Tytuł najnowszego filmu Yorgosa Lanthimosa nawiązuje w bezpośredni sposób do mitu o Agamemnonie, który zabija jelenia poświęconego boginii Artemidzie, za co musi ponieść należną mu karę. Jego statki nie mogą ruszyć z miejsca, zostają uwięzione przez utrzymujący się od wielu dni przeciwny, niepomyślny wiatr. Ofiarą na przebłaganie gniewu bogów oraz odwrócenie niesprzyjającego wiatru, który umożliwi Agamemnonowi ruszenie na Troję, ma być jego córka Ifigenia.
W niedzielę, 29 października, kiedy decyduję się obejrzeć „Zabicie świętego jelenia” na American Film Festival we Wrocławiu, orkan „Grzegorz” szaleje w najlepsze. Stąd moje obawy i jednocześnie świadomość oceanu szaleństwa, stojącego za podjęciem decyzji o wyruszeniu tego dnia w podróż. Od samego rana (czyli od 8:00) obserwuję trasę mojego pociągu, który od momentu wyruszenia z pierwszej stacji nabiera opóźnienia z powodu warunków atmosferycznych (silny wiatr, który za wszelką cenę i jak na złość nie pozwala pociągom PKP poruszać się po kraju). Symbol pociągu to IC8302 – zbyt szybko rozpoznaję w nim swoją datę urodzenia (02.1983) – od tej pory moja podróż przyjmie postać osobistej walki z ponadludzkimi siłami, atmosferycznymi przeciwnościami losu. Nie zmieniam pociągu, chociaż ten jadący godzinę wcześniej dałby mi większy komfort na wypadek opóźnienia. Postanawiam zmierzyć się z żywiołem, jeśli nie zdążę na film, obejrzę go dopiero za miesiąc (1 grudnia) – co oznacza tylko jedno: katastrofę.
Świadom 20-minutowego opóźnienia pociągu, docieram na poznański dworzec, gdzie ludzie bezradnie rozkładają ręce i patrzą z nadzieją w niebo. Właśnie tam znajduje się fatalny rozkład odjazdów pociągów, trzymający podróżnych w szachu, by nie powiedzieć: w zawieszeniu. Z głośników słychać jedynie: opóźnienie wynosi 30 minut, 75, 205…
Konduktorzy w dworcowych przejściach toczą rozmowy, które niczym wiatr złowrogo świszczą w moich uszach. Pierwszy: „Najgorzej ponoć jest za Wrocławiem, jeden z pociągów wykoleił się niedaleko Opola i wszystko zablokował”. Drugi: „Jedno jest pewne, dojedziemy do Leszna i staniemy, przynajmniej obiad będzie można zjeść”. Trzeci, z wyczuwalnym drżeniem głosu: „Panowie, wy jedziecie tylko w jedną stronę, a ja tym pociągiem muszę potem wrócić”. Przybywam na peron punktualnie, czekam, aż pociąg dotrzyma słowa i się spóźni, jedynie w tym jest przewidywalny. Obserwuję ludzi chroniących się przed podmuchami wiatru pod schodami wiodącymi na peron i czuję atmosferyczną chłostę, bezlitośnie wymierzaną w mój policzek. Czekam na pociąg relacji Świnoujście–Przemyśl, a wszystko dookoła wraz z tablicą informacyjną na peronie mówi do mnie: „Przemyśl to, Przemyśl”. Tymczasem ruszam do walki z żywiołem, za wszelką cenę i mimo wszystko.
Docieram szczęśliwie do kina i myślę o tym, dlaczego Lanthimos zdecydował się na ekranizację greckiego mitu, co więcej: otwarcie się do tego przyznaje w tytule? Pierwsza odpowiedź, jaka mi się nasuwa, brzmi: takiego zadania mógłby się podjąć jedynie całkowity amator pozbawiony pomysłu na film albo geniusz zdający sobie sprawę z trudności przedsięwzięcia, jakiego się podjął. Z drugiej strony reżyser, który zainspirował rzesze greckich filmowców i opuścił granice kraju, w nostalgiczny sposób nawiązuje do jego kultury, posługując się mitem. Po obejrzeniu filmu mogę stwierdzić, że jeśli chodzi o przenoszenie greckich, nie tylko antycznych tragedii na ekran, prawdopodobnie nie ma lepszego reżysera niż Lanthimos, który mistrzowsko od pierwszego swojego filmu, w doskonały, dziwaczny sposób obrazuje fatum i dramatyczne próby przeciwstawienia się konieczności, stawienia czoła temu, co wydaje się nieuchronne. Grecki reżyser przyzwyczaił nas do tego, że jego bohaterowie przypominają zombie lub roboty, są sterowani z zewnątrz, martwi od środka i skazani na los, którego sami nigdy nie wybierali. Postaci kreowane przez Lanthimosa są zaprzeczeniem autentyczności, ich usta wypełnione są cudzymi słowami: odtwarzają scenariusz zbrodni („Kinetta”, 2005), mówią językiem wymyślonym przez ojca („Kieł”, 2009), odgrywają umarłych („Alpy”, 2011) albo reprodukują kliszę kulturową zwaną miłością („Lobster”, 2015), przy czym każda z tych czynności wykonywana jest nieudolnie.
„Zabicie świętego jelenia” to film z gatunku klaustrofobicznego kina familijnego. Opowiada o losach chirurga w średnim wieku (Steven – Colin Farrel) wiodącego stabilne, pozbawione niespodzianek życie wraz z żoną okulistką (Anna – Nicole Kidman) oraz dwójką nastoletnich dzieci. Harmonijnie funkcjonująca rodzinna struktura zostaje zakłócona pojawieniem się Martina (w tej roli znakomity Barry Keoghan) – młodego chłopaka, z którym lekarz spędza coraz więcej czasu. Ta dziwna, niepokojąca relacja ma jednak swoje usprawiedliwienie. Steven, operując ojca nastolatka, popełnił błąd lekarski (prawdopodobnie w wyniku nadużywania alkoholu), który spowodował śmierć pacjenta. Od tej pory chirurg w podejmowanych przez siebie wyborach będzie się kierował poczuciem winy, natomiast chłopak będzie starał się zbliżyć do rodziny lekarza, aby za wszelką cenę zrealizować swój plan zemsty i pomścić śmierć ojca.
Martin jest zdecydowanie najciekawszą i zupełnie nową postacią w gabinecie osobliwości Lanthimosa. Jego niejednoznaczność – dziecięcość, delikatność, naiwność połączona z brakiem skrupułow, okrucieństwem oraz bezkompromisowym przekraczaniem granic – jednocześnie przyciąga nas i odpycha. Pomieszane uczucie sympatii i antypatii doskonale pokazuje nastawienie widzów do samego filmu, który w wielu momentach chciałoby się porzucić, jednak równocześnie nie można przestać go oglądać. Lanthimos we wszystkich swoich filmach prowadzi pewien rodzaj sadomasochistycznej gry, w którą wciąga publiczność. Tym razem jednak nawet najgorliwsi fani prekursora greckiej „nowej fali” mogą odczuć znużenie, pomyśleć, że reżyser zrobił film, nie licząc się zbytnio z widzami, którzy mają ewidentny problem z zaangażowaniem się w przekombinowaną opowieść.
O ile wcześniejsze filmy reżysera pozwalały nam z wypiekami na twarzy śledzić dziwaczne praktyki, naruszenia ciała, języka oraz nadwerężanie społecznych granic, w najnowszym, dopracowanym obrazie Lanthimosa nie brakuje wprawdzie uznanych aktorów, świetnych zdjęć i doskonałej muzyki, lecz nie znajdziemy tutaj świeżości. Oglądając „Zabicie świętego jelenia”, możemy doświadczyć atmosfery niesamowitości oraz kilku znanych już nam doskonale chwytów, którymi reżyser zasłynął w filmowym świecie. Przez cały czas trwania seansu mamy wrażenie, że gdzieś już to widzieliśmy, a pasjonująca wyprawa po dziwacznym świecie zniekształceń i odchyleń zmienia się w suche, czysto formalne rozwiązywanie misternie utkanej, lecz w sumie nudnej zagadki.
Oprócz typowych dla greckiego reżysera środków artystycznych znajdziemy tutaj sporo nawiązań do kina Michaela Hanekego. Martin, młody chłopak, który całkowicie przejmuje kontrolę nad życiem chirurga, człowieka sukcesu, do złudzenia przypomina postaci dwóch młodych mężczyzn w bieli dobrze nam znanych z „Funny Games” (1997 i 2007). Z kolei syn lekarza wzbudzi w nas skojarzenia z Dannym z „Lśnienia” (1980) Stanleya Kubricka, reżysera, któremu Lanthimos zawdzięcza również estetyczną, klaustrofobiczną atmosferę swojego filmu. „Zabicie świętego jelenia” urzeka i jednocześnie niepokoi właśnie za pomocą bardzo ciekawych, nietypowych zdjęć. Najczęściej patrzymy na bohaterów od dołu, z żabiej perspektywy albo z bardzo wysoka, co prawdopodobnie obrazuje mityczny, odwieczny konflikt pomiędzy siłami ziemi oraz nieba.
Tego samego dnia wieczorem po seansie, wracam do Poznania pociągiem o wdzięcznej nazwie „Halny”, który pozwala mi bez większych przeszkód dostać się do domu. Wiedziałem, że tym razem zły los się odwrócił i znalazłem się w obszarze wpływu znajomego, swojskiego, by nie powiedzieć: polskiego wiatru. Bohaterowie Lanthimosa to przede wszystkim zmęczeni, pokiereszowani, oszpeceni walką z nadludzką siłą ludzie, a ich zwycięstwo zawsze okupione jest najwyższą ceną. Podobnie czuję się po obejrzeniu filmu, zmęczony podróżą, mając nieodparte wrażenie, że Lanthimos w „Zabiciu świętego jelenia” nie mierzy się z mitem greckim, lecz ze swoim własnym, opowieścią o wielkich, męskich twórcach filmowych.
„Zabicie świętego jelenia”
reż. Yorgos Lanthimos
premiera: 1.12.2017