżyserka, Szekspir wpasuje się w każde środowisko, więc czemu nie we współczesną Polskę? Mamy awarię, a mimo to trzeba grać.

Duda-Gracz pojawiła się w poznańskim Teatrze Nowym drugi raz. Doceniony przez krytyków i widzów spektakl „Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk” narobił apetytu na powtórkę z teatru na wskroś politycznego – wypełnionego agresją portretu narodu polskiego. Reżyserka wybrała inną ścieżkę. „Ja jestem Hamlet” to nie teatr krytyczny, a zaczepny, który stuka sąsiada w plecy, a gdy ten się odwraca, mówi przewrotnie: „to nie ja”.

 

„Ja jestem Hamlet”
reżyseria, scenografia, kostiumy: Agata Duda-Gracz

choreografia: Tomasz Wesołowski
muzyka: Łukasz Wójcik
reżyseria świateł: Katarzyna Łuszczyk
projekcje wideo: Kamil Krotofil
Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
premiera: 26.04.2019

fot. Jakub Wittchen