Archiwum
02.04.2019

List od kolegi z wojny

Kornelia Sobczak
Literatura

To był bardzo fajny kolega. Nie znaliśmy się jakoś super dobrze, ale z każdym spotkaniem natychmiast znajdowaliśmy porozumienie, jakbyśmy byli syjamskim kuzynostwem rozdzielonym przy narodzeniu, jakbyśmy w dzieciństwie wpadli do tego samego kociołka z płynem Lugola i transformacją ustrojową w krajach bloku wschodniego. Poczucie humoru, zamiłowanie do, jak mawiają, absurdów życia codziennego, żarłoczna miłość do tak zwanych niższych rejestrów języka. On potrafił zresztą genialnie opowiadać i słuchając go, mieliśmy zawsze wszyscy łzy w oczach, ze śmiechu oczywiście, aczkolwiek ja nie potrafiłam za bardzo nigdy odtworzyć fabuły, fabuła była sprawą, przynajmniej dla mnie – może dla innych kolegów inaczej – dalszego rzędu. Ważne było to, jak opowiadał: roiło się tam od przedmiotów codziennego użytku wysypujących się ze spiętrzonych wyliczeń, zdań biegnących przez długie minuty i centymetry, meandrujących w dygresje jak podmiejski busik w pegeerowskie wioski, metafor o celności ulicznych powiedzonek, no i w ogóle zawsze było to fantastycznie śmieszne i wspaniałe. A teraz u nich, u tego kolegi, jest wojna i dzieją się rzeczy straszne: skłębione ubrania leżą na drogach, autobusy nie mają szyb, a telefony zasięgu. Rany, jak on tam sobie daje radę?!

Wojny nie są śmieszne

Tak mogłoby brzmieć najkrótsze podsumowanie z lektury „Internatu” Serhija Żadana. Żadan, pokochany od pierwszego zdania „Hymnu demokratycznej młodzieży” kupionego na taniej książce, w pewne upalne, nieszczęśliwe lato złamanych serc i trudnych miłości, od razu stał się mi pisarzem typu koleżankowatego. Ten sam typ uczucia czytelnik–pisarz, co z Dorotą Masłowską, co nie znaczy, że „naprawdę” chciałabym się z nimi znać, to znaczy, że czytając, czuję jakbyśmy się znali, jakbyśmy rozmawiali, jakbyśmy byli kumplami i psiapsiami. Powiecie, że na tym w ogóle polega obcowanie z literaturą, no tak, zgoda, ale tutaj jakiś komponent rocznikowo („pisarz młodego pokolenia, ur. 1974) – geograficzny („ukraiński”, Europa Wschodnia) sprawił to szczególne poczucie bliskości, swojskości, powinowactwa. Oj, no zachwycaliśmy się wszyscy Żadanem, było w jego rytmie i frazie coś jakby ze starszej, ukraińskiej Masłowskiej, ale przede wszystkim coś z życia, nagle zrobiła się moda na wyliczanie artefaktów i utensyliów, na autoironiczną (oczywiście, co nie?) nostalgię, na czułość wobec rzeczy i rzeczywistości pokiereszowanych i niedorobionych. Były to czasy prozy pełnej skórzanych kurtek, topornych twarzy, kolorowych włosów, jaskrawo pomalowanych paznokci i pojebanych jazd. Zbliżało nas do Żadana wychowanie na przełomie epok, to słynne „wyczucie absurdu” (cóż za straszliwa, a zarazem trafna klisza językowa), aspirująco-pobłażliwy stosunek do Zachodu, dumna świadomość własnej peryferyjności. No ale przede wszystkim ten fantastyczny język opisujący świat, który się rozpada i składa na nowo jak konstelacja w dziecięcym kalejdoskopie. Język, który ma kłopoty i brawurowo je pokonuje, język obsadzony w roli przykrótkiej kołderki, za ciasnego płaszczyka czy dwóch lewych butów dla świata, który od dawna ma dwie prawe nogi.

Piszę o tym wszystkim, żeby poczynić wyznanie rzeczy zawstydzającej: gdy dowiedziałam się, że Żadan napisał książkę o wojnie, rzuciłam się na nią z niezdrową, wątpliwej jakości etycznej ekscytacją. Ostrzyłam zęby na jakąś fantasmagoryczną groteskę, na tragikomizm Vonneguta, zabawność „Paragrafu 22”, satyrę „Szwejka” i atrakcyjność serialu „MASH”. Oczywiście wiedziałabym, że komizm jest w istocie straszliwy, śmieszność służy obnażeniu absurdu wojny i egzystencji w ogarniętym wojną świecie i tak dalej, prawda, ale co by mi się napodobało przy czytaniu, to moje.

Skarcenie przyszło bardzo wcześnie i od razu zrobiło mi się głupio. Uderza od pierwszych stron spokój narracji. To znaczy nie, może nie spokój, może raczej „klasyczność”, „normalność”: miarowe tempo, składnia bez kaskad, zero przefajnowania, żadnych popisów. Nie róbmy jaj z poważnych rzeczy, czas heheszków się skończył. Jest takie miejsce w Europie, gdzie trwa prawdziwa wojna, a wojna nie mieści się w katalogu zabawnych kuriozów transformacjo-deformacji krajów postdemoludowych.

Wojny są bez sensu

Właśnie, miejsce w Europie. W książce nie pojawiają się ani razu nazwy „Ukraina”, „Rosja”, ani „Donbas”, ani nic z tych rzeczy, o geografii i polityce mówi się ogólnikowo, oszczędnie, wysokim kontekstem. Są tylko strzępiące się flagi państwowe i niepaństwowe, godła i dokumenty, ci i tamci, to znaczy ci wcześniejsi, generalnie jacyś „mundurowi” i „wojskowi”. Ogólna niepewność co do stron konfliktu ich przynależności i intencji. Języki: rosyjski i ukraiński, w różnych akcentach, wariantach i dialektach, używane raczej losowo – to znaczy trzeba zaryzykować, w którym z nich odezwać się do mundurowych, ale właściwie posługiwanie się którymkolwiek z nich nie daje gwarancji sukcesu, nijak się ma to narodowości, obywatelskości, tożsamości. Mundury też mają się nie bardzo, są jakieś umowne, zmajstrowane ze spodni moro i polarów, z niewyraźnymi szamerunkami. Geografia jest w domniemaniu, topografia jest za to szczegółowa – konflikty zbrojne zmieniają perspektywę i stosunki przestrzenne, ulice do przejścia, place do przebiegnięcia, domy do schowania się nabierają śmiertelnej powagi w charakterze ukształtowania terenu.

Z centrum, to znaczy ze środka działań wcale nie widać najwięcej, wręcz przeciwnie, nic w ogóle nie widać, za to dużo słychać i czuć. Bohaterowie – główni i epizodyczni, są zagubieni, sfrustrowani, zdezorientowani. Nie dowiecie się, kto ma rację w konflikcie o Donbas, nie o tym jest ta książka. Fabuła daje się tym razem szybko i prosto streścić. Pasza, nauczyciel ze stacji kolejowej, początkowo budzący lekką irytację swoją introwertyczną nijakością (potem się zżywamy), wyrusza do miasta po siostrzeńca. Siostrzeniec został przez matkę oddany do internatu, trochę z bezradności, trochę z wychowawczego lenistwa (możecie to czytać jako metaforę, ale nie musicie), no, a teraz miasto jest w rękach tamtych, to znaczy że tam strzelają, oblegają, przesuwa się front, zmienia się władza. Czyli trudno się do miasta dostać, jeszcze trudniej stamtąd wrócić. Wyprawa Paszy po Saszę i z Saszą z powrotem trwa wszystkiego trzy dni, klasycznie, ale symbolizm jest tu najmocniej, jak się da, podszyty realizmem, konkretem, detalem.

Ciało i język

Wojna wytwarza własny język, albo nie, kłamstwo, ludzie wytworzyli specjalny język dla wojny. Język uczonych eufemizmów i wysokiej specjalizacji: linie frontu, zgrupowania, kontruderzenia, siły i środki, nieprzyjaciel (zawsze jeden), taktyczne ofensywy, strategiczne odwroty, ciężkie straty, zbrojne interwencje, przedstawiciele ludności cywilnej. Żadan opowiada jakby obok tego języka, pokazuje jego niejasność i arbitralność, ale pokazuje jeszcze wszystko to, czego język ten nie ogarnia: całą materialność, zmysłowość, konkretność doświadczenia wojennego. Dużo tu o pogodzie, o przenikliwym zimnie, ciężkich chmurach, nieznośnym deszczu, śnieżnych zaspach. Wojna jest wielowymiarowym doświadczeniem cielesnym i zmysłowym, ma swój zapach: ziemi i wybuchów, skłębionych wilgotnych szmat, ma monotonny odgłos wybuchów. To męcząca nuda nieustannego zagrożenia, to fizyczne zmęczenie, obezwładniający strach, mdły głód, bolące nogi, boląca głowa.

Dzieci i psy

W powieści występują psy i dzieci, figury bezradności, bezbronności, porzucone, bezpańskie, pragnące ciepła i towarzystwa, ale nie ma tu sentymentalizmu i ckliwości. Relacja Paszy z „Małym”, jak starszy bohater uparcie nazywa w myślach siostrzeńca, to relacja oparta na dorosło-dziecięcych niezręcznościach, ale i na pełnym zrozumienia milczeniu. Postać „Małego” jest zresztą wybitnie napisana – bez roztkliwiania się nad „przedwczesną dorosłością” wojennych dzieci, ale i bez cynizmu wobec ich „wojennego zdemoralizowania” – z czułością i empatią, z uwzględnieniem rewolucyjnego pomysłu, że dzieci to ludzie, że to dziecko – Sasza – to człowiek. Czułość i empatia, trochę szorstka, nieco chropawa, ale zawsze wrażliwa, to w ogóle jakby główna zasada opisu świata przedstawionego. Powiedzieć, że wojna jest straszna, że jest zła, to przecież straszny komunał, problem jednak w tym, że to prawda, w dodatku prawda, która wciąż ciężko się przebija przez dominujące narracje bohaterskie, przez konieczności polityczne, przez suchy, abstrakcyjny i uogólniający sposób opisu działań wojennych. Żadan wrzuca czytelników do środka chaosu i niejasności, do świata ludzi ostentacyjnie podkreślających swoją obojętność wobec polityki, a jednocześnie najciężej przez tę politykę dotkniętych. Ale nie ma tu moralizowania, najwyżej delikatne zwrócenie uwagi, że niereagowanie w czasie spokoju doprowadza do, zawsze zaskakującej, erupcji przemocy.

Rzeczy

Rzeczy są niemymi świadkami, wywalonymi na środek koszmaru. W „Internacie” przenikliwie odsłonięta jest ich bezradność, wstydliwość, intymność. Wojna nicuje prywatność, wystawia ją na widok publiczny. Ruiny, zniszczenia, jakie obserwują w trakcie swojej wędrówki, nie są nową konstelacją fantastycznych wojennych krajobrazów, jak to się nieraz dzieje w okołowojennej literaturze, ale tą właśnie zdruzgotaną codziennością:

Oglądanie obcej codzienności to jak oglądanie obcych świerszczyków – nigdy nie wiesz, czego lepiej nie ruszać. A tu jest całe życie, wywrócone jak kieszenie. Naprawdę jak w internacie – nic nie ukryjesz, wszystko jest na wierzchu – i tapety, i poduszki. I setki nieznajomych przechodzą przez twoje życie, nie zostawiając w nim śladu. Palą obce meble, nie wiedzą, kto w tym czasie mieszka w ich własnych domach, może tam ktoś też pali ich biblioteką.

I góry sprzętów domowych też mu towarzyszą przez wszystkie te dni. Ubrania, naczynia, meble, mokre książki, podobne do zbitych ptaków w deszczu – obca codzienność leży bezwstydnie, jakby ktoś zerwał pokrycie, zdarł tapety i odsłonił stare ściany i widać było każdy błąd, każde złamanie i pęknięcie. I cała ta cudza codzienność wygląda tak rozpaczliwie, tak beznadziejnie – i ubrania – znoszone i sprane, i książki – pożółkłe ze starości i nieczytane, i naczynia – tanie, nieładne, z takich naczyń jeść można tylko coś niedogotowanego albo przypalonego.

 Wojny są straszne

Pisanie o tej książce powoduje dyskomfort. Dlatego, że jest piękna, że jest wzruszająca (choć właśnie zupełnie nie-ckliwa, nie-sentymentalna), że jest wstrząsająca i świetnie napisana. I że pokazuje wprost, dokładnie, metodycznie, wielowymiarowo, jak straszna jest wojna, a przecież pisząc to, staję się niewolnikiem pretensjonalności i banału. Ale dyskomfort bierze się też stąd, że – znowu klisza, znowu pretensjonalność – że to jest „tuż obok”, „za naszą wschodnią granicą”, a my, o wojnie w Ukrainie wciąż „niewiele wiemy” i „nie bardzo się interesujemy”. A przecież napisał to pisarz-kolega, znaliśmy się i rozumieliśmy, gdy pisał o łajdacko-zabawnych przekrętach z nocnymi klubami w Charkowie, o dorastaniu w latach 80. i miękkich narkotykach. No i sami rozumiecie, że jest w tym jakaś straszliwa przestroga, ale i straszliwa niewygoda, że póki co możemy sobie tę książkę zamknąć i już o niej nie myśleć, bo u nas jeszcze tej wojny nie ma. Lecz skoro zaczęłam od żenującego wyznania, to może skończę żenującym, wstydliwym podsumowaniem: „Internat” to powieść, którą traktuję jak bardzo ważny przejaw literackiej praktyki – jako najlepsze z możliwych użycie narzędzia, jakie się ma – czyli literackiego talentu i wrażliwości – do opisu ponurej rzeczywistości, do pozostawienia świadectwa i oddania głosu tym, których nikt za bardzo nie chce słuchać. Bo co jeszcze można zrobić?

 

Serhij Żadan, „Internat”
tłumaczenie: Michał Petryk

Czarne
Wołowiec 2019