Przed „Czarnobylem” nie da się uciec. Nawet jeśli miałoby się wielką ochotę odmówić i nie uczestniczyć w zbiorowej kanonizacji serialu, jonowa uroda zdjęć Johana Rencka i Jakoba Ihre prześwietli nas z mocą tysięcy rentgenów, a ciężar dramaturgiczny obleje nocnym potem. Trudno nie poczuć swego rodzaju perwersyjnej sympatii do filmowych mieszkańców Prypeci, którzy – nie zdając sobie sprawy ze śmiertelnego zagrożenia – gapią się jak zahipnotyzowani na stalowo-żółtą łunę płonącego reaktora. Na głowy leci im radioaktywny popiół, ciepła kwietniowa zadymka, miła wyrwa w szarym sowieckim bezwładzie. Kto wie, być może stalibyśmy tam tak samo jak wryci. Być może stoimy nawet teraz, patrząc oniemiali, jak dotychczasowy świat wali się nam pod nogami.
A jednak pierwsze reakcje na „Czarnobyl” – obok konsensusu, że jest to rzecz wybitna i zostawiająca daleko w tyle finał „Gry o tron” – formułowano przede wszystkim z pozycji prawdy historycznej. Co tak naprawdę wydarzyło się w 1986 roku w Związku Radzieckim? Czy omijanie albo przeinaczanie niektórych faktów w celu podkręcenia dramaturgii nie jest przypadkiem etycznym nadużyciem? Czy rosnąca popularność serialu nie przyniesie nowej fali paniki antyatomowej? Szczerze mówiąc, wszystkie te pytania wydają mi się cokolwiek naciągane. Dobre kino od zawsze potrafiło z historii zrobić Opowieść, bo też jego zadaniem nie jest wcale rzetelne kolekcjonowanie faktów, ale nadawanie starym i dobrze rozpoznanym prawdom emocjonalnych i wizualnych naddatków. Pewnie mało kto się spodziewał, że scenarzysta Craig Mazin – trefniś i pan od turboamerykańskich „Strasznych filmów” – w tak spektakularny sposób obali mit zachodniego filmowca, który o doświadczeniach Europy Wschodniej potrafi opowiadać wyłącznie przez pryzmat biedy, zacofania, krytych gontem chałup i tajemniczych państewek pochowanych w górskich kotlinach.
Tymczasem Mazin okazał się tricksterem idealnym. Do spółki z HBO zamienił peryferyjną katastrofę technologiczną w uniwersalną metaforę życia w epoce postprawdy i w cieniu kryzysu klimatycznego. Przy tym zrobił to za pomocą gadania obrazami, które w popkulturowej tradycji mają wielką moc odciskania piętna w zbiorowej pamięci. Są tu więc i odświeżone klisze radzieckiego postapo, i body horror, i zimnowojenny thriller szpiegowski, a lokalne wyćwiczone oko odkryje nawet kilka linków z kinem moralnego niepokoju. Najważniejsze jednak, że efektem tego gatunkowego zblendowania staje się nowa i fascynująca wizualność kryzysu – obecnie bardzo pożądana, bo dająca pewne wyobrażenie o tym, co może nas czekać już za kilkadziesiąt lat. „Czarnobyl”, dramatyzując i podkręcając fakty dotyczące poziomu skażenia i skali katastrofy, daje radykalny obraz nowoczesnego zagrożenia, które jest przezroczyste, niewidzialne, daje skutki odroczone w czasie, ale w ostatecznym rozrachunku prowadzi do rozpadu dotychczasowych stylów życia, polityk, krajobrazów, więzi społecznych, a nawet ciał.
Pustynniejąca zona wokół elektrowni w Czarnobylu to dystopijna makieta eksperymentalna – zamknięta przestrzeń, w której bada się możliwości manipulowania ludzkimi populacjami, utrzymywania całych zbiorowości w stanie permanentnego niedoinformowania i bezwładu, a ostatecznie: ich reakcję na rozkaz błyskawicznego poderwania się do marszu. Kultura popularna – w serialu HBO i wszędzie indziej – wreszcie zaczęła oswajać migrację jako jedną z najważniejszych figur uwiądu nowoczesnego świata, a nie tylko atrakcyjny przedmiot do obserwowania i współodczuwania. I jest to być może swego rodzaju geopolityczny paradoks, ale w bardzo podobny sposób – i również przez pryzmat konwencji postapo, tyle że od środka – o indolencji państwa wymuszającego ruch własnych obywateli opowiada ukraiński pisarz Serhij Żadan we wspaniałym „Internacie”. Kryzys Żadanowski – czyli wojna w Donbasie – to wprawdzie sytuacja w pełni widzialna i dotykalna, ale sama miejska zona frontowa jest podobnie przeorana dezinformacją, zanurzona w postprawdzie i rozdarta wzajemnym brakiem zaufania. Nie wiadomo, kto wróg, a kto swój, a jedyną formą, która może w przekonujący sposób oddać to nowoczesne, „hybrydowe” poczucie zagrożenia, jest filmowy i literacki horror. Pogłoski o jego renesansie nie były więc ani trochę przesadzone.
Proszę mi również wybaczyć, że nie rozpisuję się specjalnie o fabule „najważniejszego serialu roku”. Że nie zdaję relacji ze zmagań profesora Walerija Legasowa z sowiecką machiną administracyjną ani nie piszę o pierestrojce czy państwie z kartonu, które własnych obywateli poświęca na ołtarzu integralności; albo o sieci kłamstw, intrygach KGB, niekompetentnych szefach i aparatczykach, robiących kariery na ropiejącym ciele ZSRR i plecach najbliższych współpracowników. I że nie interesuje mnie tak bardzo pieczołowitość, z jaką, mimo dziwacznej serialowej uprzejmości człowieka radzieckiego, odtworzono realia komunistycznych lat 80. Jasne, to wszystko piękne i godne zachwytów, tyle że w jakiś sposób drugorzędne. Rację mają ci krytycy, którzy w wybitnej kreacji Jareda Harrisa jako Legasowa widzą w pierwszej kolejności mijanie się z prawdą. Historyczny Legasow był prawdopodobnie człowiekiem mocno ukształtowanym przez strukturę partyjną i grającym z radziecką władzą we własną grę interesów. Legasow współczesny musi być natomiast czytelną figurą whistleblowera, sygnalisty, który za rozsadzenie systemu od środka i ujawnienie tajnych informacji płaci najwyższą cenę. Nie mogło być inaczej, jeśli „Czarnobyl” miał się stać serialem kultowym, odzyskującym dla popkultury temat kryzysu dużo większego niż partykularne wojenki satrapy Thanosa z kinowego tasiemca Marvela. Żadna spełniająca życzenia rękawica nie jest tak przerażająca jak łatwy do wyobrażenia rozpad znajomego świata.
Gruba kreska była także konieczna, bo z wyraźnych konturów fabularnych powstają wyraziste memy. Nie ma się co obrażać – w dzisiejszym „strumieniowym” obiegu kultury wysyp memów zwiastuje ferment emocjonalny i intelektualny. A „Czarnobyl” obrodził w obrazki komentujące niemal każdy aspekt naszej rzeczywistości społeczno-politycznej, co dodatkowo potwierdza sugestywność i aktualność wizji wykreowanej przez ekipę HBO. Mój ulubiony to ten z Anatolijem Diatłowem – granym przez Paula Rittera zastępcą naczelnego inżyniera czarnobylskiej elektrowni, który w serialu jest uosobieniem autorytarnego, zaplutego szefa i bezpośrednim sprawcą katastrofy. Na memowym obrazku Diatłow – w charakterystycznym białym kitlu i czepcu – mocuje do stołu transparent z napisem-cytatem, a teraz już pewnie kultowym humorystycznym aforyzmem: „Nie widziałeś grafitu, bo go tam NIE MA. Przekonaj mnie, że się mylę”. Toporna aluzja do rosnących w siłę spiskowych teorii dziejów znajduje swoje odzwierciedlenie zarówno we współczesnych nagłówkach internetowych tabloidów, jak i w szarym, postatomowym świecie wyobrażonych lat 80.
Memy mówią nam zatem więcej o źródłach sukcesu serialu HBO niż choćby najbardziej wnikliwa i wyczerpująca recenzja. I chociaż same obrazki prawdopodobnie za chwilę się zdezaktualizują, czarnobylskie widowisko na długo pozostanie ważnym punktem odniesienia – przede wszystkim dla historii popkultury i katastroficznej wyobraźni. Dlatego jeśli dopiero przymierzacie się Państwo do oglądania „Czarnobyla”, miałbym do Was ogromną prośbę: zawieście na kołku przeszłość. Nie zaczynajcie od lektury tekstów demaskujących nierzetelność (serial na końcu demonstruje i tak bardzo porządne „odkłamanie”). Skupcie się raczej na przyszłości. A najlepiej – na teraźniejszości. Jeszcze nie tak dawno wszyscy żyliśmy w Matriksie, a dzisiaj wszyscy jesteśmy obywatelami Prypeci i Czarnobyla. Z tą różnicą, że atom z symbolu zagrożenia przeistoczył się w symbol bezpieczeństwa. W końcu każdy czas ma swoje filmowe przepowiednie, niektóre bardziej, inne mniej fantastyczne. Ta najnowsza poszła niestety dużo dalej i należy już do sfery faktów. I z taką niepokojącą, wwiercającą się w podstawę czaszki konstatacją proponowałbym oglądać „Czarnobyl”, ten „Rok 1984” epoki gasnącej nadziei na dobre rozwiązania.
„Czarnobyl”
twórca: Craig Mazin
HBO