Archiwum
08.12.2020

Odsłuchy listopada

Mateusz Witkowski
Muzyka

Mimo wszelkich okoliczności i przeciwności cieszmy się tym ostatnim romantycznym miesiącem w roku, w którym katalogi premier nie są jeszcze zdominowane przez Golców nagrywających tysięczną płytę z kolędami. Zapraszam wraz z Kylie Minogue, Phoebe Bridgers, Smashing Pumpkins, Pezetem i Kayah oraz Bedoesem i Lankiem.

Kylie Minogue
Disco
Darenote/BMG

Jessie Ware, Lady Gaga, Dua Lipa, Roisin Murphy – jeśli chodzi o szeroko rozumianą muzykę rozrywkową, ten dziwny rok należał do disco. Singiel „Say Something”, wydany przez Kylie Minogue latem, sugerował, że ostatnie słowo będzie należało do Australijki i że to jej przypadnie w udziale popowy tron.

Intronizacja skończyła się, hm, umiarkowanym sukcesem. Trudno byłoby bowiem nazwać „Disco” fiaskiem. Doskonale wiemy, że Minogue sprawdza się w dyskotekowej konwencji. Niemal wszyscy mamy w pamięci znakomite „Fever” z 2001 roku (albo przynajmniej wyimki z albumu w postaci „Can’t Get You Out Of My Head” lub „Come Into My World”). Kylie jawiła się nam wtedy jako zdehumanizowana królowa serc i silników, która przybyła z przyszłości, by włączyć disco we frapujący dialog z bardzo modnym wówczas filter house’em i wytyczyć na nowo kierunek rozwoju głównonurtowej muzyki tanecznej. „Disco” w zestawieniu z „Fever” okazuje się sprawnym pastiszem, płytą retro, która raczej oddaje hołd pewnej stylistyce, niż rozwija ją w twórczy sposób. Odwlekany refren z „Say Something” zapowiadał zabawę konwencją i kompozytorsko-aranżacyjną śmiałość; tymczasem jest dość przewidywalnie (zob. np. „Monday Blues”). „Disco” broni się jednak dzięki: 1) Kylie Minogue; 2) mało zaskakującym, patenciarskim, ale zgrabnym i chwytliwym numerom.

Nowy album Australijki to danie odgrzewane: trzymając się tej wyświechtanej kulinarnej metafory, pamiętajmy jednak, że dobre potrawy, nawet te potraktowane mikrofalówką, smakują po odgrzaniu przynajmniej przyzwoicie.

Pezet feat. Kayah
Nisko jest niebo (prod. Auer)
Pezet

Najlepszy Pezet to smutny Pezet. Najlepsza Kayah to… No właśnie.

Nie znajdziemy na rodzimym poletku zbyt wielu przykładów współpracy między raperami i znanymi popowymi wokalistkami, tak jakby środowisko uparcie broniło się przed faktem, że hip-hop od dawna jest integralną częścią muzyczno-rozrywkowego biznesu. (Pana, który krzyknął „Jak to? A Chinka Czikulinka?”, prosimy o opuszczenie sali.) A że na bezrybiu (i tak dalej…) , wieści o wspólnym utworze Pezeta i Kayah mogły budzić jeśli nie ekscytację, to przynajmniej zaciekawienie. Początkowo wszystko wydaje się na swoim miejscu: raper prowadzi charakterystyczną dla siebie, brutalnie szczerą, może nadto emo-werteryczną narrację, przetykając ją faktami ze swojego życia. Nie mamy już wątpliwości, że to coś więcej niż uniwersalna opowieść: to konfesja, real talk, wybebeszanie co się zowie. To wszystko zostało podane na bicie Auera, który regularnie udowadnia, że rytualne „E, to nie to samo, co płyty z Noonem”, kwitujące najnowsze dokonania Pezeta, ma w sobie tyle sensu, co Trójkowa tęsknota za „starym dobrym gitarowym graniem”. Napięcie siada jednak w podrzuconym przez Kayah refrenie, skleconym jakby naprędce, przeźroczystym, przywodzącym na myśl „hip-hopolowe” współprace sprzed kilkunastu lat. To, co miało być z założenia emocjonalną bombą, okazuje się niepozorną petardą „na draskę”: może i lekko skaleczy, ale na pewno nie zostawi trwałego śladu.

Najlepszy Pezet to smutny Pezet. Najlepsza Kayah to smutna Kayah – i może w tym rzecz.

Bedoes & Lanek
Rewolucja romantyczna
SBM Label

Powiecie: naiwność, brak obiektywizmu, ocenianie muzyki przez pryzmat własnych poglądów. Będę jednak obstawał przy swoim – Bedoes to jedno z najciekawszych zjawisk w najnowszej polskiej muzyce popularnej.

Oto na naszych oczach dokonuje się (mała? duża? – czas pokaże) rewolucja. Tak, od dawna było jasne, że Bedoes to łebski gość, który w swoich tekstach sięga po najrozmaitsze rejestry językowe i kulturowe, mimo że – jak często podkreśla – szkoła nie była jego ulubionym miejscem na ziemi. Przykładów tego, że należy do wszechstronnych i sprawnych technicznie raperów, w mgnieniu oka przechodzących z „mumble’owania” do wysokich, histerycznych tonów, nazbierało się już bez liku. O tym, że efekty współpracy z Lankiem robią spore wrażenie, również chyba nie trzeba nikogo przekonywać. W ślad za muzycznym rozwojem idzie zmiana mentalna: deklaracje poparcia dla społeczności LGBT (padające z ust osoby jeszcze niedawno pomstującej na nieokreślonych „ped**ów”) i podkreślenie nonsensu wszelkich odmian ksenofobii – to w prawilno-ulicznych kręgach wciąż wyraz godnej podziwu samodzielności i nonkonformizmu. Nawijka Bedoesa nie tyczy się jedna tylko bezpieczeństwa społeczności LGBT czy kobiet spacerujących samotnie po ulicach: „Rewolucja Romantyczna” jest hipnotyzującym, antyprzemocowym manifestem, zmieszanym z ulicznym i patriotycznym etosem – to nie uroczyste „pasowanie na lewaka”, to otwarcie nowych możliwości, jeśli chodzi o hip-hopowy dyskurs.

Bedoes w ciągu zaledwie kilku minut jawi się jako artysta nieustraszony, bezbronny, pełen zapału, pozbawiony jakiejkolwiek nadziei, delikatny i demoniczny – a może po prostu romantyczny? Dzieje się.

Phoebe Bridgers
Copycat Killer (EP)
Dead Oceans

À propos: na szczęście mijający rok należał nie tylko do mizoginicznych i homofobicznych psychopatów, ale i do zdolnych wokalistek. Między innymi do Phoebe Bridgers.

Najpierw Amerykanka wydała świetnie przyjętego „Punishera”, swój drugi album długogrający w karierze. Potem obiecała, że jeśli Trump przegra wybory, zaprezentuje światu swoją wersję najntisowego hitu Goo Goo Dolls, czyli „Iris”. Słowa, rzecz jasna, dotrzymała. A gdyby komuś było mało, w listopadzie ukazały się aż dwie EP-ki sygnowane jej nazwiskiem. Przyjrzyjmy się bliżej czterootworowemu „Copycat Killer”: nowa płyta artystki zawiera kompozycje znane już ze wspomnianego „Punishera”, zarejestrowane w zupełnie nowych, orkiestrowych aranżacjach (odpowiada za nie Rob Moose, współpracujący m.in. z FKA Twigs czy Taylor Swift). Jest więc patetycznie, emocjonalnie; całość nabrała filmowo-musicalowego rozmachu. Przytoczę słowa recenzji zamieszczonej w ulubionym portalu prahipsterów, dotyczące utworu „Kyoto”: „[aranżacja z „Punishera”] korespondowała z niespokojnymi słowami opisującymi podróż po Japonii i tęsknotę za Kalifornią. W nowej wersji na pierwszy plan wysuwają się inne tematy: ojciec, który zapomina o urodzinach syna i desperackie wysiłki, by przestać kochać kogoś, kto dalej będzie cię krzywdził”. W tym rzecz i w tym moja niezgoda: wspomniane trudne i drażliwe kwestie zawsze wysuwają się u Bridgers na pierwszy plan – nawet jeśli (jak w „Kyoto”) zostają opakowane w indie-slackerską dezynwolturę. Muzyka Amerykanki trafia najcelniej, gdy towarzyszy jej kameralna, niezobowiązująca oprawa: dodatkowe (sztuczne) podkręcanie emocji wydaje się zabiegiem zbędnym.

A jeśli chcecie Bridgers intymnej i bezpretensjonalnej, to koniecznie sięgnijcie po jej świąteczno-coverową EP-kę o słodko-gorzkim tytule „If We Make It Through December” – raczej nie będziecie rozczarowani.

Smashing Pumpkins
Cyr
Sumerian

 

Phoebe Bridgers | fot. Andy Witchger | źródło: WikiCommons