„Bez barbarzyńców – cóż poczniemy teraz / Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem” – tymi słowami kończy się wiersz Konstandinosa Kawafisa, który był inspiracją dla Johna Maxwella Coetzeego podczas pisania powieści „Czekając na barbarzyńców”. Obaj autorzy wskazali, że każda władza, szczególnie totalitarna, potrzebuje wroga, żeby przedłużać swoje istnienie. To dzięki kozłom ofiarnym imperia utrzymywane są w homeostazie; to wszelacy inni jednoczą naród we wspólnej nienawiści; pozwalają przymknąć oko na realne problemy; to w imię walki z nimi można popełniać najgorsze okropieństwa. Taki wróg co prawda nie jest prawdziwy (choć prawdziwa jest grupa, którą uznaje się za wroga), ale został wykreowany ze względu na swoją użyteczność. Cały naród drży przed nim, a jednocześnie chce unicestwić. W wierszu i w powieści barbarzyńcy nie przybywają, a jedynymi, którzy sieją spustoszenie, są ludzie straszący nieistniejącym przeciwnikiem. Inny finał tej samej historii przedstawia kolumbijski reżyser Ciro Guerra. Jego film, będący adaptacją prozy Coetzeego, pokazuje, że ci, którzy posłużyli za twarz dla wroga, mogą się zbuntować i mieć dość cierpienia z powodu propagandy nienawiści.
„Czekając na barbarzyńców” Guerry przenosi widza do miasteczka położonego gdzieś na rubieżach Imperium. Zarządza nim nieco znudzony, ale dobroduszny sędzia. Za murami osady rozciągają się bezkresna pustynia i niedostępne góry. Na tych nieprzyjaznych terenach żyją koczownicy nazywani przez mieszkańców wielkiego państwa barbarzyńcami. Pewnego dnia do miasta przybywa inspekcja ze stolicy – pułkownik Joll ma stwierdzić, na ile realne jest zagrożenie ze strony ludów żyjących w pobliżu granicy.
Coetzeemu, potomkowi Afrykanerów, temat zaślepiającej wyższości cywilizacyjnej europejskich osadników od zawsze leżał na sercu. Noblista wyznawał w swoich książkach, że czuje się współwinny okrucieństw przybyszów z Europy. Wydaną w 1980 roku powieść, „Czekając na barbarzyńców” można odczytywać jako komentarz do sytuacji RPA w okresie apartheidu. Jednak umowność zaprezentowanej w niej historii – nie znamy czasu akcji, a Imperium, w którym toczą się wydarzenia, jest fikcyjne – pozwala traktować dzieło Coetzeego jako uniwersalny i niezwykle trafny komentarz na temat kolonializmu. Realizacja filmu (do którego scenariusz napisał sam Coetzee) została powierzona reżyserowi świetnie czującemu się w tego rodzaju tematyce. Guerra w swoich poprzednich projektach udowadniał, że potrafi rozliczać się ze skutkami wielowiekowej ekspansji Zachodu w Ameryce Południowej. „W objęciach węża”, „Sny wędrownych ptaków” i serial „Zielona granica” skupiają się na dewastowaniu etnicznej pamięci, umieraniu tradycji i rytuałów pod wpływem zdobyczy nowoczesności. Kolumbijczyk nie pozostawia złudzeń – to nie łagodna przemiana starego w nowe i konieczność dziejowa, ale terror cywilizacyjny najeźdźcy doprowadził do zniszczenia wszystkiego, co inne niż kultura zdobywców zza oceanu. Proza Coetzeego daje Guerrze szanse, by opowiedzieć o tym, jak ów terror się rodzi, jak poczucie wyższości i chęć supremacji nad tymi, którzy wydają nam się gorsi, prowadzi do katastrofy i eskalacji nienawiści.
W „Czekając na barbarzyńców” kolumbijski reżyser umiejętnie przełożył na ekran stoicką i filozoficzno-intelektualną atmosferę literackiego pierwowzoru, w którym analityczna refleksja góruje nad emocjami. Duża w tym zasługa Marka Rylance’a, wcielającego się w rolę sędziego. To jeden z tych aktorów, którzy niezwykle oszczędnie korzystają ze środków wyrazu, a przy tym potrafią być w każdym geście bardzo sugestywni. Sędzia staje się w filmie Guerry oczami widza, a zarazem sam jest nieco nieporadnym obserwatorem działań funkcjonariuszy wysyłanych przez stolicę. Bohater nie ma w sobie dość odwagi, by wprost przeciwdziałać okrutnym przesłuchaniom złapanych koczowników (wszak czuje się – szczególnie na początku – wiernym urzędnikiem Imperium), ale jednocześnie nie potrafi biernie patrzeć na akty krzywdzenia ludzi. Lawiruje pomiędzy lojalnością wobec władzy a własnym kodeksem moralnym. Kiedy sadystyczny pułkownik Joll wyjeżdża z osady, sędzia przygarnia pod swój dach poszkodowaną w wyniku tortur dziewczynę. Relacja tych dwojga pełna jest skomplikowanych zależności, typowych dla refleksji postkolonialnej. Z jednej strony mężczyzna chce zadośćuczynić za grzechy pułkownika Jolla, a nawet całego Imperium, ale także za swoje niewystarczające zaangażowanie w zwalczanie przemocy. Opieka nad skrzywdzoną sprawia, że bohater czuje się lepszym człowiekiem. Z drugiej strony odmienność dziewczyny, jej orientalny urok budzą w nim obezwładniające pożądanie. Quasi-altruizm, za którym czai się egoistyczna pobudka, wyrasta więc z chęci posiadania poprzez pomaganie. Niekiedy pomoc drugiej osobie prowadzi do jej ubezwłasnowolnienia, a tym samym okazuje się działaniem opresyjnym. W ten sposób sędzia, próbując być dobroczyńcą, wpada w sidła tej samej narracji, którą chciał zwalczać – dziewczyna zostaje osaczona poprzez romantyczne uniesienia mężczyzny i staje się damą do towarzystwa. Ostatecznie jednak bohaterowi „Czekając na barbarzyńców” nie można zarzucić ślepej hipokryzji. Jego samoświadomość z czasem pozwala mu zrozumieć, że jedynym sposobem na to, by odpokutować winy Jolla, jest zgoda na to, by dziewczyna zadecydowała o własnym losie. Guerra daje do zrozumienia, że tylko wzajemny szacunek, poszanowanie dla inności i niezależności może budować autentyczną relację zarówno pomiędzy jednostkami, jak i kulturami.
Dziś ta prosta prawda wymaga przypomnienia. Po pozornie wygranej walce z dyskryminacją (rasową, etniczną, płciową, seksualną) okazało się, że zmiany społeczno-kulturowe były o wiele za płytkie (ograniczyły się do poprawności politycznej pozbawionej głębszej refleksji nad źródłem ludzkich zachowań), przez co tamowane przez pewien czas postawy, negujące prawo do równości określonych grup społecznych, wybuchły ostatnimi czasy z ogromną siłą. Rządy i rozgoryczone społeczeństwa, podobnie jak bohater zbiorowy w filmie Guerry, szukają kozłów ofiarnych: imigrantów z Bliskiego Wschodu, z Meksyku, czarnych, osób LGBT, kobiet. A wszyscy ci, których kreuje się na gorszych, mają dość, i w ten sposób – jak w końcowym ujęciu „Czekając na barbarzyńców” – zaznaczają swoją obecność w przestrzeni publicznej i są dalecy od pokojowego nastawienia. Przepełniają ich frustracja i gotowość do walki o swoje prawa.
„Czekając na barbarzyńców” Guerry jest ostrzeżeniem i przypomnieniem słów: kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Władze filmowego Imperium w sposób modelowy nakręcają spiralę nienawiści. Podsycają tlący się w ludziach strach przed innością i sprawiają, że przemienia się on w ksenofobię. Upór w dążeniu do owego makiawelicznego celu upostaciowiają kolejni funkcjonariusze przybywający do miasteczka sędziego – okrutni, demoniczni czy po prostu głupi. Zaślepienie i samozadowolenie władzy twórcy potrafią oddać za pomocą sugestywnych detali. Fetysz idealnie dopasowanego, nieskazitelnego granatowego munduru śledczych i wojskowych wskazuje na bezrefleksyjną dumę z przynależności do aparatu państwowego. Wymyślne okulary przeciwsłoneczne pułkownika Jolla, w których odbijają się wszelkie obrazy świata zewnętrznego, unaoczniają za to odseparowanie od rzeczywistości i dążenie do udowodnienia z góry założonych wniosków. Władza nie ustala przyczyn, władza potwierdza to, co wiedziała już od dawna (choćby to było kłamstwo).
Samozadowolenie imperialnych mocodawców sprawia, że nie potrafią oni w barbarzyńcach dostrzec kogokolwiek innego niż prymitywów czy też modelowych kozłów ofiarnych. W „prawdziwym” (czyli „nieimperialnym”) świecie Guerry nie ma jednak miejsca na trywialnego szlachetnego dzikusa – zamiast tego obserwujemy dumny lud koczowników hołdujący rozbudowanym tradycjom. Gdzieś nieopodal osady zarządzanej przez sędziego znajdują się ruiny – główny bohater kolekcjonuje znalezione tam artefakty. Możemy zadać pytanie – kim są dawni posiadacze tych przedmiotów? Przodkami barbarzyńców? Oznaczałoby to, że ich kultura jest starsza i bogatsza w historię, niż ktokolwiek chciałby przyznać. A może to zgliszcza innego, całkiem zapomnianego imperium? Byłby to jeszcze jeden dowód na to, że żądne coraz większej władzy państwa prędzej czy później muszą upaść, a ci, którzy przywiązują wagę do innych, mniej ekspansywnych wartości, mogą wciąż trwać.
Guerra gdzieś pomiędzy obrazami zdaje się mówić, że ucieczką od sporów, walk i nienawiści jest prozaiczna codzienność – zbieranie plonów, targowy zgiełk, bawiące się na dziedzińcu dzieci, przygotowywanie posiłków. Zwykła egzystencja, choćby i wypełniona drobnymi troskami, zawsze jest lepsza od bycia wciągniętym w wir wielkiej historii. Niestety, według Kolumbijczyka, nasz wpływ na to, czy do prywatnych drzwi zapuka globalna narracja, jest znikomy. Dziś każda maleńka wioska, choćby i skryta w głębi amazońskiej dżungli, znajduje się w granicach konkretnego państwa, a tym samym państwo to prędzej czy później może upomnieć się o to, co uznaje za własne. Spokój życia na uboczu w rytm odwiecznych, cyklicznych rytuałów zderza się wówczas z wielką, okrutną polityką. Stąd już tylko krok, by ktoś nakazał ci wziąć udział w nieswojej wojnie lub poprzez propagandę zmusił do zobaczenia barbarzyńcy w kimś, kogo jeszcze wczoraj uznawałeś za takiego samego człowieka jak ty.
„Czekając na barbarzyńców”
reż. Ciro Guerra
premiera: 6.09.2019
film dostępny na platformie Netflix