Archiwum
05.02.2015

Berliński przewodnik

Andrzej Marzec
Film

Tegoroczny, 65. festiwal w Berlinie otworzy „Nobody Wants the Night”, najnowszy film hiszpańskiej reżyserki Isabel Coixet, doskonale znanej polskiej publiczności oraz stałej bywalczyni Berlinale. Prawdopodobnie najlepszy film w jej reżyserskiej karierze, czyli „Życie ukryte w słowach” (2005) z niezwykłą subtelnością ukazywał, w jaki sposób traumatyczne ludzkie doświadczenia odkładają się w używanym przez nas języku. Skrywane sekrety ujawniały się między innymi dzięki milczeniu czy też przesadnej gadatliwości głównych bohaterów. Kilka jednak zdecydowanie mniej udanych filmów – mdła, wręcz nużąca „Elegia” (2008) czy rozczarowująca „Mapa dźwięków Tokio” (2009) sprawiły, że reżyserka oraz prezentowane przez nią wizje rzeczywistości w ciągu ostatnich lat przestały budzić wielkie emocje. Miejmy nadzieję, że w tym roku Coixet pokaże w Berlinie świeży i poruszający obraz. Akcja „Nobody Wants the Night” rozgrywa się w 1908 roku, opowiada opartą na faktach historię Josephine Peary (Juliette Binoche), żony amerykańskiego podróżnika i odkrywcy, jednego z pierwszych zdobywców bieguna północnego. Bohaterka, zainspirowana wyprawami męża, porzuca ciepło swego domu i decyduje się wyruszyć w niebezpieczną zimową wyprawę w stronę bieguna, gdzie spotyka doświadczoną w trudach Innutkę o imieniu Allaka. Reżyserka koncentruje się w swoim nowym filmie przede wszystkim na losach kobiet, które porzucając bezpieczną nudę i ciepło rodzinnego domu, wybierają życie w nieprzyjaznych, ekstremalnych warunkach.

Wim Wenders nadal w 3D

W ciągu 10 dni festiwalu zaprezentowanych zostanie 441 obrazów filmowych, pochodzących z 72 krajów. W berlińskim konkursie głównym znalazło się aż 19 filmów, a o Złotego Niedźwiedzia jak zwykle walczyć będą najbardziej uznani reżyserzy oraz debiutanci, nieznani do tej pory w filmowym świecie (Laura Bispuri – „Sworn Virgin”). Główną nagrodę w tym roku przyzna jury pod przewodnictwem Darrena Aronofsky’ego (w składzie: Daniel Brühl, Bong Joon-ho, Martha De Laurentiis, Claudia Llosa, Audrey Tautou oraz Matthew Weiner). Natomiast nagrodę za całokształt twórczości otrzyma Wim Wenders. Oprócz retrospektywy 10 wybranych filmów tego wszechstronnego reżysera w Berlinie będziemy mogli zobaczyć również jego najnowsze dzieło „Every Thing Will Be Fine”, w rolach głównych James Franco oraz Charlotte Gainsbourg. Reżyser proponuje widzom historię skoncentrowaną wokół problematyki winy i przebaczenia. Opowiada o tym, jak pod wpływem traumatycznych wydarzeń zmienia się życie pisarza, który w niefortunnym wypadku samochodowym zabija dziecko. Wenders z powodzeniem posłużył się technologią 3D w swoim ostatnim filmie poświęconym artystycznej twórczości Piny Bausch, dzięki czemu wzmocnił walory estetyczne obrazu. W tym przypadku reżyser kolejny raz wprowadza efekty 3D do kina artystycznego, mając przy tym nadzieję na osiągnięcie innego rodzaju emocjonalnej głębi oraz poszerzenia środków artystycznego wyrazu kina niezależnego. Trzeba przyznać, że jest to posunięcie ryzykowne, ale też – niezwykle ciekawe. Romans kina niezależnego z środkami wykorzystywanymi w kinie masowym mogliśmy śledzić już na ekranach w przypadku przewrotnego „3x3D” (zwłaszcza etiudy Jean-Luca Godarda oraz Petera Greenawaya), jednak ten zabieg nie pojawiał się do tej pory w artystycznych filmach pełnometrażowych. O wyniku tej emocjonującej konfrontacji niezależnego reżysera z kinem popularnym będziemy mogli przekonać się już niebawem. Okaże się wówczas, czy wybrana przez Wendersa hybrydyczna ścieżka jest drogą ku przyszłości kinematografii, czy też raczej ślepą uliczką. Widzowie z pewnym niepokojem przyglądają się poczynaniom twórcy znakomitego „Paryż, Texas” (1984), tymczasem tytuł jego najnowszego filmu zapewnia, że nie należy się zbytnio martwić, gdyż every thing will be fine.

Czarny humor Małgorzaty Szumowskiej

Najbardziej oczekiwanym przez polskich widzów festiwalowym filmem jest „Ciało” w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej. Jej ostatni film, „W imię” został doceniony dwa lata temu przez jury w Berlinie, otrzymując nagrodę Teddy, przyznawaną filmom o tematyce LGBT. Tym razem polska reżyserka koncentruje się na tytułowym ciele, naszej relacji z cielesnością oraz różnorodnych formach, jakie przyjmuje. Opowiada historię borykającej się z anoreksją córki oraz jej ojca (Janusz Gajos). Gdy wspólnie próbują się pogodzić ze śmiercią tragicznie zmarłej matki, okazuje się, że terapeutka dziewczyny, Anna (Maja Ostaszewska), twierdzi, że zmarła kontaktuje się z nią, chcąc zostawić swojej rodzinie wiadomość. Reżyserka wprowadzając nas w rzeczywistość ciała, które jednocześnie pragniemy i odrzucamy, jak zwykle nie ucieka od trudnych oraz kontrowersyjnych tematów, a w przypadku swojego najnowszego obrazu nie stroni również od czarnego humoru. Film będzie miał swoją premierę w Polsce 6 marca, a tymczasem zmierzy się w Berlinie między innymi z obrazami Petera Greenawaya i Wernera Herzoga.

Pojedynek mistrzów

Herzog po sześciu latach poświęconych dokumentom w tym roku ponownie powraca do fabuły. To dobra wiadomość dla widzów preferujących fabularne oblicze niemieckiego reżysera, który w filmie „Synu, synu cóżeś ty uczynił?” (2009) w mistrzowski sposób balansował na krawędzi szaleństwa, tworząc przestrzeń przesyconą atmosferą dziwności i obłędu. Podczas Berlinale zaprezentowana zostanie jego „Królowa Pustyni” („Queen of the Desert”) – wynik kompromisu między fabułą a dokumentem. Film stanowi bowiem biograficzną opowieść o życiu Gertrudy Bell (1868–1926), angielskiej pisarki, podróżniczki, archeolożki, znanej również ze swojej działalności szpiegowskiej – w tej roli niezrównana Nicole Kidman. Tragiczny związek z dyplomatą Henrym Cadoganem (James Franco), który okazał się również niepoprawnym hazardzistą, sprawił, że Bell całkowicie oddaje się podróżniczemu życiu. Herzog, podobnie jak Coixet, sięga po historyczną postać kobiety, której życie staje się symbolem emancypacji oraz walki o prawa kobiet. Obydwa filmy wykorzystują podobny krajobraz jako metaforę tego, co dzieje się we wnętrzach głównych bohaterek.

Głównym konkurentem Herzoga w walce o Złotego Niedźwiedzia będzie z pewnością Greenaway, któremu nie udało się do tej pory nakręcić jeszcze żadnego słabego filmu. Tym razem reżyser postanowił skupić się na filmowym dorobku, technice oraz postaci samego Siergieja Eisensteina („Pancernik Potiomkin”), który w 1931 roku zdecydował się wyruszyć do Meksyku. Zafascynowany meksykańską kulturą, zwłaszcza jej religijnymi, pogańskimi symbolami, postanowił nakręcić abstrahujący od polityki film pod tytułem „Niech żyje Meksyk!”, który miał zostać sfinansowany z prywatnych środków sympatyzującego z komunizmem, amerykańskiego pisarza Uptona Sinclaire’a. Eisenstein nigdy nie ukończył tego filmowego projektu, jego przedłużający się pobyt na Zachodzie budził niepokój u samego Stalina, natomiast osobista porażka, nazwana później meksykańską fantazją, zakończyła się psychicznym osłabieniem reżysera oraz pobytem w szpitalu dla umysłowo chorych. W przeciwieństwie do Eisensteina, Greenaway’owi udało się ukończyć swój film i opowiedzieć historię wewnętrznej przemiany rosyjskiego reżysera z właściwym sobie narracyjnym rozmachem. W najnowszym filmie wykorzystuje on również techniczne narzędzia wypracowane przez Eisensteina i modyfikuje je według własnego uznania. W „Eisenstein in Guanajuato” posługuje się bardzo mocnymi zbliżeniami, osobliwym montażem oraz dzieli ekran na wiele części, a wszystko te zabiegi dają nadzieję na kolejny wyśmienity film w reżyserskiej karierze Petera Greenawaya.

Kolejna gałąź „Drzewa życia”

Gdy Terrence Malick w 2012 roku po dosyć długiej przerwie nakręcił „Drzewo życia”, wydawało się, że jest to dzieło wieńczące jego filmową karierę. Jednak w tym roku amerykański reżyser powraca z kolejnym obrazem, „Knight of Cups”, stanowiącym w dużym stopniu kontynuację egzystencjalnych wątków oraz refleksyjnego stylu zaprezentowanych w poprzednim filmie. Malick tym razem opowiada historię Ricka (Christian Bale), mieszkającego w Los Angeles scenarzysty, zniewolonego przez świat Hollywoodu oraz zaślepionego przez obietnicę sukcesu. Główny bohater zagubiony w świecie iluzorycznych pragnień i wyobrażeń, jednocześnie odczuwa egzystencjalną pustkę, udręczony wyrusza w wewnętrzną podróż w poszukiwaniu znaczenia. Rzeczywistość nakreślona w „Knight of Cups” tematycznie odpowiada ostatniemu obrazowi Davida Cronenberga („Mapy gwiazd”), czy też późnym filmom Davida Lyncha (np. „Inland Empire”), w których reżyserzy w podobnym wieku zgodnie wskazują na gorzką i ciemną stronę przemysłu filmowego. Tytułowy rycerz kielichów (pucharów) odpowiada jednej z kart używanych w Tarocie. Karta oznacza przede wszystkim nowe możliwości i zapowiada zmiany, odnosi się do głównego bohatera – osoby znudzonej, poszukującej wciąż nowych podniet oraz wyzwań. Najnowszy film Malicka nie należy do obrazów łatwych, a samo odniesienie do wielości odczytań, jakie możemy odnaleźć w tarocie, wskazuje raczej na brak jasnego przekazu i zakłada interpretacyjny wysiłek widza. „Knight of Cups” jest wobec tego raczej pretekstem do własnych filozoficznych, egzystencjalnych rozważań.

Obok eksperymentalnych obrazów sędziwych mistrzów kina, którzy z łatwością toną w gąszczu autoreferencji, opowiadając historię o iluzoryczności filmowych obrazów i przeciekającym przez palce życiu, warto również zwrócić uwagę na nową produkcję Andrew Haigha: „45 Years”, znanego choćby z bardzo bliskiego życiu filmu „Zupełnie inny weekend” (2011). Tym razem brytyjski reżyser przygląda się małżeństwu Kate (Charlotte Rampling) i Geoffa, którzy przygotowują się do świętowania obchodów 45. rocznicy związku. Właśnie wtedy Geoff dowiaduje się, że odkryto ciało jego pierwszej dziewczyny, która zmarła w wypadku 50 lat temu w szwajcarskich Alpach. Ta dziwna i niepokojąca wiadomość skutecznie zakłóca spokój wspólnych obchodów. Mężczyzna oddala się, pogrążając się w swoim wewnętrznym świecie i rozpamiętując na nowo dawno pogrzebaną przeszłość. Z kolei Kate próbuje poradzić sobie z rosnącą zazdrością spowodowaną pojawieniem się wśród żywych swojej konkurentki, jak gdyby powstałej nagle z martwych. Powoli zwykłe wspólne czynności małżeńskie stają się niezręczne, podstawy wydawałoby się stabilnego i trwałego związku zostają naruszone, a celebracja wspólnej rocznicy staje pod znakiem zapytania. Andrew Haigh wprowadza nas tym samym w świat, w którym nagle tracimy grunt pod nogami, a jego niezwykła zdolność do uniezwyklenia prostych, codziennych historii z pewnością daje mu duże szanse w tegorocznej walce o Złotego Niedźwiedzia.

alt