Chcę się zestarzeć, pisząc o filmach Xaviera Dolana. To się może nie udać – planeta, katastrofa i tak dalej. Ale zawsze można pomarzyć, prawda? Nasze czupryny posiwieją równolegle; on będzie kręcił filmy, a ja będę je komentować (w obcym mu języku, ale nie ma to przecież znaczenia). To więź jedyna w swoim rodzaju, oparta na doświadczeniu wspólnego wchodzenia w dorosłość. Na olśnieniu („Zabiłem moją matkę”, ponad dziesięć lat temu), kiedy po raz pierwszy oglądasz film wyreżyserowany przez swojego rówieśnika, odkrywając nieznany dotąd rodzaj synchronizacji z kinem. Kiedy po raz pierwszy czujesz, że reżyser mógłby być twoim kolegą z ławki. Być może nawet tym, z którym drugi raz czy trzeci obejrzałaś „Titanica”.
Piszę o tym, ponieważ w dziesięciolecie swojej pracy reżyserskiej Dolan zrobił romantyczny film nie tyle o przyjaźni, ile o długoletniej przyjaźni; film, który sam w sobie wydaje się gestem starego kumpla. To zaproszenie do nowej opowieści – po katastrofie relacji z superświatem supergwiazd, po latach twórczej męki nad epickim projektem, z którego nic nie wyszło. „Matthias i Maxime”, najskromniejszy ze wszystkich filmów Kanadyjczyka, nakręcony z niewielką ekipą, szybko i za nieduże pieniądze, wydaje się organiczną reakcją na fiasko „Śmierci i życia Johna F. Donovana” – pierwszego anglojęzycznego filmu Dolana, nad którym reżyser ślęczał przez lata i do którego zatrudnił cały oddział gwiazd tylko po to, by cały projekt, przemontowywany bez końca, rozleciał się na wszystkie strony. „John Donovan” był naprawdę nieudanym filmem, wyglądającym jak źle sklejone streszczenie dużo większej formy (cztero-, pięciogodzinnego filmu lub serialu); bardziej kalejdoskopem symptomów (tematycznych i produkcyjnych) niż samodzielną opowieścią. Ale też wcześniejszy, nagrodzony w Cannes „To tylko koniec świata”, obsadzony nazbyt rozpoznanymi twarzami, był już trochę kliszą na temat „filmów Dolana”. „Matthias i Maxime” jest więc filmem, który wychodzi do widza z prośbą: zaufaj mi.
Przyjaźnie w „Matthiasie i Maxime’ie” mają całą historię, która odłożyła się w ciele i języku. Tytułowi bohaterowie są koło trzydziestki, znają się od podstawówki, z resztą kumpli co najmniej od szkoły średniej, mają serdeczne relacje z co najmniej dwiema matkami (matką Matthiasa i matką Rivette’a). Różnią się klasą – Rivette robi doktorat w Cambridge; Shariff wykłada na państwowej uczelni w Montrealu, gdzie Frank jest stróżem na uniwersytecie; Matthias poszedł w ślady nieobecnego ojca-prawnika i pnie się po szczebelkach w prestiżowej kancelarii; Maxime pracuje za barem i podejmuje decyzję o wyjeździe do Australii, by uwolnić się od chorującej i przemocowej matki. Sukces filmu zależy od tego, na ile widz lub widzka poczuje się częścią tej paczki – grupy młodych facetów, którzy mówią własnym, popkulturowym idiolektem, dogryzają sobie i kończą za siebie zdania, w których każdym geście (poklepywaniu, szturchaniu, podtapianiu) widać lata bycia razem i dla których każda sytuacja może stać się punktem wyjścia do sięgającej lata wstecz anegdoty. To zresztą anegdota i running joke na temat jednego z bohaterów staje się kołem zamachowym całej intrygi, która obraca ten niewielki świat do góry nogami. „Matthias i Maxime” tworzą idealne double feature z „Małymi kobietkami” Grety Gerwig. Spójrzmy: ulotna opozycja między żeńskim a męskim, tam opowieść o parze przyjaciół, którzy wydają się stworzeni do romantycznego związku, ale jednak nie będą razem, tu historia kumpli, niby dwóch heteroseksualnych facetów, których nigdy byśmy nie podejrzewali o to, że…
I jeszcze jedno, najważniejsze: bliskość, która nie jest ciasnotą. Wydaje się, że dla Dolana długoletnia przyjaźń jest nie tylko tematem, ale i formą. Dużo tu zbliżeń i zagraconych pomieszczeń, jest odpowiednio rozgadana gromada przyszywanych ciotek, szminki i gryząco różowe lakiery do paznokci, namolna młodsza siostra, archetyp namolnych młodszych sióstr (byłam taką, wiem, co mówię), dużo siedzenia na kupie, jedzenia, palenia. To bardzo dotykalski film. Nie ma w tym jednak opresji ani żadnej duchoty. Krzywda jest gdzie indziej. Maxime dostaje od matki pilotem od telewizora po głowie, krew leje się z rozciętego czoła. Jesteśmy dostatecznie blisko, by zobaczyć także przebłysk historii, kiedy matki przyjaciół ze szkoły próbują stworzyć mu azyl w swoich domach. Film zanurza widza w dygresjach, pozwala poznać drugoplanowych bohaterów – najdziwniejsze nawet zakochania nie funkcjonują przecież w społecznej pustce, a tutaj erotyczna iskra szarpie całą siecią różnych relacji, mniej lub bardziej dramatycznie; wiele tu po prostu przyjacielskiej troski. Czasami, owszem, jest to przykre: Matthias ma przecież bardzo fajną, mądrą dziewczynę, a sam jest najmniej sympatycznym z całej gromadki. To mądrala i sztywniak, specjalista od poprawiania błędów językowych, jak kogoś nie lubi, to nawet tego nie maskuje. Pod wpływem nowych, konfundujących uczuć wychodzi z niego znerwicowany dupek. Film tego nie bagatelizuje, ale – niczym dobry kumpel – kibicuje mu, by przestał się bać. Matthias ma szczęście: jest otoczony przez dobrych ludzi.
Obserwujemy, jak kolejne postaci rozpoznają to dziwne pęknięcie, zmianę, która po prostu się przydarza, i wydaje się jednocześnie zupełnie przypadkowa i absolutnie nieunikniona. To film gadany, ale o uczuciach, o tym, co się między Matthiasem i Maxime’em dzieje, nie mówi się wprost, a co najwyżej anegdotą i pół żartem; nikt tu na temat tego uczucia nie teoretyzuje. Dolan pozostawia jedynie ślady i furtki interpretacyjne dotyczące erotycznego pierwiastka, który się tlił pod spodem. Czy pijany pocałunek w liceum to było już to, czy w ogóle nie? Trzydziestoletni facet patrzy na pomarszczoną kartkę ze szkolnym rysunkiem sprzed ćwierćwiecza: dwóch chłopców, ciągnik, „FARMA M. I. M.” nabazgrane dziecięcymi kulfonami. Jest tu miejsce zarówno na interpretację widza, jak i na interpretujących bohaterów patrzących na przeszłość pod nowym kątem i czujących przy tym dreszcz lęku, ekscytacji i wzruszenia.
To oczywiście bardzo seksowny film. Dolan, po raz pierwszy po obu stronach kamery od czasu „Toma na farmie” (2013!), jest fantastyczny, będąc jednocześnie bardzo chłopackim i bardzo wrażliwym, serdecznym i podatnym na zranienie, pięknym w zupełnie niewymuszony sposób, zawsze czymś upapranym, z tymi swoimi sękatymi łapskami, w ciuchach psu z gardła wyjętych. Gabriel D’Ameida Freitas, który gra Matthiasa, ma najpiękniejsze nogi na świecie: to sztuka, pokazać takiego mądralę w klapkach. W ogóle wszyscy są tu atrakcyjni, ale na tyle różni, żeby nie mieć poczucia, że ktoś opycha nam jakieś podkręcone obrazki – to piękno wynika z czułości, z jaką patrzymy na swoich przyjaciół, nawet zupełnie platonicznie. Zmysłowość jest zresztą dla tego filmu kluczowa. Kadry są ciepłe, gęste i miękkie – to w nich relacje międzyludzkie okazują się tak trwałe jak elastyczne, zdolne do przepoczwarzeń, najbardziej fantastycznych przemian.
To bodajże szósty wspólny projekt Dolana i jego etatowego autora zdjęć André Turpina – i nic nie jest tu przypadkowe.
„Matthias i Maxime”
reż. Xavier Dolan
premiera: 21.02.2020