Jedną rzecz ustalmy od razu: Łona przez niemal dwie dekady nie odniósł oszałamiającego sukcesu związanego ze sprzedażą i rozpoznawalnością, ale wypracował sobie naprawdę unikatową pozycję – artysty otaczanego powszechnym szacunkiem. Cieszy się nim w środowisku hip-hopowym, jest pupilem krytyków muzycznych. W 2017 roku doświadczył szczególnej nobilitacji: został wyróżniony przez Radę Języka Polskiego tytułem Młodego Ambasadora Polszczyzny. Spróbujcie znaleźć artykuł zawierający zdecydowanie negatywną ocenę jego płyty; powodzenia. Nawet redaktorzy serwisu Porcys, specjalizującego się w złośliwych recenzjach wykonawców powszechnie chwalonych, nigdy nie zdecydowali się mu dołożyć, choć bywali bezlitośni dla jego następców, wykpiwając reprezentantów inteligenckiego rapu (takich jak Taco Hemingway czy Bisz).
Adam Zieliński osiągnął ten szczególny status, kwestionując niepisaną zasadę, która w polskiej popkulturze obowiązywała od lat: nie eksponuj swoich poglądów politycznych. Jego płyty, tworzone w duecie z Webberem (Andrzejem Markiem Mikoszem, producentem odpowiadającym za muzykę na jego wszystkich albumach), układają się w opowieść o Polsce. Są ewoluującą, unikatową publicystyką uprawianą w czasach, gdy takiej formuły artyści zazwyczaj unikali. W ostatnim dwudziestoleciu niemal nikt nie palił się do wchodzenia w rolę Kazika Staszewskiego, a jeśli się na to decydował (tak jak Maria Peszek czy Maciej Maleńczuk), zazwyczaj kończyło się artystycznym nieporozumieniem. Trudno się dziwić takiej sytuacji. Gdybyśmy żyli w czasach wyrażeń parlamentarnych, w epoce profesjonalnych polityków toczących stonowane, dyplomatyczne pojedynki, pełne wysmakowanych erystycznych zagrań, muzyka mogłaby stanowić efektowny w swej bezpośredniości, dosadny komentarz. Co jednak zrobić, gdy w mainstreamie politycznym z roku na rok zaostrzał, a jednocześnie prymitywizował się język, gdy punkową antysystemową narrację doszczętnie skompromitowali politycy w rodzaju Pawła Kukiza? Można było pójść w stronę naprawdę radykalnej, obscenicznej prowokacji (co w ostatnich latach robili Siksa czy Legendarny Afrojax) albo działać tak jak Łona – stawiać na dystans, ironię, niedosłowność, alegoryczność oraz… łagodność. Spokój kogoś, kto „widzi, że świat prawie runął, ale ma, kurwa, dobry humor”.
Przez lata publicystyka Łony broniła się stylem, dowcipem, autoironią, błyskotliwymi obserwacjami oraz zamiłowaniem do szczegółu. Jednocześnie, gdy z perspektywy czasu słucha się jego kolejnych płyt, wyraźnie widać, że Zieliński w swojej opowieści o Polsce bywał też niesłychanie naiwny – popełniał wiele błędów, które jego ideowych bohaterów – reprezentantów liberalnej inteligencji – prowadziły do politycznej katastrofy. Namawiał, by „patrzeć trochę szerzej”, „mieć wątpliwość”, a jednocześnie często sam patrzył bardzo wąsko – widział akurat taki wycinek rzeczywistości, który pasował do tez dziennikarzy „Polityki” i „Gazety Wyborczej”.
Jednym z ciekawszych momentów na jego debiutanckim albumie „Koniec żartów” jest utwór „My się znamy???”, opis próby nawiązania dialogu między Łoną a pracującą w sklepie „kobieciną prostą”, którą raper przekonuje do tego, że łączy ich mnóstwo wspólnych doświadczeń. Do rozmowy ostatecznie nie dochodzi, bo bohaterka nie oczekuje efektownego krasomówstwa, pięknych, głęboko humanistycznych haseł tylko szybkiego zapłacenia za zakupy: „płać pan te trzy czterdzieści”. Zieliński – nie wiem, na ile intencjonalnie – powtórzył w tym krótkim nagraniu scenę, którą znają wszyscy czytelnicy klasycznych polskich lektur (od „Wesela”, przez „Przedwiośnie”, do „Ferdydurke”). Oto inteligent przychodzi bratać się z ludem, ale już po chwili widać, że z tego bratania nic nie będzie – bo lud nie ma ochoty na rozmowę prowadzoną w stylu będącym mieszanką protekcjonalności i egzaltacji.
Gdyby jakaś rzeczywista „kobiecina prosta” posłuchała w 2001 roku debiutu Łony mogłaby się bardzo zdziwić, że zdaniem rapera – ona i on „oglądają te same wiadomości, mówią tym samym językiem, wkurwiają się na tę samą politykę”. Na co bowiem wkurwiał się Łona? Co najbardziej drażniło go w kraju, przez który przetaczała się właśnie największa fala niezadowolenia społecznego od początku lat 90.? Głównym szwarccharakterem w utworach z dwóch pierwszych płyt jest ojciec Tadeusz Rydzyk. We „Włamywaczu” Zieliński ukazuje siebie jako kogoś na kształt Prometeusza, którego celem jest otwieranie umysłów, inspirowanie do odważnego, twórczego myślenia, chce nieść biednemu ludowi płomień oświecenia. Misja ta pewnie by się udała, gdyby nie stróże mentalnego ciemnogrodu:
Jeśli tylko łeb otworzę zaraz znajdą się
Zamykacze z arsenałem pięknie brzmiących wypaczeń
Kiedy zrobię szparę, ktoś zaraz ją zatyka
À propos – pozdrowienia dla Ojca Rydzyka.
W „Nie jest dobrze” efektownie parodiował styl radiomaryjnej publicystyki bazującej na absurdalnych w większości lękach związanych z wejściem Polski do Unii Europejskiej. Grając cytatami z Sienkiewicza – słynnym pożegnaniem Wołodyjowskiego („nie jest dobrze, ale w końcu nic to”) – uderzał w wizję Polski jako ostoi chrześcijańskich wartości:
Bo ci przeklęci urzędnicy z Brukseli
Chcą rdzennie polski hip-hop na pył zmielić
Chcą nas zniszczyć, każde dziecko wie to o nich
Parszywi cykliści i wstrętni masoni
Chcą zrobić kuku naszej narodowej wierze
Przez szatańskie wersety ukryte w Harrym Potterze
Chcą nas zniszczyć, och słuchaczu wiedz jak
Antykatolicyzm, antypolskość, antykoncepcja
Gdy w Radiu Maryja kreślono wizję Unii Europejskiej jako Wielkiej Nierządnicy – Łona mówił o Zjednoczonej Europie jako o warsztacie dla autobusów, gdzie będzie można zreperować starego, biało-czerwonego ikarusa z długoletnią historią („A dokąd to”). Jednocześnie odpowiadając na prawicowe apokaliptyczne scenariusze, przeciwstawiał im własną dystopijną opowieść – o świecie z roku 2050, w którym „w radiu będzie już tylko Radio Maryja”, a „dobrzy Polacy, okazując dobrą wolę, spalą Olgę Lipińską na stosie albo w stodole”.
Trudno mieć pretensje do Łony, że słusznie potępiał szowinistyczny patriotyzm i religijność spod znaku oblężonej twierdzy. Niestety to, co było efektem poważniejszych zjawisk, przedstawiał jako podstawowe źródło zła. Bez ojca dyrektora nie zniknąłby nagle w Polsce zestaw problemów nowego tysiąclecia. Piętnastoprocentowe bezrobocie, ogromne kontrasty społeczne, masa ludzi coraz bardziej sfrustrowanych, bo nieodnajdujących się w opowieści o wielkich szansach i możliwościach – motywacyjnego pustosłowia wygłaszanego zazwyczaj z perspektywy osób już na starcie kariery uprzywilejowanych finansowo. Łona tych kwestii zwyczajnie nie dostrzegał albo nie chciał o nich pisać, uznając, że zrobią to za niego reprezentanci blokowiskowego rapu.
Patrząc z perspektywy tematów dominujących wówczas w polskim hip-hopie, zdecydowanie szedł pod prąd, ale też jednocześnie płynął z prądem mainstreamowych narracji. Inteligenckie narzekanie na Radio Maryja – uprawiane regularnie między innymi przez Tomasza Lisa – było medialnym rytuałem, z którego przez lata nic nie wynikało, chocholim tańcem równie skutecznym jak ubolewanie autorytetów na to, że Polacy słuchają disco polo.
Na swojej najbardziej politycznej trzeciej płycie, „Absurd i nonsens”, Łona emocjonalnie reagował na pierwsze rządy PiS-u. Efektem był materiał bardzo nierówny, na którym obok fenomenalnie zarapowanych, świetnych nagrań, takich jak „Miej wątpliwość” czy „Hipermarket”, znalazło się wiele rozczarowujących kompozycji. W utworze „Łonson i Łebsztyk” Łona podkreślał z dumą, że jest obywatelem III RP, pijąc do hasła wzywającego do budowy IV Rzeczypospolitej, jednak jak na swoje możliwości pisał dość prymitywnie (np. wyzłośliwiał się, że Lech Kaczyński jest za niski na klamki w Belwederze). W utworze „Kiosk” ograniczał się do ironicznego przetwarzania języka prawicowych komentatorów („będzie spokój skoro szlag trafił ten chlewniak / I te lumpenliberalne media”) i nazwania ówczesnego prezydenta „jednojajowym szeryfem”. O ile w kwestii spojrzenia na sprawy międzynarodowe trafiła się na trzeciej płycie Łony perełka – znakomity, przewrotny utwór „Panie Mahmudzie” (skierowany do prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada), o tyle diagnozy dotyczące polskiej rzeczywistości nie były szczególnie odkrywcze. Trzecia płyta Łony to być może jego najsłabsze tekstowo dokonanie (co sam przyznaje), publicystycznie bardzo powierzchowne. Słuchając tego albumu, nie mamy wątpliwości, że gdy absurd i nonsens się skończy, czyli wreszcie odejdą Kaczyńscy, Giertych i Lepper (nieelokwentny minister rolnictwa wspomniany w utworze „Łonson i Łebsztyk”), to z powrotem wsiądziemy do wyremontowanego pociągu, którym będzie można dalej bezpiecznie jechać na Zachód.
Czy zafascynowany Adamem Michnikiem młody Łona mógł na swoich pierwszych trzech płytach pisać inaczej? Czy ma sens zarzucanie mu, że skupiał się na piętnowaniu polskiej zaściankowości i atakowaniu prawicowej polityki – skoro taka była i jest dominująca konwencja bycia polskim liberalnym intelektualistą? Moim zdaniem tak. Zieliński, będąc częścią hip-hopowego środowiska, nie był bowiem, jak czołowi przedstawiciele mediów, dziennikarze czy profesorowie, odizolowany od rzeczywistości kordonem zamkniętych osiedli i reprezentujących określoną klasę społeczną znajomych. Funkcjonował na styku dwóch światów, między Hip Hop Kemp a studiami na wydziale prawa Uniwersytetu Szczecińskiego, między słuchaniem Kabaretu Starszych Panów a fascynacją nagraniami Molesty – miał nieprawdopodobne możliwości, by obserwować, jak pękają w szwach narracje schematycznej publicystyki.
Może pewne wątpliwości lekceważył, wolał nie słyszeć, że coś „wyje tam w tle”, tak jak nie słyszał niektórych pytań. Podczas wywiadu dla Popkillera w 2011 roku Daniel Wardziński, nawiązując do utworu „Szkoda zachodu”, poprosił o komentarz dotyczący istnienia dwóch polskich upiorów, „z których jeden jest przerażony Zachodem, a drugi zaś w niego ślepo zapatrzony”, Łona zgodził się z tą tezą, by po chwili mówić już tylko o jednym upiorze – rosnącym w sile polskim szowinizmie, który napawa go coraz większym lękiem. Szkoda, że nie docenił tego dobrego pytania, bo podobne długo nie pojawiały się w wywiadach z Zielińskim. Ich autorzy często byli przede wszystkim zafascynowani i jednocześnie skonfundowani faktem, że tak miły, młody człowiek wziął się za hip-hop. „Nie wyglądasz jak raper” – dziwiły się w 2012 roku dziennikarki „Wysokich Obcasów” – „nie jesteś obwieszony łańcuchami, nie nosisz gigantycznych sygnetów, nie masz na szyi znaczków Mercedesa”.
Kolejne epki Łony – „Insert” oraz „Cztery i pół” – publicystycznie koncentrowały się na ukazywaniu stopniowego rozpadu polskiego społeczeństwa, pogłębiającego się podziału na dwa zwalczające się obozy. W „Nic tu po nas (Pamięci Jacka Kaczmarskiego)”, tocząc wyimaginowany dialog z autorem „Murów”, Łona sugerował, że polskość wyraża się w momentach zagrożenia, chwilach dziejowych prób, dramatycznych zrywach. W czasach względnej stabilizacji staje się kategorią praktycznie zbędną. Ujawniają się wówczas niespójności – sprzeczne dążenia, pragnienia, cele i wartości. Utwór „Bez mapy” to zapis spaceru po mieście, który zamienia się w grę skojarzeń, historycznych aluzji związanych z polską historią. Krzyżujące się nazwy ulic wzajemnie się komentują, mieszając ze sobą dawne i obecne znaczenia. We fragmencie „Przez Jagiellońską w Jana Pawła, już tracę zdrowie / Bo wczoraj było tu Jedności Narodowej” trudno nie usłyszeć sugestii, że poczucie wspólnotowości, związane z postacią zmarłego papieża, to doświadczenie już zdecydowanie historyczne.
Zamiast niego do głosu dochodzą wyraźne dychotomie zobrazowane w „Nie pytaj nas” i „Szkoda zachodu”. W dotyczącej pierwszego z tych utworów adnotacji na serwisie Genius można przeczytać, że Łona stworzył portret „całego młodego pokolenia żyjącego i zagubionego w rodzącym się dopiero kapitalizmie”, ale to bzdura – także dlatego, że przemyślenia ukazane w utworze doskonale pasują do tez z książki „24/7. Późny kapitalizm i koniec snu” Jonathana Crary’ego, przedstawiającej pogłębiającą się frustrację ludzi coraz bardziej produktywnych. Nawiązując do kredytów we frankach szwajcarskich czy wizyt u psychoanalityka, Łona opisuje młodych przedstawicieli klasy średniej, wykształconych, dorabiających się mieszczan, którzy konieczność dorzucania się do budżetu państwa odbierają jako wyraźną opresję („Spytaj o pensje, powiemy chętnie, o tych trzech czy czterech trzystu wręcz / I że nam fiskus tyle zabiera, że ledwo wystarcza na wystrój wnętrz”). To gorzki portret trzydziestokilkulatków tak bardzo skupionych na rozwoju osobistym, że nie interesują się ani przeszłością, ani jakąkolwiek wizją przyszłości („Nie pytaj dokąd i skąd, nie pytaj dokąd i skąd idziemy”). Koncentracja na tym, co doraźne dominowała zresztą wówczas także wśród najważniejszych polityków. Donald Tusk i Bronisław Komorowski z dumą powtarzali bon mot: jeśli ktoś ma wizję, to powinien iść do lekarza.
Do tradycji przywiązani są natomiast ludzie, do których Łona zwraca się w „Szkoda zachodu”. To utwór oparty na dwuznaczności tytułowego sformułowania, skierowany do konserwatystów skoncentrowanych na obronie wybiórczo traktowanej polskości, rozgoryczonych tym, że „zachód, że upadł nisko i chce upaść niżej / I że Boga się wyrzekł i ściąga nam krzyże”. W tym tekście doskonale widać, jak wiele Łona zawdzięcza Wojciechowi Młynarskiemu – piszącemu piosenki od końca, czyli podporządkowującemu ich budowę wyraźnej poincie („Szkoda zachodu, ale z drugiej strony szkoda Zachodu”). Piosenka stanowi monolog, w którym rezygnacja z toczenia politycznych sporów zostaje ostatecznie przezwyciężona przez mobilizację do obrony kilku zagrożonych, podstawowych wartości, opisanych w sposób, który może być bezpośrednim nawiązaniem do fragmentu „Róbmy swoje”: „drobiazgów parę się uchowa: kultura, sztuka, wolność słowa”:
Widzisz, nie chcę narzekać, ale szkoda mi paru drobnostek
Jak wolność słowa czy prawa człowieka
Kilka zachodnich głupot bez znaczenia
Wolność prasy, wolność zgromadzeń, wolność sumienia
Demokracja? Nawet jak kulawa i młoda
Ale przyzwyczaiłem się już do niej, trochę szkoda
Żal będzie odrobinę zabrać
Tę swobodę myśli, czy równość, nawet jeśli mocno podupadła
Wiem, że przed chwilą zakopałem topór
Ale jeśli mam to wszystko stracić, rośnie we mnie opór
I domyślasz się jaki działania przyjmę modus
Bo jednak szkoda mi tego Zachodu.
Niestety mówiąc o Zachodzie, Łona często bazował na uproszczeniach i stereotypach. W rozmowie z 2014 roku, która ukazała się na portalu Gazeta.pl, komentował pomysły gospodarcze ówczesnej opozycji:
Dziś najbardziej lewicującą partią jest PiS, oni są najbardziej socjalistyczni w swoich hasłach. Nigdy ich zresztą nie zrealizują. Dwie partie – PiS właśnie i Solidarna Polska – w swoich spotach obiecywały, uwaga, po 500 zł na każde drugie dziecko w rodzinie każdemu i co miesiąc. Oglądałem i nawet mi się włos nie zjeżył; już przywykłem, że oni plotą takie bzdury. Umówmy się, to jest ultrasocjal. Czegoś takiego nie było nawet w Niemczech.
W kilka minut można wygooglować, jak bardzo Zieliński się mylił. Wówczas wypłacano w Niemczech comiesięcznie zasiłek Kindergeld: 184 euro na pierwsze i drugie dziecko, do trzeciego dopłacano co miesiąc 190, a do każdego kolejnego aż 215 euro. Nawet uwzględniając ogromne różnice między Polską a Niemcami (od rozwoju gospodarki po poziom pensji minimalnej), trudno uznać – stosując zachodnią, europejską miarę – pomysł 500+ za „ultrasocjal”. W takiej sytuacji wnikliwy dziennikarz powinien skonfrontować swojego rozmówcę z faktami. Wywiad dla Gazeta.pl przeprowadzała z Łoną jego starsza siostra – Aleksandra Zielińska, która uspokoiła przerażonego rapera, że podobne rozwiązanie nigdy w Polsce nie zaistnieje. Rok później PiS dopisał pointę do tego dialogu, prosząc o potrzymanie piwa, wygrywając wybory i wprowadzając socjalną rewolucję gwarantującą tej partii władzę na długie lata.
Co ciekawe, Łona, w wywiadach dający coraz częściej wyraz swojej frustracji, w 2014 roku wydał singiel będący swoistym poradnikiem na temat jej rozładowywania. „Wyślij sobie pocztówkę” to jednocześnie napisany z autentyczną czułością wyraz przywiązania do zapadłych dziur, nędznych miejscówek, które okazują się naprawdę piękne, gdy potrafimy dostrzec śmieszność własnego zgorzknienia, komiczność irytacji, która przejmuje nad nami kontrolę i przesłania świat. Czy Łona miał świadomość, że w tym przypadku doskonale podsumowywał samego siebie? Nieważne. Mało komu udało się po 1989 roku stworzyć tak przekonujący utwór w duchu często postulowanego pozytywnego, bezpretensjonalnego patriotyzmu.
Z drugiej strony tekst „Wyślij sobie pocztówkę” po raz kolejny pokazuje, że co najmniej pod jednym względem Łona zdecydowanie nie dorasta do pięt swojemu mistrzowi – Wojciechowi Młynarskiemu. Autor „Niedzieli na Głównym” był bowiem specjalistą od konfrontowania perspektyw ludzi z różnych środowisk – inteligenckich i proletariackich. W piosenkach takich jak „Bynajmniej”, „Najpiękniejszy list miłosny”, „W razie czego przypomnijcie sobie Zdzisia”, „Alkoholicy z mojej dzielnicy” potrafił nie tylko w genialny sposób odtwarzać sposób myślenia i mówienia tak zwanych zwykłych ludzi, ale jednocześnie niejednokrotnie pokazywał, że w zetknięciu się z intelektualistą bądź artystą oni bardzo często mają rację – widzą więcej, ciekawiej, inaczej. Gdy zaś Zieliński przedstawia Polaków spoza swojej informacyjnej i tożsamościowej bańki bądź kieruje do nich swoje wypowiedzi, zazwyczaj popada w ton moralizatorski – często generalizuje i demonizuje („Szkoda zachodu”), udziela dobrych rad, na przykład sugerując staruszce, że powinna założyć konto online („Święty spokój”), napomina, apeluje, oburza się, wyjaśnia świat – często nie bez irytującej protekcjonalności. Wracamy do problemu znanego z „My się znamy???”: w utworach Łony chyba nigdy nie zaistniał zapis prawdziwego dialogu, spotkania, w którym nie chodzi o to, by kogoś do czegoś przekonać, ale by otworzyć się na nieznany wcześniej punkt widzenia. Ten brak sprawia, że współczesny raper jest, paradoksalnie, znacznie bardziej inteligencki od sztandarowego autora piosenki literackiej.
Na szczęście Łona potrafił często rozbrajać swoje pedagogiczno-wychowawcze zapędy autoironią, którą doskonale widać było na kolejnej płycie „Nawiasem mówiąc” z 2016 roku. W piosence „Gdzie tak pięknie?” przywoływał z rozmachem narodową litanię przypuszczeń i narzekań, przedstawiał – jak napisał Marcin Flint – Rzeczpospolitą Warunkową oraz podsumowywał ją błyskotliwą grą słów „cały mój kraj zamknięty w gdyby”. Jednocześnie w zakończeniu ukazywał samego siebie jako kogoś, kto próbuje przezwyciężyć opisywaną manierę i wtedy uświadamia sobie, że właśnie wciela ją w życie:
A gdyby choć na chwilę z kursu zboczyć
I wziąć słowo, co ma więcej pulsu, więcej mocy
Życia gdyby nieco tchnąć w te ospałe tryby
Gdyby choć na chwilę – właśnie, „gdyby”.
Na „Nawiasem mówiąc” Łona nagrał też swój najlepszy utwór wykorzystujący motyw podróży zbiorowym środkiem komunikacji – „Co tak wyje?”. W 2004 roku autobus z „A dokąd to?” wiózł w pasażerów w stronę Zjednoczonej Europy, siedem lat później pociąg ukazany w „Gdańsk–Szczecin” zmierzał w kierunku postępującej modernizacji, która w przypadku PKP zdawała się czymś wręcz surrealistycznym. Ten optymistyczny kurs w 2016 częściowo okazał się fikcją, ujawnił niepokojące tło, sprawiające, że sam cel podróży stał się wielką niewiadomą.
Narzekać nie ma za bardzo na co; to nierozsądny trud
Bo jedziemy pierwszą klasą, i to prawdopodobnie w przód
Zero opóźnień – był w tej sprawie komunikat
I ogolony konduktor, który zresztą mówi „dzień dobry” w pięciu językach
Wagon – kolos, foteli układ luźny
Miejsc sporo, znacznie więcej niż nielicznych podróżnych
I czy tu się wolno snuje lekkich rozmów aż po sufit nić?
Gdzie, chuja; wszyscy spięci. Nikt do siebie nie mówi nic
Kim są bohaterowie tej podróży próbujący na różne sposoby reagować na coraz bardziej niepokojące wycie? Mieszkańcami cywilizacji zachodniej zaniepokojonymi kryzysem imigracyjnym? To najczęstsza, ale nie jedyna interpretacja. Równie dobrze można zobaczyć w tym utworze nie tyle opowieść o różnicach cywilizacyjnych, ile klasowych. Łona opisał rozmawiających o niepokojącym wyciu pasażerów pierwszej klasy w momencie, gdy słowo „klasizm” zaczęło powolutku przebijać się do zbiorowej świadomości. „Co tak wyje?” to opowieść o Polsce, co sam Łona przyznał niedawno w rozmowie z Jarosławem Szubrychtem, co ciekawe, modyfikując swoje spojrzenie na niektóre aspekty polityki Prawa i Sprawiedliwości:
Wagony jadą, choć wciąż poustawiane są klasami, jak wcześniej. Gorzej natomiast z lokomotywą – tam już nikt o nic nie dba, szczególnie o pasażerów. Wprawdzie uczciwie należy przyznać, że 500+, przy wszystkich niedoskonałościach tego projektu, było jakimś krokiem ku wyrównywaniu szans, ale na tym koniec, reszta to polityka i cyniczna gra. No i lekceważenie prawa, szczególnie niebezpieczne. Zwłaszcza na kolei.
Łona przeszedł z pozycji liberalnych na lewicowe? Niekoniecznie. Z pewnością jednak udowodnił, że postulat „patrz trochę szerzej” nie był w jego przypadku jedynie efektownym sloganem. Na „Nawiasem mówiąc” jest sporo dobrej publicystyki, ale chyba żaden utwór nie oddaje w takim stopniu ducha czasów, jednocześnie wykraczając poza doraźność – nie obejmuje metaforą tak wielu zjawisk, zachowując wyrazistość dobrze opowiedzianej, sugestywnej historii. „Co tak wyje?” to jedno z najlepszych dokonań Łony – świadectwo jego stylistycznej i światopoglądowej ewolucji. To także utwór pokazujący, jak owocna bywa jego współpraca z Webberem. W „Co tak wyje?” nie tylko on zapewnia pasujący do tekstu podkład. Beat w tym utworze wyje, stukocze, a jednocześnie jest niepokojąco jednostajny, w swojej transowości niezwykle znaczący.
Wydana w połowie kwietnia tego roku epka „Śpiewnik domowy” to być jeszcze ciekawszy splot tekstów i muzyki. Jej styl jest nierozerwalnie związany z charakterem narracji, wyjątkowo powstałych jako pierwszy element koncepcyjnej układanki, której przyświeca może i dość oczywista idea, ale zrealizowana w naprawdę efektowny sposób:
Moje przesłanie jest proste i sprowadza się do życzliwej ciekawości w stosunku do Innego. A że mam wstręt do prostych przesłań i nachalnego ich narzucania, to postanowiłem opowiedzieć o tym, jak to działa u mnie, jak bardzo patchworkowa jest moja tożsamość.
Ten fragment rozmowy przeprowadzonej niedawno dla „Przekroju” pokazuje, że Łona modyfikuje formułę swojego tekściarstwa. Niewykluczone, że dekadę temu zapewne zrealizowałby podobny pomysł, tworząc – w duchu nagrań takich jak „Miej wątpliwość” – utwór zatytułowany powiedzmy „Doceniaj Inność”, w którym udzieliłby stereotypowo przedstawionemu słuchaczowi Radia Maryja kilku dobrych rad i podzieliłby się refleksjami na temat nowoczesnego rozumienia patriotyzmu. Na „Śpiewniku domowym” nie znajdziemy niemal żadnych przytyków w stosunku do aktualnej władzy (poza dosłownie jednym wersem: „Młynarskiego na tych autokratów system”), nie ma też przemawiania ex cathedra, Łona zwraca się bezpośrednio do słuchacza tylko jeden raz – nie upomina, nie oburza się, nie poucza, udostępnia playlistę:
Zero jeńców, od razu łam schemat i standard
Tylko mocne sztosy: najpierw Lepa Brena i „Tamba, Lamba”
I „Dalibomba”, co moc powyciąga tu znaczeń
Bo lamusy pierzchną, za to się zejdą prawdziwi gracze
Skoro już są, sprawdzeni i pewni
To niech im „kuća – poso, poso – kuća” powie Ekrem Jevrić
A czemu tańczą tak lekko, co tu jest istotą?
A widzisz, toto je elektro, ty obmezeny kokot
Przerwij ten butik wytrawną chwilą
Może Taraf de Haïdouks albo „Tutti frutti” z „Gadjo dilo”.
Nie tylko ten zestaw utworów, ale cały „Śpiewnik domowy” jest podróżą przez kraje, kontynenty, przeszłość, teraźniejszość, dramatyzm wielkiej historii (opowieść o zespole Następcy Tronów, którego losy w brutalny sposób zakończył Marzec 1968 roku) i komizm zwyczajnej codzienności. „No accommodation” to zapis rozmowy między ojcem (Łoną), synkiem (Jankiem) i szafą, dającą w refrenie wyraźnie do zrozumienia, że nie zmieści się w niej więcej klocków lego, usilnie wepchanych do niej przez dziecko. Ta historyjka dotyka wielu tematów, nie popadając w tani dydaktyzm. Tożsamość przedmiotów, ich nieoczywista historia, przenikanie się inspiracji ze strony różnych kultur, którą można zauważyć w najbanalniejszych sytuacjach, jeśli tylko mamy ochotę – wszystko to podane zostaje w formie dynamicznego afrobeatu. Już na samym początku płyty – poprzez wątek układania klocków – zostaje wprowadzony jej najważniejszy, wciąż powracający motyw: łączenie, budowanie, zszywanie z pozoru niepasujących do siebie elementów. To główny temat „Śpiewnika domowego”, na którym dochodzi do wymieszania wspomnianego afrobeatu z sambą, muzyki żydowskiej z rosyjską, współczesnej elektroniki z pojawiającymi się znienacka fragmentami „Sweet Dreams” Eurythmics.
Łączenie dziwnych elementów w efektowną całość to poetyka płyty, a jednocześnie metoda działania jednego z jej z najciekawszych bohaterów – Nikifora Krynickiego. Ulicznego artysty tworzącego swoje instalacje na ścianie kamienicy, w której mieszka, ze zniczy, butelek po piwie, opakowań po paprykarzu szczecińskim, zdjęć Jana Pawła II czy Daniela Craiga. Łona opowiada o tym Hasiorze Ulicy, oddając hołd street artowi, tworzy wielką pochwałę wolności i indywidualności – w czasach, gdy te wartości są coraz bardziej zagrożone. Zieliński ma świadomość, że nie obroni się ich ciągłym powtarzaniem patetycznych haseł.
W pewien sposób działa po gombrowiczowsku. Gdy autorowi „Ferdydurke” zarzucano, że nie przyłącza się do antykomunistycznych protestów, odpowiedział w „Dzienniku”, że zamiast tego skupia się na wzmocnieniu jednostki: „jedna strona Montaigne’a, jeden wiersz Verlaine’a, jedno zdanie Prousta są bardziej »antykomunistyczne« niż oskarżycielski chór, jaki stanowicie, są swobodne – są wyzwalające”.
Żeby zobaczyć cokolwiek szerzej, trzeba czasem zawęzić spojrzenie, skupić się na szczególe. Tego dotychczas bardzo brakowało w liryce Łony, w której zamiłowanie do nośnych paraboli przysłaniało fascynujący konkret ulicy. Na „Śpiewniku domowym” jest jednak jeden utwór, w którym znów symboliczność wybija się na pierwszy plan. To „Niepogoda”. Utwór o tęsknocie za wstrząsem, jakimś przełomowym wydarzeniem zmieniającym zastaną rzeczywistość:
Burzę. Burzę. Może by tak burzę?
Bo czemuż by nie burzę?
I wichurę – dla tych wierzb i grusz to znak problemów
Dla mnie to wreszcie dawka tlenu
W sam raz na burzę. Piękną burzę
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń
Może nawet ciut za gęsto to strobo
Ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.
Stary dobry Łona? Tak, ale tylko stylistycznie. Tym razem ten elokwentny zwolennik umiaru, dystansu, opanowania i krytycyzmu wyraźnie daje nam do zrozumienia, że z niecierpliwością czeka na to, aż wreszcie coś pierdolnie. Nie dostrzega, że już żyje w czasach burzy – nieprawdopodobnego chaosu wywołanego przez lata zaniedbań i fatalną politykę obecnie rządzących? Moim zdaniem sugeruje raczej, że ktokolwiek przejmie władzę po tych, którzy obecnie ją sprawują, nie powinien spokojnie wracać do pielęgnowania dawnego status quo.
Hip-hopowa publicystyka Łony staje się ciekawsza, gdy potrafimy dostrzec w niej błędy, śmieszności, stylistyczne i światopoglądowe ograniczenia. Gdy jej twórca przestaje być autorytetem, a staje się partnerem interpretacyjnego, krytycznego dialogu. Adam Zieliński – ten Mistrz Polszczyzny, poeta, spadkobierca tradycji Wojciecha Młynarskiego i Kabaretu Starszych Panów – okazuje się wówczas przede wszystkim facetem z płyty na płytę zmagającym się z własną frustracją i inteligenckością, kimś, kto często nieporadnie, łącząc ze sobą rozmaite spostrzeżenia i perspektywy, kleci swoją narrację. Opowiada o stopniowym odkrywaniu tego dziwnego kraju, w którym mieszkamy od lat i nadal go nie znamy.