Nr 17/2023 Na teraz

Zrób sobie prawdę

Marcin Stachowicz
Film

Nie pierwszy i nie ostatni raz rzeczywistość łasi się do nas i przedstawia jako najlepsza inscenizatorka fikcji. Kiedy miesiąc temu napisałem na Instagramie entuzjastyczną notkę o „Reality”, odezwała się do mnie dawno niesłyszana koleżanka, zagajając o granice filmowego realizmu. Kinowy debiut Tiny Satter to wyjątkowo wdzięczny punkt wyjścia do analizy tego tematu: wszystkie kwestie mówione oparto na prawdziwym materiale dowodowym – transkrypcji przesłuchania tytułowej bohaterki przez agentów FBI, które odbyło się w 2017 roku. Szanse, że widzka, porwana kafkowskim obłędem seansu, prędzej czy później zada sobie pytanie o poziom artystycznej ingerencji w surową materię faktów, są więc wysokie. No bo właściwie do jakiej konstatacji miałby doprowadzić nas ten film: że jest audiowizualną rekonstrukcją prawdy podsłuchu czy raczej dekonstrukcją politycznej przemocy, która kryjąc się za fikcją urzędowej poprawności, już dawno wydała na człowieka wyrok? „Reality” to osiemdziesiąt minut gęstej sytuacji komunikacyjnej rozpisanej przez życie na trzy osoby, a przez filmowców – na ascetyczne, puste wnętrza oraz budzące podziw aktorstwo. Jeśli nawet znamy całą historię Reality Winner z mediów – nic nie szkodzi, film Satter radzi sobie z zastanymi faktami, interpretując je z intensywnością dusznej sennej mary. Granica między tym, co dzieje się na ekranie, a doświadczeniem znanym większości z nas z autopsji jest doprawdy cieniutka: prawie każdy wrócił kiedyś z zakupów albo z pracy i zastał na progu własnego domu coś wytrącającego z równowagi. Nie przeczuwamy spektakularnego zerwania linii codzienności, lecz po prostu zostajemy wrzuceni na odbezpieczoną minę, bez żadnego czasu na przygotowanie.

Młoda kobieta parkuje na podjeździe i wynosi siaty ze sprawunkami, a obok materializują się dwaj agenci FBI w asyście całego oddziału oraz z cukrem zamiast języków. Namolni jak sąsiedzi-podglądacze, do bólu uprzejmi, rozumiejący i koncyliacyjni, chcieliby „tylko” zajrzeć na chwilę do mieszkania (i tak, mają urzędowy nakaz) oraz porozmawiać o kilku sprawach (jeśli nie tutaj, to może w „centrali”, wszystko już dawno przyklepane). Dziesięć razy zaproponują wodę, pogadają o ulubionych sportach, pracy i życiu na przedmieściach, zadbają nawet o strachliwego kotka pod łóżkiem, a jeszcze wcześniej sami wystraszą się pieska w przedpokoju i upewnią kilkakrotnie, czy nie gryzie, zanim w ogóle zdecydują się przekroczyć próg domu. O co chodzi z tą nadmiarową delikatnością? Czy to przez to, że Reality uosabia dziewczyńską niepozorność, a jej żółte trampki, zapięta pod szyję biała koszula i brak hasła dostępu w różowym smartfonie budzą w twardych urzędasach protekcjonalną litość? A może po MeToo zawsze bezpieczniej założyć maskę wujowskiego ciepełka, niż zgrywać złego glinę?

Pod miękką poduchą asekuracji kipi jednak coś na tyle poważnego, że trudno utrzymać w ryzach gęstniejącą atmosferę – czujemy, że każdy zbyt gwałtowny ruch może doprowadzić do wybuchu starej przemocy. Tym bardziej że agenci (świetni Josh Hamilton i Marchánt Davis jako, odpowiednio, wszędobylski everyman w średnim wieku i sportowy prymusek) zatrzymali postać graną przez Sydney Sweeney ogrywającą własny wizerunek seks-obrazka, który przykleił się do niej po dwóch sezonach „Euforii”. W „Reality” jej aktorstwo polega na wielokrotnych przepoczwarzeniach i zarazem dyskretnym kamuflowaniu napięcia. Z oczekiwanej przez publiczność stereotypowej postaci kobiety upadłej wchodzi w równie stereotypową rolę amerykańskiej kumpeli z sąsiedztwa (takiej, która lubi wycisnąć na siłowni, wrzucić zdjęcie z wakacji w Belize i pooglądać anime na Netfliksie) i koncertowo rozbija ją na genderową pulpę.

mat. prasowe M2 Films

Kulturowo warunkowane mniemania nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością. Bo również i ona nie daje się spiąć w przekonującą reprezentację: transkrypcja podsłuchu, pełna luk i wygumkowań tego, co objęła klauzula tajności, zupełnie rozbija ciągłość obrazu, deformuje świat przedstawiony filmu trudnymi do przewidzenia glitchami. Ujawnienie, z jakim rodzajem „wiedzy” mamy tutaj do czynienia, przypomina o umownym charakterze każdej historycznej prawdy – rzekomo obiektywny zapis przesłuchania wykonano przecież z taką, a nie inną intencją oraz w takim, a nie innym kontekście interpersonalnym. Nie chodzi więc nawet o to, kto jest tutaj właściwym dysponentem faktów, ale czy w ogóle możemy mówić o czymś poza prawdą tej konkretnej sytuacji.

Pytanie, co właściwie ukrywa Reality i dlaczego zachowuje się tak, jakby najazd FBI był sąsiedzką schadzką, jest na bieżąco filtrowane przez pozory, które same podlegają nieustannej erozji. Piesek, kotek, zwyczajne życie dwudziestolatki – jasne, ale co robi pod łóżkiem różowa wersja karabinu AR-15, egzemplarz Koranu na półce, jakie znaczenie ma znajomość bliskowschodnich języków i czym jest praca dla rządowej agencji słynącej z rekrutowania osób o ponadprzeciętnym intelekcie? Im bardziej tendencyjne pytania padają ze strony agentów, tym szybciej kruszeją normy grzeczności, które maskują pożar trawiący nerwy obu zaangażowanych stron. Ojcowska władza przychodzi do Reality z gotowym obrazem: kobieta „typowa i poukładana” – patriotka niegdyś służąca w armii – nie pasuje do wzorca nieustraszonej aktywistki, osoby skandującej wulgaryzmy pod Białym Domem albo na Wall Street i biorącej na swoje barki ryzyko policyjnego odwetu. Wizerunek nie pokrywa się ze stereotypowym rysopisem, musi więc chodzić o emocjonalny impuls: Reality być może zrobiła to, co zrobiła, bo miała „gorszy dzień”. I jeśli bohaterka początkowo gra w grę pod tytułem „Prosta blondynka kontra wyrozumiała władza”, chyba widząc w tym drogę do zminimalizowania nadchodzących konsekwencji, ostatecznie zdradza ją rosnący wkurw: jej sarkazm i ironia rozbijają się o twarde głowy panów absolutnie przekonanych, że zaraz dostaną doktoraty honoris causa w dziedzinie wywierania wpływu na ludzi. Swoją drogą to bardzo ciekawe, jak od czasów słynnego eseju Fredrica Jamesona o alegoriach klasowych w „Pieskim popołudniu” zmieniły się formy kinowej reprezentacji służb bezpieczeństwa: w latach 70. anonimowi, bezduszni faceci w ciemnych garniturach, metafora zdecentralizowanych sieci władzy, dzisiaj – zwyczajni kolesie z plikiem papierów do wypełnienia i współczującym wzrokiem służbistów zmuszonych do robienia rzeczy wbrew sobie.

W tym kontekście film Satter to nie tylko thriller oparty na prawdziwej historii antytrumpowskiej sygnalistki – to także zręczne, bo wyjątkowo nienachalne oskarżenie kultury, która produkuje ludzi takich jak Donald Trump, a następnie daje im rządzić. To obraz władzy sprowadzającej złożoną rzeczywistość do zero-jedynkowej walki o dominację, zmuszającej kobiety do tłumaczenia się z tego, że są takie, jakie są, przed sztabem złożonym z samych mężczyzn oraz uwikłanej w manichejską wizję dobra i zła, patriotyzmu i wywrotowości, porządku i anarchii, która od czasów zimnej wojny nie chce się zestarzeć i odejść do lamusa. Rację ma Jakub Popielecki, że „Reality” i „Oppenheimer” to filmy zbliżone tematycznie – w obu federalna polityka przychodzi z ugruntowaną wizją życia społecznego i z gotowym wyrokiem na człowieka. Wystarczy tylko siąść i poddać się gładkiej mowie oskarżycieli, którzy pewnie nie myślą tego, co mówią, ale ktoś im zapłacił albo wydał służbowe polecenie. Może nawet film Satter robi to lepiej, bo nie stoją za nim heroiczna opowieść – gigantyczny patos fundujący powojenny ład międzynarodowy – oraz mgła czasów jednak minionych. Tak, bomba w „Reality” jest mała oraz skonstruowana na obraz i podobieństwo człowieka. Ale to nie znaczy, że powinniśmy się spodziewać równie skromnej siły rażenia. Pozory to w końcu najważniejszy budulec kina – także tego, które twardo stoi przy faktach, a przy tym nie boi się uznać własnej fasadowości.

 

„Reality”
reż. Tina Satter
premiera: 11.08.2023